Piękna katastrofa z tytułem (bo zapomniałem wymyślić przed opublikowaniem)

Przestałem śledzić co się dzieje w tenisie (w męskim nic się nie zmienia, w kobiecym.. w zasadzie też), i wcale nie z powodu zakończenia kariery przez Radwańską, tylko tak po prostu. Kiedy jednak gra Australian Open, to… mecze trwają od wieczora do rana, i włączając rano telewizor można po prostu trafić na transmisję. I tak właśnie było w ostatnią niedzielę – włączyłem przy kawie, z głupia frant zajrzałem na transmisję z Melbourne…

Na korcie był Federer, a to samo w sobie przyciąga (śpieszmy się oglądać Rogera, nie wiadomo kiedy odejdzie). Grał z jakimś dryblasem o grecko brzmiącym nazwisku, nawet nie miałem pojęcia czy to Europejczyk (pamiętamy choćby Baghdatisa), czy jakiś potomek imigrantów (jak Philippousis czy Kyrgios). Odnotowałem natychmiast, że po dwóch setach jest 1-1, z wyrównaną walką aż po tie-breaki, ale pamiętałem że młodzi mają zawsze sporo pary i w pierwszych setach wiele potrafią wybiegać. Popatrzyłem więc jak grają, i po kilku piłkach zacząłem szybko guglać za rywalem Rogera.

Dryblas – autentyczny 20-letni Grek – grał bowiem to, co uwielbiam: swobodny, jednoręczny bekhend. Nie żeby mu raz wyszło, grał go regularnie i solidnie. Na tyle solidnie, że dał radę przełamać Rogera i wygrać oba sety… Ciekawe, jaką zrobi karierę Stefanos Tsitsipas, sam bekhend to jeszcze nie wszystko, Staszek Wawrinka niezłym przykładem. Na razie w półfinale Nadal odprawił go w trzech krótkich setach, przez co rekord Wielkiej Trójki zostanie wyśrubowany do 52 zwycięstw w ostatnich 63 turniejach wielkoszlemowych.

Tymczasem w finale pań Osaka i Kvitova grają tie-breaka w pierwszym secie…

 

Pożegnanie z Agnieszką

Kiedy Agnieszka miała 16 lat, zauważyli rodzice… przepraszam, Tuwim mi się wpycha potężnym skojarzeniem. Kiedy miała 16 lat, rozpoczęła karierę zawodową i wygrała juniorski Wimbledon.

Kiedy miała lat 17, zagrała z „dziką kartą” w seniorskim Wimbledonie (wygrywając trzy mecze).

Kiedy miała lat 18, wygrała swój pierwszy turniej WTA i była rozstawiona w US Open.

Kiedy miała 19 lat, awansowała do ćwierćfinału Wimbledonu i Top10 rankingu WTA.

Kiedy miała 20 lat, wystąpiła w WTA Finals, i co z tego że jako druga rezerwowa, po wypadnięciu dwóch innych zawodniczek.

Nie jest moim celem streszczać tych 13 lat, przez które nas zachwycała i irytowała na przemian, wyliczać tych seryjnie osiąganych (i przegrywanych) ćwierćfinałów dużych turniejów. Dawała nam radość, kiedy grała w finale Wimbledonu, zaciskaliśmy zęby, kiedy odpadała w pierwszych rundach turniejów olimpijskich (czego pewnie sama żałuje dalece bardziej, niż my). Pisałem o niej wielokrotnie na swoich blogach, nie chciałbym zamieniać tej notki w spis treści.

Kiedy Agnieszka Radwańska miała 29 lat, 8 miesięcy i 8 dni, ogłosiła zakończenie kariery sportowej. Będzie nam Jej brakowało, nawet jeśli przez ostatnie dwa lata raczej na korcie męczyła się (i nas), przegrywając z mniej znanymi zawodniczkami i grając trzysetówki z kwalifikantkami.

Kiedy Iga Świątek miała 16 lat, awansowała do juniorskiego finału debla Australian Open. Kiedy miała 17 lat, wygrała juniorski Wimbledon…

Odeszła Królowa, niech żyje nowa?

