Zielony Wrocław

Kiedy – dawno temu, jeszcze w ubiegłym tysiącleciu, nie umiem się niestety powstrzymać przed używaniem tego grepsu – pierwszy raz zapoznawałem się lepiej z Wrocławiem, jedna rzecz bardzo nieprzyjemnie mnie rozczarowała. Byłem przyzwyczajony, że na przejściu dla pieszych przy zielonym świetle jest na tyle dużo czasu, że przejdzie się spokojnie i bez nerwów, natomiast tam ledwo dochodziło się do środka jezdni, a już migało, że zaraz będzie czerwone. I tak, dotyczyło to przypadków, kiedy wchodziliśmy na pasy w chwili, kiedy gasło czerwone, a nie w ostatniej chwili. Zupełnie jakby ktoś chciał pieszych jak najbardziej dosłownie z pasów pogonić…

Byłem we Wrocławiu w tym tygodniu, po mieście poruszałem się pieszo (a kawałeczek do przejścia z dworca było), mimo pogody niezachęcającej do spacerów, może właśnie dlatego większą uwagę zwracałem na drobiazgi praktyczne niż uroki otoczenia. Zauważyłem, że na światłach – przynajmniej przy tych skrzyżowaniach w centrum – nie było przycisków wywołujących zielone dla pieszych, tak nielubianych przez niektórych. Czas, przez jaki paliło się zielone, pozwalał na przejście bez problemu, może i wrócić bym dał radę…

Zastanawiałem się tak pomiędzy jednym a drugim przejściem, czy to nowoczesność spowodowała zmianę podejścia na bardziej o pieszych dbające. Z drugiej strony nie wiem czy ciut poza centrum pełnym zagranicznych turystów zielone jest pieszym równie przyjazne… Może innego dnia, przy lepszej pogodzie, spróbuję to zgłębić. 

O innych aspektach zieleni może innym razem.

Śmiech to zdrowie

Którzyś specjaliści, nieważne czy uczeni radzieccy czy amerykańscy naukowcy, ustalili, że ludzie którzy się śmieją, są zdrowsi i żyją dłużej.

Miałem wczoraj we Wrocławiu okienka pomiędzy spotkaniami. Mimo że zimno było, a ja bez czapki (powtarzałem sobie pod nosem, że za bardzo uwierzyłem że wciąż jeszcze przyjemna jesień), spacery po mieście były przyjemne – trochę słońca, bez wiatru (a sam Wrocław zwykle przyjemny). Chodziłem więc, patrzyłem to na kanał, to na park, to na kamienice, to na ludzi – i uśmiechałem się wesoło, gdyż to było dobre. Tak, na ludzi też patrzyłem, gdyż ludzie w swojej różnorodności są niespodziewani i ogólnie zwykle ktoś coś fajnego robi, tylko zwykle nie mamy czasu takich nieistotnych drobiazgów zauważyć.

I kiedy tak sobie chodziłem i chodziłem, rozważając w duchu czy jednak nie kupić tej czapki (oraz dlaczego stragany „Wrocław – Miasto Spotkań” oferują głównie rękawiczki w dużym wyborze), gdzieś w okolicach Narodowego Centrum Muzyki (takie duże nowoczesne coś związanego z muzyką) zobaczyłem jak nadjeżdża… coś. Dopiero drugie spojrzenie pozwoliło mi uzmysłowić sobie, że to chyba elektryczna hulajnoga. Prowadziła ją dziewczyna, za nią stał chłopak, sprawiali wrażenie jakby nie czuli się na tej hulajnodze zbyt pewnie i stabilnie, ale najwyraźniej dobrze się bawili. I na tyle mi się to udzieliło, że kiedy się minęli, zacząłem się głośno śmiać.

Dodałbym tu fotkę wesołych instalacji montowanych na wrocławskim rynku, ale nie chciało mi się jej zrobić bo były niegotowe.

Łebskie myśli

Upał. Rzadki nadmorski las. Ptaków nie słychać, czasem tylko jakiś owad zabrzęczy. Co jakiś czas przemykają, wzbijając na piaszczystej drodze tumany kurzu, cichobieżne meleksy, z rzadka tylko dając sygnały dźwiękowe, kiedy turyści piesi i rowerowi za mało miejsca zostawią dla transportu organizowanego do wydm.

