O tym jak czas wpływa na żarty

Żartować generalnie można sobie z wszystkiego, chyba że dotrze się do granicy tabu – wtedy ktoś zacznie się zastanawiać jak silne jest tabu, pewnie będzie skandal, zwykle granica się wtedy lekko przesuwa, albo tylko w umysłach ludzkich zaszczepia się myśl o możliwości przesunięcia granicy.

Z drugiej strony żarty potrafią się na swój sposób dezaktualizować – jedne dlatego że nikt nie pamięta tła i trudno zrozumieć dlaczego coś miało śmieszyć (a żart wymagający tłumaczenia…), inne dlatego, że o ile kiedyś żartowanie z czegoś było uważane za normalne, o tyle zmiana zwyczajów czy też standardów spowodowała, że żartowanie stało się niewłaściwe (można powiedzieć że granica tabu przesunęła się w drugą stronę).

Oglądam od paru tygodni co wieczór (po odcinku, żeby nie przedawkować) swój od lat serial komediowy, kręcony w latach 80-tych jeszcze. Od czasu do czasu przelatuje mi przez głowę myśl: ciekawe jak oceniłby go całkiem współczesny widz, zwłaszcza przyzwyczajony do współczesnych standardów. Czy kupiłby konwencję slapstickowej farsy, w której możliwe jest prawie wszystko i z wszystkiego w zasadzie można się śmiać? Czy też z niezadowoleniem kręciłby nosem wytykając prymitywne wykorzystywanie stereotypów, nieustające żarty o podtekście seksualnym, z kobiet, z mężczyzn, z homoseksualistów, z queer i trans (przebieranki)…

Rozmyślam tak sobie, a potem – nie ukrywam – niemal literalnie płaczę ze śmiechu (nie, nie będzie zdjęć). Z tego wszystkiego co opisałem. Jeremy Lloyd i David Croft napisali i zrealizowali to bowiem tak wspaniale, że po prostu nie umiem się z tego nie śmiać – i zamierzam oglądać Allo, allo do samego końca (czyli dopóki mi płyty nie padną).

Porucznik Gruber rozpacza

Są takie dni kiedy się dzieje. Bernie Ecclestone po 40 latach przestał kierować Formułą 1 (został oficjalnie mianowany prezesem emeritusem), ogłoszono tytuł Epizodu VIII Gwiezdnych Wojen („The Last Jedi„), który wejdzie do kin w grudniu, Macierewicz coś palnął o Piłsudskim w Powstaniu Warszawskim, a ratownicy w Abruzzach wykopali spod zasypanego przez lawinę hotelu trzy żywe szczeniaki. W takim natłoku informacja o czyjejś śmierci łatwo może zginąć…

Ale nie ta. W wieku 75 lat odszedł Gorden Kaye. Nie wiecie kto to? Najwyraźniej nie żyliście w latach 90-tych. Rene Artois i jego brat bliźniak, mąż You Stupid Woman, posiadacz kiełbasy z Madonną z Wielkim Cycem Van Klompa (czasem bez Cyca)… Dał nam tyle radości w serialu Allo, allo!, że został postacią nieśmiertelną, całe moje pokolenie dziś płacze i wznosi kielich wina za jego pamięć.

Tytuł pożyczyłem z komentarza pod jakimś wspominkowym wpisem. Porucznik Gruber, posiadacz małego czołgu, przez cały właściwie serial się do Rene zalecał (bez wzajemności, Rene wolał Yvette i inne dziewczyny). Zabawne, bo Kaye był gejem – ale ileż serial by stracił, gdyby tak było w scenariuszu…

Merci, Rene.

Gorden Kaye RIP Allo allo Rene Artois

Księżycowo

Włączyłem sobie do treningu z płyty jeden z odcinków „Przystanku Alaska” – ten zajefajny, kiedy Fleischman spotyka (po raz pierwszy) Adama, a do Chrisa przyjeżdża nigdy nie widziany brat (przyrodni). Dominującym motywem odcinka jest księżyc wiszący nad Alaską, który nikomu nie pozwala spać w nocy. W tle stale słychać jak nie „Księżycową sonatę„, to „Moon River”. 

