Kukuczka nie żyje

Niech zgadnę: patrzycie nieco dziwnie. Że niby co, obudziłem się po prawie 30 latach? Że dopiero teraz zauważyłem? Że niby może jeszcze wydaje mi się, że rocznica za pasem, choćby i nieokrągła? Przecież Jurek…

Zaraz, zaraz, było coś o jakimś imieniu? O tym, że Jurek Kukuczka ponad 28 lat temu poleciał w dół na południowej Lhotse, wiem jak amen w pacierzu; choć z daleka, ale śledziłem jego walkę o Koronę Himalajów, i pamiętam późniejszy wstrząs na wieść o jego śmierci, kiedy byłem pewien, że tę południową Lhotse też poskromi. Zupełnie jednak nie o niego chodzi – jechałem samochodem, słuchałem lokalnego radia i w wiadomościach padło, że zmarł Kukuczka, Henryk, znany hodowca owiec z Istebnej, rezydujący w bacówce na Stecówce. Zbieżność nazwiska nieprzypadkowa o tyle, że rodzina Jurka też się z Istebnej wywodziła.

Lubię ostatnio słuchać w samochodzie Radia Katowice, nie dość że zwykle dobrze odbiera, to w porze wiadomości człowiek się czuje jak w alternatywnej rzeczywistości. Zamiast standardowych wiadomości ogólnopolskich, zwłaszcza politycznych, słuchamy o wozie strażackim dla OSP pod Częstochową, o planowanej imprezie w katowickim Centrum Kongresowym, czy o śmierci takiego mniej znanego Kukuczki właśnie. I nawet nie chodzi o jakiś szczególny patriotyzm lokalny, tylko o odcięcie się od tego, czego z każdym dniem mam bardziej dosyć.

Zamiast Topu

Być może niektórzy zwrócili uwagę, że nie pisałem nic o Trójkowym Topie Wszech Czasów. Powody ku temu istotne były: sytuacja w stacji jest na tyle nieciekawa, że z jednej strony maleje zapał do słuchania z powodu niepewności co do kierunku dalszych zmian, a z drugiej – z powodu nieustającej akcji protestacyjnych bardziej zaangażowanych słuchaczy, objawiających się jak nie dopisywaniem gdzie się da frazy #kogoniesłychać, to głosowaniem na Chłopców z Placu Broni (w Polskim Topie ten trolling dał zdaje się nawet niezłe efekty). Jeżeli do tego dodamy, że znów głosów każdy miał sto…

No i tak się to wszystko potoczyło, że w efekcie nie zagłosowałem (a w Nowy Rok nie słuchałem). Zamiast informacji na ten temat wrzucę więc aktualne (nie mam pewności czy będą następne), grudniowe wydanie Listy Porannikowej.

DMX – Ain’t No Sunshine
Leo Moracchioli – Last Christmas
Urban Country – Gonna Need a Grave
Dżem – Wehikuł czasu (akustycznie)
Derek&Dominos – Layla
Jain – Makeba
Krystyna Prońko – Psalm stojących w kolejce
Ron Goodwin – Where Eagles Dare Theme
The Adolescents – Alone Against The World
Maanam – Raz Dwa Raz Dwa
Little Eva – Locomotion
Przemysław Gintrowski – Odpowiedź
Bez Jacka – Saskia
Kabaret Dudek – Ucz się Jasiu
Jacek Kaczmarski – Nie lubię
Shakespeare’s Sisters – Hello
Big Cyc – Orgazm
Billie Holliday – All or nothing at all
George Michael – One More Try
Status Quo – In The Army Now
Blues Brothers – Everybody Needs Somebody
Bob Dylan – Like a Rolling Stone

George Michael, Status Quo i Blues Brothers pro memoriam (ostatni dla Carrie Fisher oczywiście), Big Cyc z okazji Dnia Orgazmu… a na dobranoc zagramy – żeby nie było – z Trójkowego Topu. Zwycięzca notowania z 1 stycznia 2017, czyli – fanfary! – Bohemian Rhapsody