Zbocze wydmy – przynajmniej w dolnej części – jest strome. Patrzę na pokonujących to zbocze ludzi i nie umiem się oprzeć myśli, że Wydma Łącka powinna zostać jakimś narodowym miejscem pielgrzymkowym. Nigdzie chyba bowiem nie widziałem tylu ludzi idących na kolanach, aczkolwiek podpierając się także rękami… 

Stoję na niskim bocznym wierzchołku Wydmy Łąckiej, patrzę na siodło i właściwy grzbiet. Palące słońce rozjaśnia piasek niemal do białości, aż mam wrażenie że stoję na ośnieżonym stoku i wzrokiem szukam wyciągu. Kiedy później schodzę ze szczytu szerokim zboczem o zmiennym nachyleniu, nie potrafię już tego opanować i ze śmiechem zaczynam udawać krystianie (bo lecieć na krechę byłoby zbyt głupio). 

Łeba Wydma Łącka Słowiński Park Narodowy

 

Słuszne podejście

Jakiś czas temu, w miesiącach licząc, w mojej okolicy (nie takiej zupełnie najbliższej) miał miejsce tragiczny wypadek: w zimowy wieczór na przejściu dla pieszych zginęły dwie młodsze nastolatki. 

Okolica, więc znałem miejsce: droga krajowa, dwie jezdnie po dwa pasy, idzie po stoku. Przed przejściem znaki: „uwaga, przejście” i ograniczenie prędkości do… 70. Przejście nieoświetlone, po jednej stronie drogi pola i łąki (po drugiej nieopodal domy), świateł też raczej nikt nie założy, bo są paręset metrów dalej. Nietrudno nie zauważyć kogoś, kto nagle wyjdzie na jezdnię…

Jechałem dziś tamtędy. Zauważyłem od razu że zmieniło się ograniczenie prędkości – do 50 km/h. Jednocześnie na pasie pomiędzy jezdniami pojawiły się przesunięte barierki, wymuszające na przechodzących większą ostrożność, nie zauważyłem tylko podobnych na zewnętrznych krańcach przejścia (ale może miejsca nie było).

Słuszne podejście – niewielkimi środkami w obie strony zmniejszyć zagrożenie.

Peszteńska wiosna

Tak się złożyło, że żaden większy wyjazd majówkowy mi w tym roku nie w głowie. Nie narzekam, wiosnę mamy taką, że lato mogłoby się w niejednym roku schować, na ulicach ludzie i samochody na letniaka (kabriolet z otwartym dachem dziś widziałem), ogródek zerka z sugestią zaangażowania się, ale myśli wokół wyjazdów się plączą, jak się widzi czym się chwalą znajomi. To nie będę gorszy, pochwalę się zeszłym rokiem.

Budapeszt termy Szechenyi

Budapeszt most łańcuchowy

Budapeszt Szechenyi ter

Budapeszt Szabadsag ter

Wybrałem co bardziej wiosenne zdjęcia. Ostatnie dla kasztanów, ale bawi mnie, że w obrębie jednego placu jest pomnik Armii Czerwonej i pomnik Reagana (można go dojrzeć pod drzewami).

Miłego majówkowania tej wiosny.

Białe klify

Ziąb za oknem taki, że człowiekowi tylko ciepłe w głowie, i sięga myślą do wspomnień dni ciepłych, cieplejszych i – najcieplejszych. 

Białe klify kojarzą się z Dover, które z kolei z ciepłem się nie kojarzy. W Dover nigdy nie byłem ani po tamtej stronie Kanału, klify nad Kanałem widziałem jedynie po normandzkiej stronie. Urokliwe były, acz też musiałbym skłamać mówiąc że było wtedy ciepło. 

Co innego inne klify. Gorący środziemnomorski lipiec, płyniemy promem z Santa Teresa di Gallura, zaczynają majaczyć na horyzoncie, rosną coraz potężniejsze. Patrzymy prawie urzeczeni, a prom tymczasem wcina się w zatoczkę, i otwieramy szeroko usta na widok białych wzgórz nakrytych zielonymi czuprynami. 

