O kształtowaniu tradycji

Miałem to napisać w Święta, ale trochę mi się nie chciało 🙂 

Święta Bożego Narodzenia to festiwal tradycji, robienia rzeczy które robi się raz do roku (i na ten jeden raz w roku czeka), teoretycznie tak jak matki i praojce robiły. A jednocześnie mało kto zauważa, że tradycja sama w sobie też podlega nieustannym zmianom.

Weźmy na przykład sztandarowego wigilijnego karpia, tak mocno wbitego w świadomość. Kiedy jednak zajrzymy do międzywojennych opisów wigilijnego menu, wcale takiej pozycji nie znajdziemy – będzie na pewno jakaś ryba, ale jaka, to już była kwestia bardziej indywidualna (niektórzy uważają do dziś że nie ma Wigilii bez śledzia). Karp zaś ugruntował się (pun not intended), bo w sklepach PRL zwyczajnie nie było innych ryb w odpowiedniej ilości, a władze dbały, żeby przynajmniej ten jednej (łatwej w produkcji) nie brakowało. 

Osobną kwestią jest mieszanie się tradycji. Dopóki bowiem wszyscy trzymają się swoich osad, to tradycje wszyscy mają takie same, ale co jeśli skojarzy się związek wigilijnej grzybowej z wigilijnym barszczem? No nie da rady, na coś się trzeba zdecydować, albo jedno zarzuci część swojej tradycji, albo oboje przyjmą nową…

No i wreszcie ewolucja tradycji pod wpływem najrozmaitszych czynników (np. coś nie było dostępne, albo pojawił się lepszy zamiennik, albo…). Tu docieramy do mojej najbardziej ukochanej tradycji wigilijnej, ujawniającej zresztą częściowo rodzinne korzenie, czyli opisywanych choćby tutaj ciasteczek zwanych śleżykami. Sam robię mniej więcej półkruche (w tym roku ostatecznie z 3 kg mąki…), mama – bardziej kruche, nie pamiętam kto z nas robi bardziej takie jak babcia. Kiedy jednak pogrzebałem w przepisach, stwierdziłem nie bez zaskoczenia, że znacznie bardziej rozpowszechnione są wersje drożdżowe, a historycznie wywodzą się one z przaśnych łamańców. Fakt, że kiedy byłem dzieckiem, to ich nieodłączną parą na Wigilię było mleczko makowe, ale tego elementu tradycji akurat pozbyłem się bez żalu. Może dlatego, że mak (i cukier) jest już w samych ciasteczkach, a może dlatego że mak, mleko i miód z bakaliami jest w tradycyjnych (acz w tradycji przejętej, a nie domowej) makówkach…

Wesołego po Świętach i na wszelki wypadek Szczęśliwego Nowego Roku! (jakby co to po raz pierwszy)

Kilo czy pół kilo

Jak co roku w grudniu przychodzi pora, kiedy człowiek rzuca wszystko, biega po sklepach z listą, a potem stawia to wszystko na blacie wzdychając ciężko: „trzeba to przerobić…” I właśnie tak od wczoraj marudzę sobie pod nosem na ten temat, skupiając się na problemie ilości.

Problem ilości polega na tym, czy ciasto zagniatać jednorazowo z kilograma mąki, czy jednak z pół kilograma. Każde rozwiązanie ma swoje dobre i złe strony. Przy zagniataniu kilograma na raz potrzeba odpowiednio więcej miejsca na stolnicy (i większe mogą być ubytki), ręce bardziej cierpią w walce z materią, i większe jest ryzyko niedokładnego zagniecenia, pozostawienia jakiegoś kawałka tłuszczu. Z kolei przy zagniataniu po pół kilo na raz z jednej strony trudniej czasem utrafić dokładnie w proporcje wypracowane dla całego kilograma, i pojawia się deja vu, że ledwo się zagniotło, a już trzeba od nowa, i najpierw by trzeba nieco wyczyścić…

Dodajmy dla pełnego obrazu, że rozsądne minimum przedświąteczne wymaga przygotowania ciasta z dwóch kilogramów mąki (bo inaczej nie wystarczy do Nowego Roku…), a zagniecenie jest najmniej czasochłonną częścią procesu produkcji… W tym roku dwa razy zagniatałem po 1 kg, na razie przynajmniej.