Różnica między krokietem Morawieckiego a uszkami Errani

Nie lubię sytuacji typu qui pro quo („to nie tak jak myślisz, kochanie”). Nie lubię, bo każdy sobie pomyśli, że wie lepiej, a czasem rzeczywistość bywa taka, że nie sposób w nią uwierzyć, że pisarze uznaliby ją za nazbyt wydumaną.

Hitem tygodnia (a przynajmniej początku) w internecie (a przynajmniej w części sportowej) był news o karze za doping dla tenisistki Sary Errani. Hitem nie z powodu ukarania, ile z powodu przyjętej linii obrony, według której zakazany środek trafił do jej organizmu z przypadkowo zażytego lekarstwa matki. Natychmiast postawiono to na równi z tłumaczeniami o zażyciu dopingu przez seks, o zjedzeniu zainfekowanej cielęciny czy steku, bądź z niesławnym barszczykiem z krokietem hokeisty Morawieckiego na igrzyskach w Calgary. Tymczasem nikt – mam wrażenie – nie zagłębił się w szczegóły sprawy…

Fakty przedstawiały się następująco: Errani będąc kontuzjowaną, pojechała się leczyć do domu rodziców (od których wyprowadziła się 18 lat wcześniej). Któregoś dnia kontroler podczas lotnej kontroli w domu pobrał od niej próbkę moczu, której badanie wykazało obecność niedozwolonego środka – letrozolu; środek ten może służyć do blokowania rozkładu naturalnego testosteronu wytwarzanego w organizmie, jak również służy do walki z rakiem, w szczególności z pewnymi typami raka piersi. Matka Errani od 12 lat walczy z rakiem i przyjmuje regularnie tabletki z letrozolem; tabletki trzyma na blacie w kuchni, żeby nie zapomnieć ich zażyć, i – jak twierdziła – zdarza się jej, że jej z opakowania wyleci więcej niż jedna i poleci gdzie nie trzeba. Dzień lub dwa przed kontrolą robiła dla rodziny rosół z tortellini (włoski odpowiednik uszek)…

Brzmi śmiesznie? Poniekąd, a jednak życiowo. W procesie przed Trybunałem, udowadniano między innymi, że tabletki zażywane przez Errani-seniorkę mogą się rozpuścić w jedzeniu bez wpływu na smak, i to nie tylko w rosole, ale nawet w mięsnym farszu do uszek, w temperaturze pokojowej. Zbadano też włosy matki i córki – u pierwszej były wyraźne ślady leku (od długotrwałego używania), u drugiej nie. W efekcie Trybunał orzekł, że wprawdzie uznaje za prawdopodobne przedstawione wytłumaczenie, w jaki sposób niedozwolona substancja znalazła się w organizmie zawodniczki – niemniej uznaje ją za winną, ponieważ miała obowiązek zadbać o to, żeby nic niepożądanego nie zażyć, i nie zwróciła uwagi na leki matki znajdujące się w kuchni, w miejscu w którym mogło dojść do skażenia nimi jedzenia. Jednocześnie Trybunał uznał, że stopień zawinienia jest na tyle niewielki, że wystarczające będzie zawieszenie Errani na dwa miesiące (licząc od daty orzeczenia) i skasowanie jej wyników za okres od badania, w którym wykryto letrozol, do następnego badania, w którym żadnych niedozwolonych substancji nie wykryto (podobnie jak nie wykryto ich w parudziesięciu wcześniejszych badaniach przeprowadzonych u Errani w ciągu wcześniejszych lat). 

Wypadałoby może jeszcze słówko do tytułu. Otóż wydaje się niezmiernie mało prawdopodobne, żeby tłumaczenie „ktoś mi podsunął krokieta z testosteronem” mogło się obronić w podobnej analizie – bo kto miałby to zrobić i dlaczego (jak również nie ma żadnej wersji tłumaczącej, że ten testosteron mógłby się racjonalnie znaleźć w krokiecie Morawieckiego przypadkiem). Nie rozstrzygając niczego, dodajmy jeszcze że problemy z poziomem testosteronu miewali też koledzy z drużyny, a sam Morawiecki po odbyciu zawieszenia wpadł ponownie na testosteronie i został dożywotnio zdyskwalifikowany. Errani zaś zapewne będzie mocno uważać na to co jej matka gotuje.