W gazetach i w internecie od paru dni ciągle natrafiam na zapowiedzi, że w tę niedzielę czeka nas Wielki Krwawy Księżyc (i jego zaćmienie). W najgłębszej porze nocnej, więc czuję, że raczej nie będę wyczekiwał, ani budzika nastawiał, bo rano wstać trzeba. 

I tylko się zastanawiam, czy to dlatego mnie ostatnio trochę na Moon River trzyma? I nie chodzi tu o Holly Golightly, bo w każdym wykonaniu lubię, czy Audrey, czy Sinatry. Raczej chodzi o zgrabność, i o to fascynujące „my huckleberry friend”, wiedzieliście, że chodzi w tym po prostu o wspomnienie zbierania w dzieciństwie najzwyklejszych jagód?

No to zanim księżyc wzejdzie, jeszcze raz. Tym razem Louis Armstrong

Królestwo za zwierciadło

Nie, nie naoglądałem się serialu baśniowego (choć leci). Ani nie mam problemu z ogoleniem się czy zawiązaniem krawata. Patrzę natomiast tęsknie – choć to może nienajlepsze słowo – na swoje podwórko. 

Mamy wciąż porę zimową, śnieg sypał całkiem niedawno, nikt go z podwórka nie poodgarniał (było się na feriach). Teraz w dzień słoneczko z nieba praży (prawie że, słupek termometru stoi około dziesięciu stopni powyżej zera, z plusem lub minusem w zależności od umiejscowienia), w nocy zaś chwyta mróz. No i w podwórku lód stoi, zwłaszcza tam, gdzie w dzień się robi kałuża, a słońce nie sięga.

W Norwegii wymyślili doświetlanie (i docieplanie) dolin górskich przy pomocy odpowiednio ustawionych wielkich zwierciadeł, łapiących i przekazujących promienie słońca. Umieściłbym takie lustra na dachu sąsiada, może by ten lód się szybko stopił.

Fakt, że w serialu akurat mierzą się z Królową Śniegu, jest zupełnie przypadkowy.

Wernitz, Ohlers, Luebow, Fahrenwirst

Tytuł to jak hasło: jeśli rozumiesz, to wiesz jaki jest temat tej notki; jeśli nie rozumiesz – nie zniechęcaj się, może Ci się spodoba. 

Tytułowymi słowy jeden ze znajomych pożegnał dziś Stanisława Mikulskiego. Nie będę się teraz rozpisywać o kapitanie Klossie (choć oczywiście znam „na pamięć” wszystkie odcinki, zarówno w wersji serialowej, jak i w formie opowiadań) ani nawet – niby oryginalnie – o Panu Samochodziku, ani o żadnym innym jego wcieleniu filmowym, telewizyjnym czy teatralnym, bo o tym będą pisać wszyscy. (Sam nie lubię pisać o tym co wszyscy, ale wiadomość o jego śmierci siedzi mi dziś w głowie od rana, to jednak ikona czasów co najmniej mojej młodości).

J-23 przestał nadawać, pozostawił po sobie czarno-białe taśmy. Na tych taśmach brzęczy muzyka Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, czasem ilustrująca, częściej wzmacniająca suspens. I oczywiście czołówka, z niezapomnianym staccato (gdzieś około pięćdziesiątej sekundy). 

Wernitz, Ohlers, Luebow i Fahrenwirst nadal ukrywają gruppenfuehrera Wolfa. Ale my wiemy, jak szukać, Kloss go odnalazł.

Wernitz Ohlers Luebow Fahrenwirst TVP Kloss Wolf

Rhys

Ciocia Wikipedia mówi, że to popularne imię/nazwisko (to lub to, co kto woli) w Walii. Istotnie, spotkałem się z nim już i w jednym, i w drugim zastosowaniu, przeważnie w filmach, zazwyczaj z pozytywnymi wspomnieniami.