PS Skoro już marudzę to przynajmniej sobie proporcje zapiszę:
1000 g mąki
250 g margaryny
1 szklanka cukru
3/4 szklanki maku
2 jajka
150 g jogurtu
1-2 filmy na czas przerabiania ciasta na ciasteczka

Jak nie składać życzeń świątecznych

Od rozpoczęcia sezonu wigilii właściwie na okrągło składa się życzenia i zastanawia „komu jeszcze i jak złożyć, bo chyba nie składałem”. Jak zauważyliście, życzyłem czytelnikom Zapisków…, oprócz tego złożyłem specyficzne życzenia na fejsie (staram się by to były niezależne ekosystemy), iluś osobom życzyłem face-to-face, iluś telefonicznie, zastanawiam się nad wysłaniem paru esemesów zwrotnych… i co roku zadaję sobie pytanie czy nie wysłać paru kartek świątecznych (wychodzi jak zwykle).

Niektórzy nie przejmują się do końca tym do kogo i jak wysyłają i ile razy. Na przykładzie jednych takich życzeń udało mi się określić parę zasad takiego świątecznego savoir-vivre:
– po pierwsze nie wysyłaj życzeń hurtem w jednej wiadomości (e-mailowej), bez względu na to czy pokażesz wszystkich adresatów (gorzej ze względu na ujawnianie adresów), czy jeżeli wszystkich adresatów ukryjesz (gorzej bo wygląda jak do nikogo),
– po drugie nie wysyłaj życzeń do wszystkich których znajdziesz w książce adresowej – niby w Święta można być życzliwym dla wszystkich, ale życzenia od kogoś kogo zupełnie nie znasz (poza incydentalnym kontaktem mailowym) nie wyglądają szczególnie wiarygodnie
– po trzecie wysyłając maila z życzeniami postaraj się usunąć zeń standardową stopkę „Niniejszy e-mail zawiera poufne i/lub prawnie chronione informacje XX. Jeśli nie jesteście Państwo właściwym adresatem (lub otrzymaliście niniejszy e-mail przez pomyłkę), prosimy o niezwłoczne poinformowanie o tym nadawcy i usunięcie niniejszego e-maila ze swojego systemu wraz ze wszystkimi załącznikami. Nieuprawnione kopiowanie, jak również bezprawne ujawnianie i rozpowszechnianie treści niniejszego e-maila jest zabronione i może skutkować odpowiedzialnością.”

Chyba wolę nie wysłać komuś życzeń, niż wysłać byle jak…

Wesołego przy Święcie!

Galareta z kaczki

Na wstępie tak zwany disclaimer, czyli ostrzeżenie dla tych, których zwiódł tytuł lub Gugiel źle skierował: TO NIE JEST BLOG KUCHNIARSKI, nie pretenduję do bycia Brillat-Savarinem czy choćby absolwentem Akademii Cordon Bleu – cokolwiek znajdziecie poniżej, może przez kogokolwiek zostać wykorzystane na własną odpowiedzialność, lecz nie stanowi Sprawdzonej Tajemnej Receptury. Jeżeli więc szukacie Niezawodnego Sposobu Na, to idźcie szukać gdzie indziej.

A teraz wracając do naszej kaczki (nie, to także nie blog polityczny!). Jak zdawnabywalcy może zauważyli, od czasu do czasu zdarza mi się piec kaczkę. Pieczenie kaczki powoduje nieraz powstanie tak zwanych produktów ubocznych, a wobec powtarzalności pewnych zjawisk kuchenny eksperymentator próbuje je rozwijać celem lepszego wykorzystania.