Model biznesowy?

Ach, ta nasza Agnieszka Radwańska. Znów pojechała na Igrzyska i skończyła tam wcześniej niż ktokolwiek przypuszczał, z nią samą włącznie (wszystkiego dwa mecze w dwóch konkurencjach, tym razem singiel i mikst). I znów zaczęło się budowanie teorii spiskowych przez wściekłych (liczących na łatwe medale) kibiców (w sumie wyniki tych olimpijskich turniejów…), że niby tylko dla picu przyjechała, nie chcąc się przemęczać przed dalszym ciągiem sezonu, kiedy to gromadzi się pracowicie dolary i punkty rankingowe, nie wykluczając i sławy mołojeckiej w Szlemie czy innym Mastersie.

No i dziś w nocy bum! Radwańska wzięła i wyoutowała się z US Open, przegrywając ku zaskoczeniu świata (mojemu tak średnio, nie miałem dobrych przeczuć) z osiemnastoletnią Chorwatką, po raz jedenasty będąc niezdolną doskoczyć choćby do ćwierćfinału. Natychmiast Paweł Wilkowicz zauważył, że dla zwolenników teorii „Radwańskiej się chce kiedy dobrze płacą” ten wynik będzie stanowił nie lada zgryz, bo w Nowym Jorku nie tylko płacą chyba najlepiej w całym sezonie, ale na dodatek Agnieszka miała szansę na ekstra premie związane z wcześniejszymi nadspodziewanie udanymi występami w Stanach.

Nie, nie będę próbował tu snuć rozważań natury psychologicznej, fizjologicznej czy fizycznej, mających doprowadzić do Sekretu Agnieszki, jakiegoś kamienia filozoficznego jej tenisa. Nasunęła mi się rano tylko taka myśl złowroga, taka teoria superspiskowa. Już lata temu pisałem o Radwańskiej jako o zawodniczce „ćwierćfinałowej” (dziś Rafał Stec podobnie błądząc w desperacji napisał o „drobnej ciułaczce„), A CO JEŚLI TO NIE PSZYPADEK? Grywać regularnie w ćwierćfinałach i innych wysokich rundach, wygrywać imprezy spore, lecz nieco słabiej obsadzone, te Tienciny i Stanfordy, gromadzić skrzętnie punkty dające wysoką pozycję w rankingu (dzięki czemu w początkowych rundach gra się łatwiej, z co słabszymi rywalkami) i dolary na koncie (zwłaszcza tam gdzie dają ich dużo), błysnąć pojedynczymi arcybłyskotliwymi zagraniami, lecz nie passą wygranych aż po najważniejsze trofea? Byłbyż to model biznesowy własnego tenisa, porównywalny z modelem dwunastego zawodnika drużyny NBA, co to ani się w meczu nie nabiega, ani odpowiedzialnością wielką nie jest obciążony, a stan konta się zgadza? 

Czy wierzę we własną teorię spiskową? Tak samo jak wierzę w celowe odpadanie na Igrzyskach… Kiedy Radwańska zakończy karierę, zapewne polski tenis wróci do czasów kiedy cieszył nas występ naszego reprezentanta w Szlemie, a przegrany finał turnieju nie był porażką tylko sukcesem, że finał (choć w ostatnich latach tych powodów do radości bywało sporo). Na pewno jej tenisa – tak rzadkiego wśród profesjonalistów – będzie brakowało, więc cieszmy się nim zanim odejdzie.