Zacznę tak.. historycznie, od mojego pierwszego Rhysa, czyli Johna Rhys-Daviesa. Większości dziś kojarzy się wyłącznie z jednym – z Jacksonowo-Tolkienowskim krasnoludem Gimlim, choć tam z uwagi na charakteryzację trudno go było poznać (zbiory ciekawostek podpowiadają, że wbrew temu, co widzieliśmy na ekranie, Rhys-Davies był najwyższym z członków Drużyny Pierścienia). Dla mnie jednak to przede wszystkim może drugoplanowy, ale niezapomniany Salah z Poszukiwaczy zaginionej arki, później pojawiający się też w Ostatniej krucjacie. Do tego dokłada mi się jeszcze Dogati z Kopalni Króla Salomona (z Chamberlainem i tak jeszcze młodą Sharon Stone), i wzorzec mam w głowie; do tego stopnia, że dopiero teraz (czego się wstydzę) sobie uświadomiłem, że Rhys-Davies ma też epizod bondowski – zagrał sowieckiego generała w Living Daylights

Było nazwisko, to skoczymy do imienia. Rhys Ifans kojarzy mi się tak naprawdę tylko z jednym filmem, ale za to po pierwsze z jednym z moich ulubionych (blogowałem już o nim? przynajmniej pośrednio), a po drugie kreuje w nim tak odjechaną postać, że nic tylko zapamiętać i ukochać. I co z tego, że Spike z Notting Hill jest przeszarżowany, czasem człowiek potrzebuje takiego wariata.

Jonathan Rhys-Meyers… ma na koncie też wiele różnych występów, ale pozostaje głównie instruktorem piłkarskim z Podkręć jak Beckham. Jest też – to niewątpliwy zaszczyt – głównym bohaterem Woody Allena, czarnym zresztą, a nie komediowym, nazbierał też agród za seriale telewizyjne (acz za te, których nie oglądałem). 

Najmłodszym (choć nie wiekiem) na tej liście jest Matthew Rhys, najmniej chyba znany w tym gronie (choć raz z Rhys-Meyersem zagrali braci w jednym filmie). Uwielbiam go jako sowieckiego szpiega w Zawód: Amerykanin, gdzie wspaniale po prostu uzupełnia cudowną Keri Russell – ale nie zrozummy się źle, nie jest dla niej tłem, tylko najzupełniej równorzędnym partnerem, nie gorzej od niej zmieniającym wygląd niczym kameleon (to niedobre sformułowanie, bo sugeruje wtapianie się w tło, ale jestem na tyle blisko końca notki, że nie mam już chęci szukać lepszego).

Skąd w ogóle pomysł na tę notkę? Tydzień czy dwa temu miałem w ręce gazetę z programem TV, i tak patrzę: tu reklamują nowy serial z Rhys-Meyersem, a tu nowy sezon serialu z Rhysem (tak, tego właśnie…), no po prostu karma.

Dawno, dawno temu…

Królewna Śnieżka. Książę z bajki. Zła Królowa.
Córka Śnieżki i Księcia z bajki.
Rumpelstilzchen aka Rumpelsztyk vel Titelitury.
Wnuk Rumpelsztyka i Śnieżki, wychowywany przez Złą Królową.
Piotruś Pan (jako villain). Dzwoneczek. Kapitan Hak. 
Robin Hood. Syn Robin Hooda…

Kręci się Wam w głowie? A to tylko postacie z jednego odcinka tego serialu. Do tego demony, wróżki, krasnoludki, Mała Syrenka, Pinokio, Meduza, Excalibur, magiczna fasola… i co jeszcze Wam (lub scenarzystom) tylko przyjdzie do głowy z dziecinnych baśni i opowiastek, zarówno tych najdawniejszych jak i całkiem współczesnych. Wszystko to przemieszane starannie w opowieści rozgrywającej się jednocześnie w dwóch albo i trzech światach – w naszym prozaicznym, oraz w wielu sceneriach świata magicznego, bajkowego, zaczarowanego.