Bonifacio Korsyka Francja Corsica France

Bonifacio. Łazimy potem w upale i chłoniemy widoki, z góry i z dołu. 

Bonifacio Korsyka Francja Corsica France

Szkoda że tak szybko trzeba wracać, rozkład promów jest nieubłagany. Na szczęście z promu jeszcze można patrzeć.

Bonifacio Korsyka Francja Corsica France

Abancourt

Wiele w życiu zależy od inspiracji. Ta notka została na przykład zainspirowana wpisem przezacnej koleżanki z bloga służbacywilna.info o urokach podróży kolejowych – ze szczególnym uwzględnieniem przesiadek. Zaraz mi się przypomniało, jak z przerażeniem patrzyłem na opóźnienie pociągu jadącego z Turynu do górskiego miasteczka Cuneo, gdzie mieliśmy tylko jeden cel: złapać przesiadkę na pociąg do leżącej po drugiej stronie gór Ventimiglii (samo Cuneo może i też byłoby ładne, ale Ventimiglia była częścią bardziej skomplikowanego planu wakacyjnego)… Wciąż czuję pot na wspomnienie biegu z ciężkimi plecakami (i siedmiolatkiem) do drugiego – szczęśliwie czekającego – pociągu, brak miejsca w środku nie wydawał się już takim problemem (plecaki postawiliśmy jakoś, nawet chyba dziecko udało się posadzić).

Abancourt nie przysporzyło nam żadnych emocji (nie tylko w porównaniu z Cuneo). Ta kilkusetosobowa wieś ze stacyjką kolejową na obrzeżu w ogóle nie wydaje się posiadać zdolności wprawiania w jakiekolwiek emocje, barman w przydworcowej knajpie był senny jak lipcowe popołudnie, a kawa chyba najtańsza jaką zdarzyło się pić we Francji (jakości nie zapamiętałem). Oczywiście co innego pomyślałbym gdyby jednak francuski pociąg złapał opóźnienie. Jedyną bowiem racją naszej obecności w Abancourt była przesiadka – tam stykały się linie z Rouen (do Amiens) i do Beauvais (z Treport-Mers). Na całe szczęście pociągi jechały dość punktualnie (a zapas był dość spory) i niezelektryfikowaną, jednotorową linią do Beauvais jechałem uspokojony, że na samolot do domu zdążę bez trudu.

Nie wiem, czy mam jakiekolwiek zdjęcia z Abancourt (poza stację się nie zapuszczaliśmy). Ale skoro jechaliśmy tego dnia z cudownego Rouen do uroczego Beauvais (ciekawe ilu z Polaków korzystających z tamtejszego lotniska choćby spróbowało zobaczyć to miasteczko), to przecież zawsze mogę dać zdjęcia z Rouen i Beauvais, prawda? 

Rouen Normandia Normandy Francja France Vieux Marche

Beauvais Francja France Pikardia Picardie

Ach, niedoceniana północna Francjo…

Kwestia punktu widzenia

Są miejsca, które widzieliśmy setki razy, o których powiedzieliśmy że je znamy na pamięć, a potem nagle się okazuje, że czegoś o nich nie wiedzieliśmy. 

To było w tak zwany Czarny Piątek, specjalnie poszedłem sobie do nieodległej galerii handlowej (samochodem byłoby pewnie dłużej), słoneczko akurat wyszło, w sam raz na spacerek. Szedłem sobie wzdłuż ulicy, popatrzyłem na samochód skręcający na parking, i nagle aż mnie zastopowało. Aż wyciągnąłem telefon i wszedłem na parking żeby zrobić zdjęcie.

kościół Piotra i Pawła Katowice

Przejeżdżałem koło tego kościoła setki razy (wiele setek), za każdym razem kiedy jechałem do liceum czy kiedy wracałem z uczelni, przechodziłem koło niego w drodze do pracy lub po prostu – a tego dnia patrzyłem jakbym go widział po raz pierwszy. Zawsze wydawał się wciśnięty za drzewami, po drugiej stronie ulicy jak nie blok, to mur jakiegoś zakładu. Nigdy nie zdarzyło mi się spojrzeć na niego z takiej perspektywy, poprzez pustą przestrzeń, nawet kiedy byłem w okolicy, skąd takie spojrzenie byłoby możliwe, to albo nie docierałem do właściwego punktu, albo po prostu patrzyłem gdzie indziej. 