Punktem wyjścia w naszych czarach-marach będzie więc upieczenie kaczki. Nie mam i na to żadnej superreceptury, czasem po prostu nabywam zestaw „kaczka gotowa do upieczenia”, w przyprawach, a nawet z jabłkiem w środku (jak kupuję zwykłą patroszoną, to wtedy jakaś tam sól, pieprz, czosnek, majeranek, co tam komu pasuje). Kaczkę ładuję do sporego naczynia żaroodpornego (kaczka większa od naczynia piecze się moim zdaniem tak sobie, sprawdzone info), szczelnie przykrywam, wstawiam do piekarnika na jakieś 160 stopni (może być na początku nagrzany bardziej) i trzymam zgodnie z zasadą 1 kg na 1 godzinę lub trochę dłużej. Ostatnio tak mi zwykle wychodzi, że ta kaczka nieomal pływa mi w sosie własnym (pytania, czy ona jest wtedy upieczona, uduszona czy ugotowana uważam za niestosowne, bo i tak jest pyszna). 

I teraz następuje clou. Jeśli tegoż sosu własnego jest dużo (jak jest mało to szkoda zachodu…), to kaczkę ostrożnie wyjmujemy, odkładamy (można na przykrywkę). Następnie bierzemy odpowiedniej wielkości miskę, i ostrożnie zlewamy cały sos (jak ktoś lubi kaczkę podlaną sosem, może oczywiście trochę odlać osobno). Sos odstawiamy do wystudzenia, a następnie schłodzenia (w międzyczasie kaczce oddajemy naczynie żaroodporne, chyba że idzie od razu na stół), im mocniej tym lepiej (choć niekoniecznie w zamrażalniku). Efektem schłodzenia powinno być rozdzielenie się sosu na frakcje – na wierzchu zostanie pyszny smalec (a.k.a. confit), a pod spodem – galareta, jednakowoż taka… jałowa. Pora więc powrócić do kaczki. Zakładam, że w jakimś momencie dokonujemy aktu jej porcjowania, zwłaszcza jeśli o pierś chodzi. Po wycięciu uroczych porcji do nałożenia na talerz, na pewno zostaną rozmaite drobne ścinki, jakieś małe kawałki trzymające się kośćca – wszystko to skrzętnie zbieramy, można do tego jeszcze dorzucić drobno posiekane skóry. Smalec odłożyliśmy już na bok, teraz możemy całą „galaretę” podgrzać, by się rozpuściła (oczywiście jak ktoś zdążył rozporcjować kaczkę przed pierwszym wystudzeniem, to może pominąć etap podgrzewania, ale wtedy może się okazać, że część drobnicy przyczepi się do tłustego), wrzucamy wtedy wszystko co pozbieraliśmy w poprzednim zdaniu, mieszamy, doprawiamy co łaska, schładzamy na powrót… Rrrany, wiecie ile się tym obżarłem w Święta?

Jak komuś to śmierdzi kuchnią kawalerską, to też go kocham.

Świąteczne podziękowania

Z okazji rozpoczynających się Świąt Bożego Narodzenia, niniejszym pragnę serdecznie podziękować wszystkim, którzy mi dobrze życzą, zwłaszcza tym, którzy mi przysyłają, przysłali lub przyślą życzenia (bo może się zdarzyć że nie odpiszę albo co).

Dziękuję także tym, którzy życzą mi „z automatu”, w tym:
– Polskiej Akcji Humanitarnej,
– kolejom francuskim (nie wiem, czy nie czytali moich kąśliwych uwag, czy wręcz przeciwnie)
– dealerowi samochodowemu, z którym się pokłóciliśmy jakiś czas temu,
– włoskiej kompanii promowej Tirrenia,
– księgarni internetowej publio.pl, z której biorę chyba tylko darmowe ebuki, 
– wypożyczalni samochodów, z której nie pamiętam czy ostatecznie skorzystałem,
– portalowi Interia,
– (szkoda że mój ulubiony hotel w Lignano Sabbiadoro przestał mi przysyłać życzenia, być może to znak, że już zbyt dawno u nich nie byłem…)

A poza tym oczywiście życzę wszystkim Wesołych Świąt, byście zapomnieli o wszystkim złym, co za nami, i mieli się czym cieszyć przynajmniej przez ten najbliższy czas.

