Lubię odrobinę symetrii, więc relacjonując i przechowując dla potomności świętą łódzką wojnę na murach staram się dowalać raz jednym, raz drugim.
Teraz rozglądamy się za czymś na ŁKS, najlepiej świeżym.
Lubię odrobinę symetrii, więc relacjonując i przechowując dla potomności świętą łódzką wojnę na murach staram się dowalać raz jednym, raz drugim.
Teraz rozglądamy się za czymś na ŁKS, najlepiej świeżym.
Jednego dnia na Twitterze pokręcona dyskusja na przeróżne tematy, obejmująca między innymi wyjaśnianie czym jest mazurek i czym się różni od wróbla (między innymi tym że nie jest ciastem).
A dziś na Facebooku wita mnie kolejna odsłona Świętej Wojny Widzewa z ŁKS-em.
Aż się prosi o myśl, że wszyscy wszystkich szpiegują i wszyscy z wszystkich zrzynają.
Z okazji Dnia Kobiet powinienem wrzucić jakiegoś kwiatka w jotpegu lub co najmniej w ASCII, ale w ASCII nigdy dobrze nie umiałem, a galerie kwiatków i tak dziś zaleją sieć, więc okolicznościowo będzie o czym innym.
Otóż otworzyłem sobie o poranku fejsbuka i wówczas wskoczył mi przed oczy post jednej pani (której posty zasadniczo można polecać w ciemno, choć niekoniecznie na każdą wrażliwość), która uprzejmie poinformowała, że Fejsbukowi nie spodobał się post innej pani (tę akurat niekoniecznie polecam, najwyraźniej to nie moja wrażliwość) i to na tyle, że Fejsbuk nie tylko ten post usunął, ale także odebrał autorce prawo pisania przez tydzień. A wszystko przez to, że robot (w tym humanoidalny) w dziale obsługi nie zrozumiał ironii…
Treść trefnego postu zamieszczam powyżej, w głębokiej wierze, że Blox umie dostrzec ironię i nie będzie próbował doprowadzić do skasowania tej notki (po FB spodziewam się, że będzie kasował obrazki z treścią tego postu, jak je znajdzie, z blokowaniem autorów włącznie).
Nie, nie będzie nic związanego z Owsiakiem. Będzie o czymś dziwnym o czym przeczytałem na fejsie gdzieś w grudniu. Nawet nie pamiętam dokładnie u kogo, bo – jak to na fejsie – ktoś znajomy skomentował u kogoś innego i algorytmy fejsowe postanowiły akurat to mi pokazać (nawet nie pamiętam, czy z uwagi na ustawienia prywatności byłem w stanie wziąć udział w dyskusji, czy po prostu się na to nie zdecydowałem). A ponieważ chodzi o fejsa, to nawet nie próbuję tego odszukiwać, więc cała notka bazuje na tym co pamiętam.
A pamiętam… że pewna pani napisała sobie mocno emocjonalną wypowiedź na temat komunikatu meteorologicznego (w medium którego nie zapamiętałem), który brzmiał z grubsza „nie ma dobrych wiadomości dla amatorów białego szaleństwa”. Pani się na to strasznie ulało, że co to w ogóle za porządki, żeby mówić o jakimś białym szaleństwie, kiedy biedni ludzie na wsi marzną, że to skandal że ktoś się w zimie spodziewa śniegu i mrozu.
No. Właśnie. Więc tak sobie w zimowy weekend zacząłem składać pewne rzeczy do kupy. O białym szaleństwie mówi się zwykle w odniesieniu do narciarstwa rekreacyjnego w wydaniu alpejskim – czyli wymagającego sporej ilości śniegu (oraz, nie zapominajmy, stoku do zjeżdżania w dół). Śnieg zaś… to przede wszystkim woda, bez której na wsi zdecydowanie ciężko (Steinbeck opisał to wystarczająco dobrze), a spadająca na ziemię w formie śniegu zostaje na znacznie dłużej i znacznie lepiej wsiąka w glebę, niż w formie intensywnego deszczu; w warunkach grożącej nam suszy hydrologicznej o śnieg należy się modlić (do kogo, to już sprawa indywidualna). Śnieg to także ochronna pierzynka dla gleby i roślin (a i zwierzęca drobnica nie pogardzi) – znacznie lepiej przetrwają mrozy pod śniegiem, niż kiedy mróz skuwa ziemię bezpośrednio (a ostatnio łatwiej o to było, niż o zimy śnieżne). Śnieg też jest wbrew pozorom egalitarny – zabawy na śniegu są dla wszystkich, i tych z jedną deską, i tych z dwiema (i do poruszania się z góry na dół, i po płaskim),i tych z sankami, i tych co po prostu bałwany lepią i śnieżkami rzucają; gdyby śniegu nie było, nie wychodziliby z domów na deszcz, czy nawet na bezśnieżne plus trzy, bo i po co.