Oscar dla Idy a nieadekwatność

Dziś ogłoszono z dawna wyczekiwane nominacje oscarowe, nastąpił spodziewany szał radości, bo oto teoretycznie będziemy (jako naród) mieć pięć szans na nagrodę Akademii. Dwie nominacje są dla filmów dokumentalnych (o których – mówię szczerze – nawet nie słyszałem i nie mam o nich zielonego pojęcia), dwie (tylko? aż?) dla „Idy” Pawła Pawlikowskiego (kandydowała w większej ilości kategorii, rozpalone głowy najchętniej przyznałyby jej Oscary we wszystkich kategoriach, łącznie z najlepszymi efektami specjalnymi), jedna za kostiumy w filmie „Czarownica”.

Samego filmu, przyznaję, wciąż nie widziałem, więc żadnego zdania nie mam, życzę mu dobrze w obu kategoriach (niewątpliwie jest w tym kropla dumy narodowej), choć z tego co słyszę to rywalizacja będzie jak równy z równym (dlatego boję się każdego rozstrzygnięcia – w jednym przypadku duma narodowa zaleje wszystko aż po pas, w drugim może się wylać szowinizm pod adresem złych ruskich). Piszę zaś głównie z powodu niesmaku, w jaki wprawił mnie dziś dziennikarz radiowy, z Trójki bodaj (ale brzęczały mi dziś w uszach różne rozgłośnie i nie dam głowy czy na pewno). Otóż niesiony radością, był łaskaw stwierdzić że Pawlikowski będzie mieć dwie szanse na odebranie nagrody.

I powróciło to uczucie o którym pisałem dwa miesiące temu, uczucie nieadekwatności. Otóż Pawlikowski jako reżyser miał niewielki wpływ na to jak operator zrealizował zdjęcia, i – jeśli nie zajdą nieoczekiwane okoliczności – nie będzie odbierał za nie nagrody. Nominowanymi za zdjęcia są bowiem Łukasz Żal i Ryszard Lenczewski, i to na nich, a nie na reżyserze czy kimkolwiek innym, skupiona będzie uwaga (jak wcześniej na Januszu Kamińskim). Na szczęście sam Pawlikowski ma zdrowe podejście do tej kwestii, gdyż w świeżym wywiadzie stwierdził:
Mówimy: film Pawlikowskiego, ale to przecież zasługa całej ekipy, od producentów po osoby wózkarzy.

Sześćdziesiąt cztery grosze, tylko nie płacz, proszę

Zdarzają się tu i ówdzie reklamy, w których jesteśmy kuszeni do nabycia jakiegoś dobra (towaru, usługi), który ma nas per saldo kosztować zaledwie jakąś złotówkę czy dwie. Widząc tak niską cenę, adresat reklamy ma się zachwycić na tyle, by nie myśleć o tym, czy w ujęciu np. miesięcznym oferowana cena faktycznie różni się od oferowanych przez konkurencję. 

Przypomniało mi się dziś rano o konieczności uregulowania pewnej cyklicznej należności. Najpierw sprawdziłem, że mam ją uregulowaną za ubiegły rok, dzięki czemu mogłem liczyć na pewną zniżkę. Zajrzałem na stronę z wysokością opłaty, policzyłem ile mam do zapłacenia, sprawdziłem że wciąż jestem w terminie. Wysłałem przelew. Popatrzyłem jeszcze raz na kwotę, włączyłem kalkulator.

Abonament radiowo-telewizyjny zapłacony z góry za 12 miesięcy (termin do 25 stycznia) wynosi w tym roku 232,20 zł. Daje to niespełna 20 zł miesięcznie, a jeśli podzielić przez liczbę dni w roku – zaledwie 63,62 gr na dzień. Każdy może sobie sam odpowiedzieć na pytanie na co wydaje takie pieniądze…

Zamiast się ośmieszać opowieściami o haraczu, pospieszcie się lepiej z płatnością, zostało 11 dni. I nie trzeba koniecznie iść na pocztę.