Biegnący człowiek (the running man)

Pojęciem znanym każdemu sportowcowi i kibicowi jest aut, przekroczenie linii ograniczającej przestrzeń zawodów. Bywa on definiowany przeróżnie – w futbolu wystarczy samo opuszczenie przez piłkę całym obwodem przestrzeni (niewidzialnego prostopadłościanu) wyznaczonej przez linie ograniczające boisko, w tenisie czy siatkówce piłka musi dotknąć ziemi (lub innego obiektu, nie wchodźmy w niuanse), podczas gdy zawodnik ją może śmiało poza tymi liniami odbijać. W koszykówce aut jest także wtedy, kiedy dotknie jej zawodnik będący poza boiskiem, przy czym wg przepisów „europejskich” w każdym przypadku, a wg przepisów „amerykańskich” tylko jeżeli zawodnik dotknął wcześniej podłogi lub dowolnego przedmiotu (np. ławki) poza boiskiem, dlatego w NBA czasem można zobaczyć efektowne próby ratowania piłki wychodzącej na aut poprzez wielki skok, zgarnięcie piłki i jej odrzucenie na boisko zanim zawodnik wyląduje.

W F1 (i innych wyścigach samochodowych) piłki oczywiście nie ma, co nie oznacza, że kwestie związane z „autem” (no pun intended) nie istnieją. Każdy kierowca świetnie zna pojęcie track limits, czyli białych linii wyznaczających granice toru (krawężniki znajdują się już za nimi), oraz zapisany w regulaminach zakaz jazdy poza torem (co oznacza, że jakaś część samochodu musi pozostawać co najmniej na tej białej linii). Wydaje się z pozoru dziwne, że ktoś mógłby próbować jeździć poza asfaltem (ach, te czasy kiedy poza torem były trawniki, żwir lub zgoła bariery), ale przy współczesnych standardach bezpieczeństwa przestrzeń poza torem jest w wielu miejscach wybetonowana (kąśliwie mówi się o lotniskach), przez co wyjazd poza tor może nie tylko nie oznaczać straty (prędkości ani czasu), ale zysk. W przepisach zaś zakazane jest uzyskiwanie przewagi w wyniku wyjeżdżania poza tor. W wyścigu może to oznaczać karę, w kwalifikacjach zaś – skasowanie czasu okrążenia, podczas którego kierowca wyjechał poza tor (i zyskał przewagę).

I właśnie takie kasowanie czasów okrążeń dostarczyło nam niezapomnianego widoku na Silverstone. Jenson Button z powodu awarii tylnego skrzydła nie wyjechał ponownie w Q1, w ostatnich sekundach rywale zepchnęli go na siedemnaste miejsce (pierwsze odpadające). Wysiadł z auta, rozebrał się, poszedł do strefy dla mediów – po czym nagle wrócił z niej biegiem, kiedy mu powiedziano, że prawdopodobnie czas jednego z bezpośrednich rywali (Kevina Magnussena) zostanie skasowany. Włożył z powrotem kombinezon w szampańskich barwach, wsiadł do bolidu, zapiął pasy i czekał, kamera przeskakiwała z jego mclarena na renault Magnussena – by w końcu okazało się, że sędziowie nie dopatrzyli się przekroczenia, bo fragment koła Magnussena pozostał na białej linii (kibice piłkarscy powiedzieliby: koło nie przekroczyło całym obwodem…).

Jenson Button raczej nie miał nic przeciwko przebieżce, bywa też triathlonistą.

Plebiscytowe przekomarzania

Odbył się kolejny plebiscyt Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski. Wygrał piłkarz Robert Lewandowski, w ostatnich tygodniach poważnie rozważany jako kandydat jeśli nie do Złotej Piłki, to przynajmniej do czołowej trójki tej imprezy (nie wnikam czy w miejsce Neymara, czy Cristiano Ronaldo).

Rafał Stec skomentował na fejsie, że kiedy (poprzednio) plebiscyt wygrywał piłkarz Zbigniew Boniek, reprezentacja Polski była na trzecim miejscu w świecie (Espana’82), a piłkarz Lewandowski wygrywa, kiedy reprezentacja Polski awansowała na 24-drużynowe Euro (z drugiego miejsca w grupie, nie dodał). Zerknąłem sobie na wyniki plebiscytu z 1982 roku – piłkarz Boniek zostawił wtedy w pokonanym polu mistrzynię Europy w biegu przez płotki oraz mistrzów świata w zapasach i podnoszeniu ciężarów (oraz tenisistę Fibaka). Piłkarz Lewandowski pokonał mistrzynię świata i rekordzistkę świata w rzucie młotem, mistrza świata (i Uniwersjady) w rzucie młotem i zwycięzcę rajdu Dakar na quadzie (oraz tenisistkę Radwańską).

