Kiedy – dawno temu, jeszcze w ubiegłym tysiącleciu, nie umiem się niestety powstrzymać przed używaniem tego grepsu – pierwszy raz zapoznawałem się lepiej z Wrocławiem, jedna rzecz bardzo nieprzyjemnie mnie rozczarowała. Byłem przyzwyczajony, że na przejściu dla pieszych przy zielonym świetle jest na tyle dużo czasu, że przejdzie się spokojnie i bez nerwów, natomiast tam ledwo dochodziło się do środka jezdni, a już migało, że zaraz będzie czerwone. I tak, dotyczyło to przypadków, kiedy wchodziliśmy na pasy w chwili, kiedy gasło czerwone, a nie w ostatniej chwili. Zupełnie jakby ktoś chciał pieszych jak najbardziej dosłownie z pasów pogonić…
Byłem we Wrocławiu w tym tygodniu, po mieście poruszałem się pieszo (a kawałeczek do przejścia z dworca było), mimo pogody niezachęcającej do spacerów, może właśnie dlatego większą uwagę zwracałem na drobiazgi praktyczne niż uroki otoczenia. Zauważyłem, że na światłach – przynajmniej przy tych skrzyżowaniach w centrum – nie było przycisków wywołujących zielone dla pieszych, tak nielubianych przez niektórych. Czas, przez jaki paliło się zielone, pozwalał na przejście bez problemu, może i wrócić bym dał radę…
Zastanawiałem się tak pomiędzy jednym a drugim przejściem, czy to nowoczesność spowodowała zmianę podejścia na bardziej o pieszych dbające. Z drugiej strony nie wiem czy ciut poza centrum pełnym zagranicznych turystów zielone jest pieszym równie przyjazne… Może innego dnia, przy lepszej pogodzie, spróbuję to zgłębić.
O innych aspektach zieleni może innym razem.