Wyścigi trochę brydżowe

Sezon F1 kręci się w najlepsze, aż trudno pisać o poszczególnych wyścigach, kiedy się ma usta rozdziawione z zachwytu (poza tym, mówiąc szczerze, w tylu miejscach piszą fajnie, że ledwo nadążam czytać, i trudno przy tym wydobyć jakiś oryginalny ton, a notowanie dla notowania znudziło mi się dawno temu). 

Dominującym hasłem w tym sezonie jest oczywiście „postęp” i „zmiana”, zmiany technologiczne zaowocowały przetasowaniami w stawce i masą nowych, wciąż oswajanych rozwiązań (skutkiem ubocznym jest fantastyczne ściganie, co marudy jakoś zwykle przegapiają). Kierowcy i ekipy wciąż poznają możliwości swoich szalejących maszyn, rejestrując każde drgnienie z dokładnością do setnych sekundy i starając się z niego wycisnąć maksimum informacji. Nieoczekiwanym efektem stało się podawanie na bieżąco informacji, że „w zakręcie nr 3 możesz nadrobić dwie dziesiąte sekundy bo partner daje radę” lub „odpuszczaj gaz przed zakrętem jedenastym, to zaoszczędzisz paliwo nie tracąc na czasie”. Złośliwi zaczęli mówić, że kierowcy są sterowani z boksów…

Przesadzanie zwykle źle się kończy. W tym sezonie FIA pogroziła już raz palcem, uznając, że zespoły zaczęły przesadzać z tzw. systemem FRIC (pozwalającym na stabilizowanie samochodu przez hydrauliczne połączenie przedniego i tylnego zawieszenia) do tego stopnia, że stał się on zakazanym „ruchomym urządzeniem aerodynamicznym”. Tym razem uznano, że takie rozmowy z kierowcą mogą stanowić naruszenie zasady, że kierowca prowadzi samochód samodzielnie (i przy okazji zakazu przekazywania do samochodu danych) – a w konsekwencji sprecyzowano, że nie wolno przekazywać przez radio informacji dotyczących osiągów samochodu lub kierowcy (po więcej szczegółów odsyłam do Mikołaja Sokoła, bo nie będę tego przepisywał ani przeklejał).

Jako że ludzie są.. ludźmi, natychmiast zaczęły się rozważania, czy zespoły mogą próbować przekazywać informacje w sposób zaszyfrowany. Żadna to nowina, mnie się nasunęła analogia brydżowa – już nieoceniony Janusz Mikke (pseudonim artystyczny znacie) asystując Andrzejowi Macieszczakowi pisał, że najbardziej typowym dla brydża sposobem oszukiwania jest nielegalne przekazywanie informacji partnerowi (ponieważ wszelkie formy werbalne przy brydżowym stoliku są zakazane, zostają wszelkie próby przekazywania informacji gestem). Tak w brydżu, jak i w wyścigach, problemem jest ograniczona ilość możliwych kodów, zwłaszcza w relacji do ilości możliwych do przekazania informacji – zwłaszcza że i tu, i tu przyłapanie może rodzić konsekwencje czyniące całą zabawę grą niewartą świeczki.

Nie spodziewam się więc zbyt wielu dziwnych komunikatów, i oczekuję, że – wbrew tytułowi – wyścigi staną się bardziej… wyścigowe, oldschoolowe wręcz, kiedy kierowca będzie z jednej strony sam pilnował co mu się w samochodzie dzieje, a z drugiej sam wyważał między ostrożnością a ryzykiem, szukając granicy – czy też, jak mówią w motosporcie: limitu.  

A może to zły sen

Włączyłem radio w samochodzie. Akurat kogoś torturowali strasznie, jakoś biedak wytrzymał do końca, kiedy optymistycznie stwierdził coś w rodzaju „a może to tylko mój zły sen”. Uprzejmie się z nim zgodziłem, ale po chwili się zorientowałem, że akurat trwa Polski Top w Trójce, i te tortury to nie był przerywnik, tylko piąta dziesiątka. 