W dyskusji pod komentarzem Rafała Steca pojawiła się odpowiedź „a w 1996 roku piłkarz Citko wygrał z mistrzami olimpijskimi”. Tyle że piłkarz Citko wygrał w konkursiku telewizyjno-radiowym, w plebiscycie Przeglądu Sportowego zajął miejsce 10, za kompletem mistrzów olimpijskich (i dwójką wicemistrzów).

Samego wyniku nie komentuję już, podobnie jak Złotej Piłki.

Czernasty znaczy trzeci

Jak do tej pory w finałach wielkoszlemowych Polacy wystąpili czternaście razy. Aż połowa z tego to zasługa Jadwigi Jędrzejowskiej (trzy razy w singlu, trzy razy w deblu, raz w mikście), ona też była pierwszą polską triumfatorką (Paryż 1939 w deblu), ale była niewątpliwą rodzynką. Na kolejne finały czekaliśmy kilka dziesięcioleci, kiedy to Fibak (kolejny rodzynek) dwa razy dotarł do tej fazy w deblu, raz wygrywając (Melbourne 1978).

Prawdziwą odmianę przyniosła bieżąca dekada. Jeszcze nie dotarliśmy do jej połowy (niezależnie czy rok 2010 liczymy do bieżącej, czy do poprzedniej), a już nasi reprezentanci wystąpili w pięciu finałach, co ważniejsze, uczyniło to (w różnych konfiguracjach) aż pięciu naszych reprezentantów, w tym Marcin Matkowski dwukrotnie, z Mariuszem Fyrstenbergiem i bez niego (zaskakujące może być, jak późno dokonała tego Agnieszka Radwańska, później niż Klaudia Jans-Ignacik, ale też konkurencja w turniejach indywidualnych wydaje się silniejsza).

Ostatni, czternasty finał to oczywiście zasługa Łukasza Kubota. Jego wynik o tyle jest zaskakujący, że przecież startował w parze stworzonej ad hoc, choć z doświadczonych deblistów (Kubot grywał już w ćwierćfinałach Szlema i w półfinale raz, jego partner – w finałach). Turniej był jednak zabójczy dla faworytów, w finale stanęła wszak para nierozstawiona naprzeciw pary nr 14. Ku naszej radości, doświadczenie wzięło górę, i czternasty „polski” finał zamienił się w trzeci polski triumf.

Niespodziewany sukces budzi jeszcze większą radość. Gratulacje!

Wpis jest kopią notki z bloga sportowego na http://www.slask.sport.pl/blogi

Tenis łączy cały świat

Chiny. Włochy. Kanada. Serbia. Polska. Białoruś. Rumunia. Słowacja.

Hiszpania. Bułgaria. Szkocja. Szwajcaria. Czechy. Serbia.

Te wyliczanki powyżej oznaczają kraje, z których pochodzą ćwierćfinalistki (pierwszy rząd) i ćwierćfinaliści (drugi rząd) tegorocznego Australian Open. Jak łatwo zauważyć, turniej kobiecy wygląda jak rywalizacja narodowa, a nie indywidualna. W przypadku panów… brakowało niewiele, może Japończyk nie rokował szczególnie, ale jeden z Francuzów odpadł nadspodziewanie gładko. I do tego wszystkiego w stawce brakuje przedstawicieli takich krajów jak Niemcy, Australia, Rosja, no i oczywiście – USA… Wspaniale się to po świecie porozchodziło.