W lesie

Przyjemnie jest w lesie w słoneczny jesienny dzień. Zapewne byłoby jeszcze przyjemniej, gdybym w porządnych butach spacerował między drzewami, grzybki zbierając, ale w środowy poranek na takie luksusy sobie pozwolić nie mogłem, więc tylko chłonąłem las jadąc sobie grzecznie szosą przezeń prowadzącą.

Las o tej porze jeszcze nie jest całkiem jesienny, lecz dopiero jesienniejący, z zielenią przeplataną żółtą i innymi barwami. Lubię patrzeć na las i o tej porze, i kiedy całkiem się na jesiennie pokoloruje, więc w lesie najczęściej jadę nie za szybko i patrzę, patrzę, patrzę (pamiętając, że na drodze muszę zwracać uwagę nie tylko na przyrodę). I kiedy tak jechałem, dostrzegłem na poboczu jakąś majaczącą sylwetkę. Zwolniłem dodatkowo, nie wiedząc kto zacz i co zrobi…

A on wszedł na jezdnię. Wszystkimi czterema nogami, na szczęście nie ociągał się zbytnio, choć i nie biegł zbyt gorliwie, kiedy dojechałem do jego wysokości, zbiegał już z pobocza razem ze swoim efektownym porożem. 

To był naprawdę miły początek dnia, dzięki temu jelonkowi.

Nyugta czyli paragon

Wychodziłem wieczorem do sklepu, deszcz lał jak głupi, więc sięgnąłem do szafy po mało używaną kurtkę przeciwdeszczową. Wracając zacząłem grzebać w jej kieszeniach, wyłowiłem jakieś dwa niewielkie papierki. Ich język oraz wybita na nich data sugerowały niedwuznacznie, że pochodziły jeszcze z wiosennego wyjazdu do Budapesztu. Pozostawał tylko jeden problem…

Spędziłem dobrą chwilę zastanawiając się do czego te papierki służyły. Umieszczone na nich wielocyfrowe numery „seryjne” (kolejne zresztą) oraz kwota w forintach sugerowały, że to dowód zakupu czegoś, ale czego? Rozmiar – jakieś trzy centymetry na dwa lub w tych rejestrach, nie mierzyłem – i ascetyczna forma sugerowały, że to nic istotnego, cena – 250 forintów (jakieś 3,50 zł) – też wskazywała na drobiazg, bilet na metro kosztował bodaj 350 forintów. Przelatywałem myślami cały dzień spędzony w Budapeszcie, starając się namierzyć taki drobny wydatek. Nic pewnego nie przychodziło do głowy.  

Kiedy staromodne metody zawodzą, sięga się po nowoczesne. Włączyłem wyszukiwarkę, wpisałem wybite największymi literami słowo „nyugta”, okazało się, że chodzi o kwitek, paragon. Nie przybliżało to jednak do odpowiedzi, gdzie go wydano. Zacząłem więc wpisywać w wyszukiwarkę długą trójwyrazową nazwę, wyszukiwarka przyjęła ją dość ochoczo, wyświetliła rozbudowaną stronę z licznymi zdjęciami, strona w języku węgierskim oczywiście, na szczęście miała też wersję angielską. Następnych kilkanaście minut spędziłem analizując jeszcze staranniej, w którym miejscu w Peszcie (do Budy tego dnia nie zaglądaliśmy) mogłem się zetknąć z firmą, do której należała ta strona, i wejść z tą firmą w komercyjną interakcję. Wychodziło mi, że musiało to być podczas przemierzania Wyspy Małgorzaty (od mostu Małgorzaty po most Arpada), bo tylko tam przypominałem sobie moment w którym mogliśmy skorzystać z usług budapeszteńskiego przedsiębiorstwa wodociągowo-kanalizacyjnego…

Tak, przez trzy miesiące miałem w kieszeni kwitki z szaletu.