Po chwili włączył się Stelmach i postanowił sprzedać słuchaczom swój świetny pomysł: że może za parę lat (za trzy konkretnie, jak później policzyłem), zakończyliby wcześniej niż zwykle zbieranie głosów i zorganizowali specjalny event, w ramach którego najpopularniejsze dziesięć utworów zostałoby zagrane na żywo? Przemyślałem to przez kilka sekund i nabrałem obaw, że najwyraźniej liczą na to, że różni torturowani przesuną się wyżej. Bo jakże zrobić Top10 na żywo bez Ciechowskiego, Niemena i Grechuty? Zacząłem mieć nadzieję, że zły sen trwa dalej, choć zrobił się znacznie lepszy, kiedy kolejną pozycją w notowaniu było Raz, Dwa, Trzy.

Kiedy później w ciągu dnia (jadąc gdzie indziej, taki miałem klimat) znów włączyłem radio, znów wpadłem na torturowanych. Tym razem pan straszliwie cierpiał prosząc by ktoś pokazał mu jak. Rysiek Riedel robił to samo ze znacznie większym wdziękiem. Zły sen powrócił.

Ale na szczęście za chwilę przyszła dobra wróżka Martyna

Szybki jak furmanka

Strasznie mnie ostatnio irytuje jedna reklama radiowa. Copywriter wymyślił sobie, że pewien model samochodu zareklamuje serią efektownych porównań typu silny jak.. etc. Zostawmy już kwestię pretensjonalności tej koncepcji, bo to reklama, a nie dzieło sztuki, ale pierwsze porównanie w tej reklamie brzmi „szybki jak.. autostrada do Łodzi”.

Jakby nie patrzeć, wylazł z copywritera stolicocentryzm. Nie wiem, czy jest warszawiakiem, słoikiem czy należy do „boat people” (czyli łodzian tłukących się codziennie do pracy w Warszawie i z powrotem), ale zupełnie nie rozumie realiów, w których żyje. Być może w Warszawie tak się mówi (łódzka autostrada, autostrada do Łodzi, nie wiem, nie znam się, nie mieszkam, nie korzystam), ale z punktu widzenia mieszkańców reszty kraju to pojęcie raczej prześmiewcze. Bo jakby nie patrzeć – z południa kraju autostrada jest w stanie wiecznego projektowania (nawet jak uwzględnić S8 jako naciąganą autostradę, to nadal nie jest ona przecież gotowa), z północy kraju – dokładnie to samo, w końcu przejazd przez Łódź dla każdego jadącego na linii północ-południe jest największą traumą. Ci jadący z zachodu niby mają lepiej, ale czy ktoś podróżujący od Poznania ma w ogóle Łódź „w rozumie”?

Reklamowanego auta w ogóle nie rozważałem kupować (to chyba dostawczak), więc mi to kompletnie obojętne, potencjalni nabywcy… jeżeli usłyszą tę reklamę, to chyba też się raczej zaśmieją, niż zachwycą. Oczywiście jest możliwość, że targetem reklamy mieli być wyłącznie odbiorcy okołowarszawscy, ale… jakoś w to nie wierzę.

Spłynęło

Słucham rano w kuchni radia. Mam niezły nastrój, jeszcze poprawia mi go rytm piosenki o mogącym orle, spokojnie więc rejestruję wiadomości z przeglądu prasy.

Najpierw jest o tym, że w procedurze cywilnej jest Wielki Problem Doręczeń (bo nie ma wyraźnego przepisu o skutkach dwukrotnego awizowania przesyłki). Nic to, że w przepisach od pół wieku zasada jest dobrze znana, nic to, że Trybunał Konstytucyjny wypowiadając się o doręczeniach w procedurze cywilnej wymusił kiedyś awizowanie dwukrotne zamiast pojedynczego (do samej zasady nie mając zastrzeżeń w jej istniejącej regulacji), nagle ktoś stawia to jako niesamowity problem (pewnie echa medialnych przypadków dotyczących e-sądu). Brwi mi się unoszą, kiedy dowiaduję się, że zarzuty stawia.. sędzia, widocznie postępowania mu zbyt sprawnie trwają.