Pierwszy odcinek zaczynałem oglądać znęcony zarówno intrygującą wizją pomieszania światów, jak i występującą w głównej roli Jennifer Morrison, która właśnie znikała z House’a. Sam nie do końca jestem pewien, dlaczego szybko przerwałem – może nie potrafiłem się zgrać z porą nadawania, może przegapiłem jakiś odcinek i się zgubiłem, a może Jennifer nie była już tak olśniewająca i czar (nomen omen) prysł (zresztą jeszcze w House zmieniła wygląd i nie do końca potrafiłem się z tym pogodzić). Powróciłem gdzieś w trakcie drugiego sezonu i oglądałem już dość konsekwentnie, a trzeci sezon – wręcz wiernie (ach, jaką Lana Parilla była Złą Krrrrólową!)

Za kilka minut rozpoczyna się pierwszy odcinek drugiej części trzeciego sezonu. Przed przerwą Emma Wybawicielka (córka Śnieżki i Księcia, oczywiście Jennifer) straciła pamięć o wszystkim co się stało w ciągu dwóch i pół sezonu (i wcześniej), żyjąc długo i szczęśliwie – a tu masz ci los, powraca Kapitan Hak (przystojniacha, jeśli można mi wierzyć w tym względzie) i będzie się starał jej odświeżyć pamięć, bo tylko ona może uratować bajkowy świat… 

Mam problem z panem Takei

George Takei znany jest przede wszystkim z roli w Star Treku (od samego początku serii). Użytkownicy Facebooka kojarzą go ponadto z dostarczaniem kontentu wskazującego na dobre poczucie humoru (choć podobno odpowiedzialne są za to osoby które mu prowadzą stronę).

George Takei presents

Od jakiegoś czasu jestem – powiedzmy, że nieco przypadkowo – wśród milionów użytkowników Facebooka „lubiących” stronę Takei, z paru żartów się naprawdę serdecznie uśmiałem, ja i moi znajomi (wcześniej nieraz te materiały trafiały do mnie przez znajomych, lecz na pewno w mniejszej ilości), w końcu po cóż jest Facebook, jeśli nie do rozpowszechniania wesołych treści?

carrolling with Yoda

Przy tej okazji dowiedziałem się jednak, że George Takei jest aktywnym działaczem gejowskim, w szczególności mocno wspiera akcję na rzecz legalizacji małżeństw jednopłciowych. Do samego człowieka mnie w najmniejszym nawet stopniu to nie zraża, jako gej walczy o swoje, nie muszę się z nim zgadzać. Zastanawiam się jednak, czy mój „lajk” dla strony może być w związku z tym odbierany jako forma poparcia dla jego poglądów? Przeżyć bym to przeżył, ale nie lubiłbym zdecydowanie, gdyby ktoś wyżebrywał poparcie w taki sposób. Na razie póki co pośmiejmy się jeszcze:

 Pink Panther to do list

PS Nieanglojęzycznych przeprasza się, ale Takei – co za pech – jest anglojęzyczny.

Oglądane seriami

Sons of Anarchy. 
Sherlock.
House of Cards.
Dexter.
Chirurdzy.
Gra o tron.
Teoria Wielkiego Podrywu.
Jak poznałem waszą matkę. 
Californication.
The Walking Dead.

