Quo vadis, Espana?

Piszę tę notkę przed finałem, wolny od obciążenia, jakie niesie wynik, bez sugerowania się, czy wypracowana w ostatnich latach strategia przyniesie kolejny triumf, czy w końcu zawiedzie (i nie martwiąc się o to, czy po finale będę miał czas i siłę cokolwiek napisać). 

System gry Hiszpanów został zdeterminowany przez system gry Barcelony. W obu przypadkach, kluczową postacią jest Xavi, który tego roku pokazuje wyraźną zadyszkę. Można się zastanawiać, na ile miało to wpływ na porażkę Barcelony na dwóch najważniejszych frontach, i spędzić na tym długie tygodnie sporów toczonych w temperaturze pięciuset stopni Celsjusza. Ja – niestety – patrzę Xaviemu w metrykę, widzę w niej 32 lata z haczykiem, i zastanawiam się: ile jeszcze będzie w stanie grać na najwyższym poziomie – i na ilu scenach. 

Owszem, sam koncept gry opartej na szybkim i precyzyjnym odbijaniu piłki z powrotem do zawodnika, który ma trochę przestrzeni, jest do zrealizowania w każdej grupie dobrze wyszkolonych zawodników, wiele drużyn próbuje go wykorzystywać (choć nie z taką jakością i nie w takiej ilości). Nawet jednak wśród Hiszpanów widać, że nie każdemu takie zagrywanie wychodzi z równą łatwością (można się wręcz pokusić o tezę, że niebarcelończykom idzie to słabiej). Kiedy więc zabraknie tego kluczowego kółeczka w machinie, nie wiadomo, na ile ten płynny mechanizm defensywno-ofensywny nazywany tiki-taką zacznie zgrzytać i zacinać się. Xabi Alonso będzie wolał grać dłuższe piłki (choć i jemu wiek nie wróży baardzo długiego dowodzenia reprezentacją). Kiedy do Barcelony przechodził Fabregas, zastanawiałem się, czy to jest klubowa opcja B, być może zostanie nią w reprezentacji (bo Iniesta w całej swej genialności raczej będzie rozprowadzał kluczowe akcje, niż regulował tempo gry). 

Nie wiem, czy Xavi będzie kierował grą Hiszpanii w kolejnych turniejach, raczej to jest mniej niż bardziej prawdopodobne, wielką zagadką mi się zdaje, czy Hiszpania utrzyma się w tej ścisłej czołówce, do której się wkopała, czy też powróci do swego znienawidzonego „gramy pięknie jak zawsze, przegrywamy jak nigdy” – bo tiki-taka bez mistrza może się przerodzić w coś na kształt „Seitaridis do Dellasa„, co gorsza pozbawione skuteczności…

Krótkie pożegnanie

Zespół, który w najważniejszym meczu gra trójką defensywnych pomocników.

Drużyna, która rzuca się na przeciwnika, po czym w końcówce umiera. 

Trener, który wstrzymuje się ze zmianami tak długo, jak to możliwe. 

Gwiazda ataku, która w całym meczu nie oddaje celnego strzału.

Nie, to nie usprawiedliwianie Smudy. Adios, Portugal. Adios, Ballon d’Or.

Refleksje ćwierćfinałowe

Anglicy wszystko popsuli: taka była na tym Euro ładna seria 27 meczów z co najmniej 1 golem, a tym przyszło do głowy, że zagrać na zero (z przodu i tyłu), i niestety im się udało, nie tylko w zwykłych 90 minutach, ale i w całych 120 (karne jakoś mimo wszystko trafiali). Chyba chcieli się jakkolwiek wyróżnić, bo skończyło się i tak zgodnie z planem, jak we wszystkich ćwierćfinałach. 

U Hiszpanów to mi żal, że nie zagrał Llorente, mniej produktywny od Torresa by nie był, wynik był zachęcający, a kolejnej szansy może już nie dostać. A całkiem fajnie wygląda to wpuszczanie rezerwowych Hiszpanów, już większość wycieczki dostała swoją szansę, choćby króciutką, jak Negredo. Bramkarze jak zwykle posiedzą do końca, obrońcy też szanse mają niewielkie, ale Mata i Llorente spokojnie mogliby jakiegoś ogona zagrać. 

W fazie grupowej w 24 meczach podyktowano 1 karnego, wykorzystano 0. W czterech ćwierćfinałach podyktowano 2 karne, wykorzystano 2, i do tego 9 strzelano na deser.

Interesujące, że ćwierćfinaliści wywodzą się wyłącznie z grup B i C. Szaleni nacjonaliści powiedzieliby, że to wynik naszej wyższości, bo Poznań i Gdańsk, wiadomo, a Lwów właściwie nasz.. Złośliwiec powiedziałby, że to przejaw gościnności, bo gospodarze grali w grupach A i D. Matematyk powiedziałby, że jest 50% szans na to, że finał będzie powtórką meczu grupowego.