Pozostawiam jako małą (nietrudną) zagadkę: jakie kraje mają więcej niż jednego zawodnika w ćwierćfinałach? (nie licząc oczywiście widocznej z daleka Serbii)

Wpis jest kopią notki z bloga sportowego na http://www.slask.sport.pl/blogi

Amerykański rezerwowy meltingpot

Meltingpot to proces tworzenia jednolitego społeczeństwa z grup o dużej różnorodności – co do pochodzenia, języka, zwyczajów, rasy… (podobno po polsku mówi się „tygiel narodów”, ale ręczyć za to nie będę) Jako najbardziej typowy przykład podaje się zwykle Stany Zjednoczone, choć podobne procesy zachodziły choćby w Brazylii czy w Izraelu (a w odpowiednio mniejszej skali także w Polsce po 1918, mniejszej, bo różnorodność między zaborami dużo mniejsza była, mniejszości chwilowo pominiemy).

W zakończonym właśnie w Australii Pucharze Hopmana, mieliśmy szczególną odmianę tego zjawiska. Reprezentacja amerykańska grała tam w składzie Sloane Stephens – John Isner, po dwóch meczach okazało się, że nic nie zwojują (bo awans do finału zapewniła sobie Francja). W ostatnim meczu o pęd bambusa przeciwko Czechom, Stephens wyszła na kort, lecz po przegranym secie wycofała się z kontuzją, w grze mikstowej zastąpiła ją Australijka Bobusic (urodzona w Belgradzie, a jakże). Isner w ogóle nie stanął do tego meczu, w pojedynku singlowym zastąpił go Kanadyjczyk Raonic (z Titogradu), natomiast w mikście – inny Australijczyk Anderson. Żeby było ciekawiej, Australijczycy zdążyli wcześniej „udawać” w turnieju Włochów: Bobusic zastępowała Flavię Pennettę w mikście przeciwko Kanadzie, a Anderson – Andreasa Seppiego w mikście przeciwko Polsce…

Cóż, z tej mieszanki kulturowej niewątpliwie nic trwałego nie wyjdzie, natomiast występ polskiej pary w Pucharze Hopmana niewątpliwie zapisze się na trwałe w pamięci i annałach. Grzegorz Panfil i Agnieszka Radwańska przegrali wprawdzie finał 1:2 (Panfil – Tsonga 3:6, 6:3, 3:6; Radwańska – Cornet 6:3, 6:7, 6:2; mikst 0:6, 2:6), ale sam występ w finale już był sporym zaskoczeniem, wszak skład był w pół rezerwowy (kontuzja Jerzego Janowicza). I tak oto chłopak z Zabrza zanotował być może życiowy występ, wygrywając z Raonicem, urywając seta Tsondze i prowadząc z Seppim 6:4, 2:2 zanim ten poddał mecz z powodu niedyspozycji, mimo że do rywali tracił co najmniej dwie setki miejsc w rankingu ATP. Jakże miły początek roku, gratulacje!

Notka jest kopią notki z bloga sportowego na www.slask.sport.pl/blogi

Staszek

Przez lata był prawie nikim, co najwyżej „tym drugim Szwajcarem”, kiedy razem z Federerem wygrywali turniej olimpijski w Pekinie, wszyscy patrzyli na niego jako po prostu drugą rękę Rogera. Powoli piął się do góry, wygrywał pomniejsze turnieje, dawał się zapamiętać. W styczniu w Australii stoczył fantastyczny pojedynek z Djokoviciem, prowadząc już 6-1, 5-2, by w końcu po pięciu godzinach przegrać w piątym secie 10-12 (choć w całym meczu w gemach wyszli na równo).

Zawsze mnie zastanawiały jego personalia, jak na Szwajcara nietypowe. Dziś, patrząc jak znów walczy z Djokoviciem, tym razem w nowojorskim półfinale, aż zacząłem szukać czegoś na ten temat. I proszę: niby jego ojciec to Niemiec, ale z korzeniami gdzieś z polsko-czeskiego pogranicza, matka też jakieś słowiańskie konotacje posiada, jeden Bóg wie ile w nim pierwiastka czeskiego, a ile polskiego (a ile innych), w każdym razie umownie możemy go traktować prawie jako swojego.

Bekhendu Stanislas Wawrinka jeszcze nie gra jedną ręką tak pięknie jak Federer, ale Flushing Meadows i tak za nim szaleje, wspierając go przeciw Djokoviciowi. Tyle że Djokovic jest cyborgiem.

Notka opublikowana jest kopią notki ze slask.sport.pl.