Jestę Blogerę! (przysłali mi Gratis)

No co, muszę się pochwalić, zwłaszcza że to Macierzysta Platforma mi przysłała (podziękował). Jak ktoś jest oblatany, to niech powie, czy to już teraz splendory, wywiady, wizyty w zakładach pracy i w ogóle. 

Blox gratis nagroda blogerę jestem

Ale też uczciwość nakazuje przyznać, że nagroda jest za udział w konkursie na fanpejdżu Bloksa – wystarczyło napisać, co najbardziej przydałoby się blogerowi. Przyjąłem, że chodzi o to co by się przydało w blogowaniu (może to było wyraźnie napisane, nie pamiętam), coś tam napisałem niepretensjonalnego i nieroszczeniowego. Nagrody dostali wszyscy, nawet nas nie legitymowali czy posiadamy blogi i jakie.. Wobec tego mogę chyba po staremu zostać blogerem

A tak poza tym to mam dziś dzień na gratisy, bo jeszcze z dwóch zupełnie różnych źródeł (ale równie nieoczekiwanie) dostałem dziś dwa inne upominki, diametralnie różnego rodzaju, i też bez związku z blogiem. Chyba Święta idą, proszę państwa, więc tradycyjnie życzę Wesołych Świąt po raz pierwszy (nie ma że wcześnie, wczoraj Polsat Szklaną pułapkę puszczał). 

Świątecznie tak

Święta za… rogiem, zanim skończę pisać, wskazówki zegara obwieszczą początek dnia wigilijnego. Siedzę póki co jeszcze i czekam aż kaczka skończy się piec, pomyślałem, że to dobry moment żeby coś świątecznie napisać.

Miałem rozmaite mniej i bardziej ważkie temaciki na notki, ale ani pora, ani nastrój nie takie, by zajmować się poważnymi rozważaniami. Na dworze nastrój taki, że świątecznej aury nie widać, całkiem listopadowo jest. Listopadowo… to mi coś przypomina. Dwa miesiące zaraz będą odkąd obchodziliśmy Wszystkich Świętych, a przedtem – Halloween. Pamiętam, że nawiedzały nas poprzebierane dzieciaki z osiedla, chodziły nawet dużymi stadami, a mnie się nawet zebrało na wygłupy (nie pisałem o tym? to może nie tu…) i celowo nie zapalałem światła przed domem – i kiedy zadzwoniły do drzwi stojąc na ciemnym chodniku, otworzyłem drzwi do ciemnego przedsionka i wyłoniłem się z mroku… mając czarny płaszcz ubrany tył na przód, a na głowie wiadro. Nie wiem, kto mógłby się takiej strasznej zjawy przestraszyć, im sie w każdym razie nie udało, zostały zatem obdarowane paroma cukierkami, nie jestem już pewien czy miały wspólną torbę, czy każde z osobna zbierało. 

Prawdziwe zaskoczenie halloweenowe przeżyłem jednak w dniach następnych. Jakoś tak się złożyło, że w Halloween rano wywozili nam śmieci, akurat musiałem wyrzucić coś do kubła, powędrowałem więc na zewnątrz, otwarłem kubeł – i zobaczyłem leżące na dnie kubła papierki po cukierkach. Grzeczne te dzieci, nie da się ukryć. 

Północ wybiła… pójdę chyba zajrzeć do kaczki, życzę więc wszystkim Wesołych Świąt po raz pierwszy, drugi i trzeci, pamiętajcie co zrobić ze wszystkimi śmieciami z prezentów. 

Sklep internetowy, żadne dziwo

Czwartek pod wieczór. Robię zamówienie w sklepie internetowym. Wybieram jedną pozycję, drugą, decyduję się na szybkiego kuriera. Zatwierdzam, płacę szybkim przelewem (zwykle do 10 minut).