Niewiniątko

W pewnym momencie meczu Niemcy – Grecja mieliśmy całkiem zabawny obrazek, kiedy przy linii bocznej grecki obrońca starając się zatrzymać Niemca, postanowił go po kolei (w króciutkich odstępach) przytrzymać za koszulkę, pchnąć na ziemię i kopnąć po nogach (to taki futbolowy odpowiednik rozstrzelania przez powieszenie pod wodą), chyba tylko przyłożenia głową zabrakło.

A potem jeszcze całkiem przekonywająco udawał Greka, że przecież panie sędzio żadnego faulu nie było. 

Po gospodarsku

Przeczytałem dziś dowcip, że Polska nie wyszła z grupy, bo jest na Euro gospodarzem, a gospodarz nie wychodzi, jak ma gości. Przyjmijmy, że nie wszędzie na świecie zasada ta musi być respektowana, w szczególności na Ukrainie. Nas już w turnieju nie ma, pokibicujmy Ukraińcom, dla nich pozostanie w turnieju może być nawet ważniejsze, niż dla nas (choć Euro na pewno u nich potrwa dłużej niż u nas, bo finał jednak w Kijowie). 

Muszą rezuny wygrać dziś z Anglikami, żeby nie odpaść, remis nie pozwoli im na wyprzedzenie Francuzów bez względu na to, co zrobią Szwedzi. Nie będzie to pewnie łatwe, ale może tym razem niebo oszczędzi im nawałnicy. 

Samo życie

Dziś w Trójce Niedźwiedź przyznał, że zgłaszają ku niemu zapytania, dlaczego nie skomentował jeszcze naszego niewesołego wyniku na Euro. Na wszystkie te zapytania odpowiedział w jakże Niedźwiedzi sposób – puszczając piosenkę. 

Piosenka smętna jak nasze zawiedzione nadzieje, ale przywracająca porządek rzeczy. Możemy ją puścić wszystkim tym, którzy po kolei będą do nas dołąćzać.

C’mon, Emerson, Lake & Palmer.

Trzecia noga Boenischa

Trwa rozliczanie i ocenianie, nie muszę dodawać czego. Właśnie przeczytałem – bez zaskoczenia – że jednym z najsłabszych zawodników w naszym zespole, a na pewno najsłabszym obrońcą, był Sebastian Boenisch (ręka w górę kto zdziwiony). Argumentem mają być wzięte skądś statystyki, jak to fatalnie podawał (na pewno użyto ich w tekście na weszło.com, źródła rzeczywistego nie zauważyłem, może byłem nieuważny), najsłabiej jak można. 

Stare przysłowie statystyków mówi, że pies i człowiek mają średnio po trzy nogi. Szukając danych statystycznych, zawędrowałem na stronę UEFA, do rankingu Castrola. Popatrzyłem: Boenisch istotnie nie wypada w tych statystykach najlepiej. Wśród reprezentantów Polski przegrywa z Lewandowskim (tak, jest naszym drugim najlepszym zawodnikiem), wśród obrońców w grupie A z czeskim stoperem Kadlecem, w całej grupie jeszcze z sześcioma innymi zawodnikami pod wodzą Dzagojewa. Bije wszystkich prawych (i w ogóle bocznych) obrońców w grupie, Łukasza Piszczka zostawiając daleko, wyprzedza naszą zmorę Salpingidisa. I teraz którym statystykom wierzyć, proszę Państwa? 

Daleki jestem od twierdzenia, że Boenisch zagrał bezbłędnie czy choćby znakomicie, wielekroć sprowokował niebezpieczeństwo pod naszą bramką, łamiąc linię spalonego, przegrywając pojedynki czy głupio potykając się jakby faktycznie miał trzy nogi, w meczu z Rosją ponoć odpuszczono nam karnego po jego faulu (nie widziałem tej akcji, powtórek nie szukałem). Ale żaden z goli nie padł po jego błędzie, za to jego strzał z dystansu był bodaj jedynym, który sprawił problem Petrowi Cechowi. Nazywanie go najgorszym w tej sytuacji zakrawa na.. no właśnie, na to samo co napisałem już po pierwszym meczu: na szukanie kozła ofiarnego, bo po pierwsze jest „pupilkiem nieudacznego trenera”, a po drugie bo zabrał miejsce gwiazdce Legii. 

Z interesujących statystyk jeszcze: reprezentacja Polski oddała w 3 meczach 44 strzały, w tym 20 celnych, tyle samo co Czesi i Rosjanie (co oznacza najsłabszą skuteczność). Mecz z Czechami przegraliśmy na ich połowie, bo Czesi ustanowili rekord najpóźniejszego strzału na naszą bramkę (dopiero w 29 minucie), a my – niby naciskając – ustanowiliśmy rekord najmniejszej na całym Euro liczby penetracji ich strefy obronnej. 

Rozważania o duchach

Gdy emocje już opadły jak po wielkiej bitwie kurz.. człowiek zaczyna próbować racjonalizować. Zastanawiać się dlaczego potoczyło się tak a nie inaczej, nie skupiając się na prymitywnym „gupi franek” i wyniosłym „ja wiedziałem że tak bendzie”. 