Ta lista seriali – oczywiście niekompletna – została dobrana według jednego kryterium: mianowicie nie obejrzałem żadnego odcinka któregokolwiek z nich (i mam przeczucie, że ten stan już nie ulegnie zmianie), a mógłbym śmiało dopisać takie, gdzie jeden odcinek przypadkiem obejrzałem (ot, widziałem finał Breaking Bad, jeżeli wiedziałem co się dzieje, to ze streszczeń i omówień). Jedne mnie nie kręcą wcale a wcale, inne miały „pecha” że przegrały ze swoją konkurencją, jeszcze innych zwyczajnie nie zacząłem oglądać we właściwym momencie (a potem zrobiło się tego zwyczajnie za dużo, żeby nadrabiać, zwłaszcza że zawsze pojawia się coś nowego). 

Bo nie jest tak, że seriali nie oglądam, zresztą były tu już notki co najmniej poświęcone Numbers* czy House. Oglądam, tyle że zwykle w „klasycznej” emisji telewizyjnej, czyli jakaś stacja musi nadawać, ja muszę znaleźć się przed telewizorem o określonej porze, a jak przegapię… (to teraz łatwiej o powtórki). Nie ściągam natomiast seriali z sieci (legalnie lub nie) ani nie oglądam na jutubie czy innych serwisach, może ze staroświeckości, a może żeby nie tracić na nie za dużo czasu (bo pewnie lepiej ode mnie wiecie jak to jest, kiedy ma się o dwa kliknięcia myszką cały sezon…). 

W tej chwili podglądam z dużą uciechą (z różnych przyczyn) takie produkcje jak Castle, Mentalistę, Dawno, dawno temu (ten się chyba doczeka notki…), Czarną listę (choć z ambiwalentnymi uczuciami), czekam na oficjalną emisję kolejnego sezonu Homeland, nowego sezonu Paradoksu już pewnie nie będzie (zresztą nie wiem czy pomysł by jeszcze poniósł). I zanim mi się znudzą, pewnie już wyprodukują coś nowego.

(A jednocześnie pamiętam, że w pewnej starej szafie leży sterta kaset z którymś sezonem M.A.S.H.a… ciekawe czy coś jeszcze na nich widać)

*i wtedy nawet już też chyba marudziłem, że wielu nie oglądam, nawet nie wracam pamięcią do tamtych czasów

Artykuł 178

No przyznam się: oglądam polski serial. Dobrowolnie, a nie dla towarzystwa. Serial jest nowy i kryminalny, na razie puszczono cztery odcinki (właściwie musiałbym się rozejrzeć za pierwszym, bo wtedy nie sądziłem, że będę znajdował przyjemność w oglądaniu). 

Właściwie nie wiem, czym mnie uwiódł: czy poczciwym Bogusiem Lindą jako – a jakże – milczącym twardzielem, czy tajnosłużbowymi klimatami pierwszego oglądanego przeze mnie odcinka, z kapitalnym twistem na koniec (o to akurat scenarzyści w dotychczasowych odcinkach dbają solidnie), czy też retrospektywnym pomysłem konstrukcyjnym (ten akurat się nieco rozmył, ale poziom jest trzymany). Wady widzę, a jakże, ale jakiż serial ich nie ma?

Ale tak może wypadałoby wyjaśnić, skąd tytuł notki (bo nie jest to tytuł serialu). Rzeczony artykuł pochodzi z kodeksu postępowania karnego i określa jedną z jego najświętszych świętości, a mianowicie przypadki, w których bezwzględnie nie można kogoś przesłuchać, choćby znał całą prawdę i tylko prawdę. Naprawdę genialnie wyglądało, kiedy osoba z taką nieprzekazywalną wiedzą, najpierw udzielała cennych sugestii co do rozwiązania sprawy (na ile mogła ona być formalnie rozwiązana), po czym tymi suchymi czterema słowami stwierdzała „wiem na pewno, co mówię, ale nic więcej nie mogę powiedzieć”. Któż to mógł być? Jedną z kategorii są obrońcy w sprawach karnych, a drugą.. tytuł odcinka brzmiał „Tajemnica spowiedzi”, czujecie te słowa w ustach biskupa?

Aha, serial nazywa się Paradoks. Z takim paragrafem udającym „s”. W czwartki, powtórki w niedziele.