Piątek. Uświadamiam sobie, że nie mam skrzynce mailowej żadnego potwierdzenia dokonania transakcji. Sprawdzam stan konta, transakcja jest opłacona. Sprawdzam konto w sklepie, zamówienie znikło z koszyka – nie widzę go jednak w żadnej historii (z drugiej strony kupowałem w tym sklepie pierwszy raz i nie wiem czy jakakolwiek historia istnieje). Wieczorem wysyłam maila z prośbą o informację czy zamówienie dotarło.

Sobota. Zero reakcji. Uświadamiam sobie, że sklep pracuje od poniedziałku do piątku od 9 do 17. Spokój.

Poniedziałek. Koło południa dzwonię do sklepu. Pan strasznie się dziwi i mówi że mojego zamówienia nie ma w systemie. Mojego maila z piątku z zaskoczeniem znajduje jednak w skrzynce mailowej. Prosi o wysłanie potwierdzenia przelewu (co zaraz czynię), ale nie obiecuje że zaraz sprawdzi, bo dane o wpływach pieniędzy ma tylko dział księgowy. 

Wtorek. Po piętnastej dzwonię do sklepu. Pan nie pamięta rozmowy ze mną (choć podpisał się na mailu do mnie) i twierdzi że w mailu ode mnie nie było potwierdzenia przelewu. Przesyłam ponownie tego samego maila (forwarduję) i tym razem załącznik już jest. Pan obiecuje że zaraz prześle do działu księgowego informację i że ręcznie uruchomią zamówienie. Proszę o przesłanie linka do listu przewozowego, żeby móc śledzić przesyłkę.

Środa. Linka nie dostałem. Popołudniu dzwonię i się dowiaduję (chyba od innego pana), że mają awarię przez większość dnia i nic nie wysyłali.

Czwartek. Dzwonię gdzieś koło czternastej. Odbiera zupełnie inny pan, szybciutko znajduje moje zamówienie (w mailu pewnie). Informuje mnie, że jednej pozycji nie mają na stanie, ale drugą wyślą jeszcze dziś, Obiecuje linka do listu przewozowego.

Piątek. Linka do listu przewozowego nie dostałem, ale za to kurier przywiózł zamówienie. To znaczy tę część, która była na stanie. Postanawiam na razie zostawić w spokoju brakującą pozycję na co najmniej po Świętach…

Powiecie: początkującym się różne rzeczy zdarzają. To był sklep firmowy National Geographic…

Z życzeniami jeszcze chyba poczekam (a w każdym razie ograniczę się do „spokojnych zakupów”).

Genderowa Ewangelia, czyli refleksja bożonarodzeniowa

Na początku było Słowo, rzecze Ewangelista Jan. Niewiele dalej dodaje zaś „Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca” (J 1,18). 

Słowa „w łonie” w polszczyźnie kojarzą się dość jednoznacznie, i, powiedzmy otwarcie, nie z ojcem, lecz z matką się kojarzą. Możemy oczywiście złożyć to na karb przekładu, bo w innych wersjach, zwłaszcza „bardziej nowoczesnych”, kładzie się akcent na bardziej metaforyczne ujęcie tych słów (jak np. „ który stanowi jedno z Ojcem” czy w wersji angielskiej „who is close to the Father’s heart”), niż na biologicznie wątpliwą interpretację wieków ubiegłych.

Wcześniej jednak słyszeliśmy tego dnia takie słowa:
Do którego bowiem z aniołów powiedział kiedykolwiek:
«Ty jesteś moim Synem, Jam Cię dziś zrodził?»
I znowu:
«Ja będę Mu Ojcem,
a On będzie mi synem»

To tylko słowa, można powiedzieć, słowa użyte przez konkretnego tłumacza pracującego w oparciu o jakiś konkretny tekst (niekoniecznie oryginalny), słowa, które należy zinterpretować w kontekście innych słów. Czymże jednak są nauki genderowe, jeśli nie próbą interpretacji słów i pojęć, których używamy, zmierzającą do ustalenia co w nich jest „naprawdę” męskie lub kobiece? 

W każdym razie, przez wieki gender Boga Ojca mógł sobie być sprzeczny z naturą.