Myślę, myślę, i czuję, że im więcej myślę, tym bardziej nic nie rozumiem. Bo niby przegraliśmy jak zawsze (choć ja z tych, którzy hiszpański mundial oglądali i nie uwierzą, że się powtórzyć nie może), z tymi samymi problemami co zawsze, ale przecież na zdrowy rozsądek nie powinniśmy. Mieliśmy wszak w składzie zawodników chwalonych już nie tylko na naszym podwórku, zaczynając od zaliczanego do Weltklasse tercetu dortmundzkiego (który jakby został pochłonięty przez Trójkąt Bermudzki czy może raczej Bohemski), podstawowych zawodników drużyn walczących w czubie silnych lig (Anglia, Francja, Holandia, Belgia, o Niemcach już było), z Ekstraklasy wczoraj na boisku mieliśmy raptem jednego zawodnika (zresztą najsłabszego, który zawalił gola, choć to tylko symbol, a nie zależność). Trudno więc zwalać wszystko na niedotrenowanie, analfabetyzm czy jakie tam jeszcze cechy możemy przypisać Polskiej Myśli Szkoleniowej. Co gorsza – dla racjonalizowania i generalizowania – co najmniej jedną trzecią składu stanowili zawodnicy, którzy z Polską Myślą Szkoleniową zetknęli się dopiero w reprezentacji, a dwaj podstawowi zawodnicy to nawet polskie geny mają jedynie w niewielkiej ilości (choć koncepty genetyczno-rasowe to nie żaden racjonalizm, tylko desperacja).

Przypomina się, co napisałem zeszłego lata – że „typowe polskie” przywary można zobaczyć nawet u zagranicznych zawodników pod zagranicznym trenerem, lecz w polskich barwach. Wtedy upatrywałem odpowiedzi w jakimś duchu, dziś też nie widzę mądrzejszego ponad Ducha Narodowego, Króla-Ducha, który czasem wieje w skrzydła husarii, lecz częściej męczy się i kładąc się na odpoczynek, miast pomagać pęta nogi. 

Nie rozumiem. I taki miał być pierwotny tytuł tej notki. 

 

20 minut

Narodowa świadomość ma kaca-giganta, bo oto bohaterowie nie stanęli na wysokości zadania i nie wygrali meczu o wszystko, który musieli wygrać. Rozpoczyna się Wielkie Narodowe Poszukiwanie Winnych, które skieruje się albo przeciwko trenerowi nieudacznikowi, który [źle zestawił/źle nastawił/nie zmieniał/źle zmieniał/wpisać według uznania] albo przeciwko odpowiednio dobranemu zawodnikowi, który rozczarował (o, na przykład). 

Teoretycznie trzeba było niewiele, nie popełnić paru błędów w obronie (po jednym krytycznym na mecz) albo wykorzystać co najmn iej jedną z sytuacji, których wbrew pozorom nie zabrakło, zwłaszcza w początkowych 20 (może 30) minutach każdego meczu. I to, wbrew pozorom, stara, stareńka choroba naszego futbolu: jeżeli nie uda się strzelić właśnie w tych 20-30 minutach, zaczyna się nerwowe poszukiwanie jakiejkolwiek szansy, udane (jak z Rosją) albo nie. Tak było za Engela (w eliminacjach udawało się), za Janasa (w eliminacjach udawało się), za Beenhakkera (udawało się w pierwszych eliminacjach). Za Smudy niby to co się działo w meczach testowych, nie miało znaczenia, przyszły mecze o stawkę – Greków nie roznieśliśmy w 30 minut i klapka, Rosjanom nie strzeliliśmy i wymodziliśmy remis, Czechom nie strzeliliśmy w 20 minut i armaty poszły spać. 

Zostawiam innym analizy taktyczne, techniczne, kondycyjne, szybkościowe. Pozostanę przy prostej prawdzie tego wieku: jak nie ustawiamy meczu w 20 minut (może 30), to źle. Rozumiem to świetnie, sam mam sprinterskie zapędy do szybkiego załatwiania sprawy, miast cierpliwego i skutecznego prowadzenia na dystansie. Ale nie ja jestem zawodowcem na 90 minut.

Zupa truskawkowa

Fura truskawek, najlepiej kusząco czerwoniutkich. Kefir biały. Trochę bazylii świeżej. Pieprz. Mikser. Ugotowane łazanki. Kilka uratowanych przed zmiksowaniem truskawek pokrojonych na ćwiartki albo drobniej. Cukier do smaku na talerzu. 

Przyjemnie chłodzi w ustach w taki ciepły dzień, rozpalonych głów nie ochłodzi nawet jakby je wsadzić do zamrażalnika między inne świeżo zamrożone na zimę truskawki.

Jak ktoś chce bardziej patriotycznie, niech nie miksuje, bo się od miksowania białe z czerwonym dokumentnie miesza – ale za smak wtedy nie odpowiadam. 

Została godzina i kwadrans, a potem raczej zagryzanie alkoholu przez ponad półtorej godziny. Może na koniec będzie się chciało sięgnąć po truskawki do szampana.