Potem słyszę o przewidywanych zmianach (czytaj: przycięciu) koszyka usług medycznych. Same zmiany niezmiennie zdają się koniecznością (przy tej składce, jaką płacimy), ale brwi unoszą mi się jeszcze wyżej, kiedy słyszę zacytowane za „ekspertami” uzasadnienie – że bez tych cięć nie rozwinie się rynek dobrowolnych (dodatkowych) ubezpieczeń medycznych. A … mnie rozwój dodatkowego rynku, przepisy mają prowadzić wyłącznie do lepszego wykorzystania skromnych środków publicznych.

Jeszcze za chwilę kontynuacja tematu „NFZ nie dba o dzieci”- czytaj „znów dopuścił do śmierci dziecka” (któraś z ostatnich histerii medialnych), na co niezawodną receptą ma być stawianie systemu z powrotem na głowie (w porównaniu do dotychczasowego). Zestawiam to w głowie ze świeżym tekstem o tym, jak to w szpitalu/ach dopuścili się rażących błędów skutkujących śmiercią dziecka. Cóż, refleksji wśród dziennikarzy dziś niewiele, ważne by się rzucić na temat i gromko napiętnować.

Rozum czuje się poważnie obrażony, usta cicho warczą, dobry nastrój gdzieś spłynął niby z deszczem. Chyba było nie włączać radia (albo się przestawić na takie tylko z muzyką, ale wtedy po co radio?)

Śpiewająca podpaska

Reklamy można omijać razem z całym ich medium (wielu znanych mi ludzi tak robi, choć nie jest to recepta na wszystko), można nauczyć się puszczać je mimo oczu/uszu, czasem jednak zwróci się na nie uwagę, pozytywnie lub negatywnie. Ostatnio niestety przebiła się do mnie reklama radiowa, wykorzystująca przeróbkę znanej piosenki do promowania specyfiku z zakresu zdrowia intymnego, w sposób typowo dla reklamy żenujący. Odnotowując sobie ją w pamięci (w celu lepszego unikania, targetem nie jestem absolutnie), zadałem sobie pytanie: co musi czuć człowiek, który taką piosenkę musi zaśpiewać?

Myśl ta skłoniła mnie do ogólnych rozważań o ludziach, którzy w reklamach występują, i bynajmniej nie są gwiazdami lub celebrytami. O tej masie anonimowych entuzjastycznych klientów, matek piorących, głosów ziemniaków czy co tam kopirajterom przyjdzie do głowy. Którzy muszą mieć odpowiedni (co nie znaczy imponujący) wygląd, głos, czasem dykcję, ewentualnie podstawowe umiejętności wokalne. Miałem to porozpoznawać, czy na to są specjalne szkoły, czy to po prostu aktorzy trzecioplanowi tak zagospodarowują życie. A potem WO napisał tę notkę

Z innej nieco beczki – z zamierzchłych czasów względnej młodości, kiedy oglądałem Beverly Hills 90210 (nie mylić z wersją współczesną), zapamiętałem taki epizod, kiedy Brian Austin Green, z zawodu muzykujący nieco, skomponował Piosenkę dla swojej (w tamtym czasie) ukochanej Tiffani Amber-Thiessen (bardziej seksowne zdjęcia guglajcie sobie sami). Po czym Piosenka wpadła w ucho jego zleceniodawcy, dla którego próbował ułożyć nutki do reklamy pasty do zębów (chyba pasty, do reklamy w każdym razie). Co za nieromantyczny początek końca związku (przypominam to głównie po to, żeby móc śmiało zaliczyć notkę do kategorii Kult-ura, a nie Eko).