W białym szaleństwie niewątpliwie może pomagać mróz, a właściwie mrozik (bo przy takim minus naście jak dziś to i narciarzom mniej się chce). Wątpię jednak, by parę stopni różnicy między minus dwa a plus dwa robiło zasadniczą różnicę, jeśli chodzi o ogrzewanie domostw. Rozprzestrzenianie się zaś wirusów i innych chorobotwórczych paskudztw jest zaś znacznie łatwiejsze przy temperaturach dodatnich niż ujemnych (a na wsi dostęp do opieki zdrowotnej jest jednak trudniejszy).
W pełni rozumiem niechęć do postrzegania rzeczywistości z punktu widzenia określonej klasy (zamożni narciarze uber alles), ale w tym przypadku jedynego czego można się czepiać, to prezenterskiej sztampy – bo zwyczajna zima nie jest żadnym złem klasowym (o niekorzystnych klasowo skutkach zmian klimatycznych wspomniano zresztą w tamtej dyskusji). A sam temat przypomniał mi się, kiedy pod wieczór wracałem do domu i miałem wyjechać na wiadukt na drodze ekspresowej. Na skarpie pod wiaduktem zauważyłem dzieci radośnie zjeżdżające na sankach (aż z odrobiną przestrachu zacząłem się zastanawiać, czy nie grozi im wyjechanie z tej skarpy na ulicę, ale odległość była spora).
Mówią, że kultura to nieustanne przenikanie i pożyczanie pomysłów i motywów. W ramach dobrze (tak) pojętej kultury również pożyczam od tego i owego ładne słówka, wesołe pomysły, śmieszne obrazki. Od Marcelego Szpaka od dawna pożyczyłem zwyczaj wrzucania o poranku jakiejś muzyki, dobranej losowo lub całkiem z premedytacją, przy czym o ile Marceli wrzuca to jako „morning kick”, o tyle ja preferuję swojski „porannik” (a kolega Brezly w ogóle zapodaje jako „rankokop”); no, dla porządku dodam, że moje poranniki czasem są o mało porannej porze, i nie jest punktem honoru, żeby się pojawiły.
W mijającym miesiącu coś mnie naszło i zacząłem sobie notować, co to właściwie tak puszczam. Trochę żeby samemu móc odgrzebać, trochę żeby mieć przegląd jak bardzo Jutubowi w algorytmie mieszam (zupełnie potem nie wie, jakie gatunki mi proponować). I jak już tak zacząłem notować, to sobie pomyślałem: a czemu właściwie się tym nie podzielić? I tak oto proszę, przed Państwem pierwsza Porannikowa Lista Przebojów, wydanie październik 2016, kolejność lekko przypadkowa.
KOOP (feat.Ane Brun) – Koop Island Blues
Guru (feat.Jamiroquai) – Lost Souls
America – A Horse With No Name
Carl Orff – O Fortuna (Carmina Burana)
Cliff Richard – Girl You’ll Be a Woman Soon
Smash Mouth – All Star
Sheryl Crow – Tomorrow Never Dies
Ed Sheeran – I See Fire
Gypsy Hill – Balkan Beast
Royksopp – Running To The Sea
Aqua – Barbie Girl
Dżem – Sen O Victorii
Lao Che – Drogi Panie
The Allman Brothers Band – No One To Run
Fleetwood Mac – Everywhere
Pogodno – Orkiestra
Maryla Rodowicz – Sing Sing
The Beatles – The Long And Winding Road
PMMP – Pikkuveli
Monty Python – Lumberjack
The Stranglers – Golden Brown
Boomtown Rats – I Don’t Like Mondays
North East Ska Jazz Orchestra – Take Five
Smokey Bandits – Smoke From The Attic
Nie zasypuję linkami, kto chce to znajdzie, a czasem są ograniczenia geograficzne. Żeby zaś nie było „na sucho”, to może zagramy? Walka z myślami… zagramy październikowo. Golden Brown.
Następne wydania nie nastąpią lub nastąpią.
Smutna historia z wczoraj, przez smutną matkę spisana (pisownia oryginalna, wulgaryzmy w ramach cytatów z funkcjonariuszy).
„Serdecznie dziękuję policjantowi o numerze służbowym: 96 58 30 i Polskiej Policji za skuteczne zniwelowanie 20 lat mojej pracy wychowawczej.
Wracającego znad Wisły 20-latka policja zaprosiła do radiowozu za znaczek Razem na plecaku.
ZA ZNACZEK NA PLECAKU.
Tam, w zaciszu, bez świadków, policjant-kozak mówił, że nie lubi lewackich kurew i pedałów. Zapytał, czy młody lubi w dupę i czy bzyka się z pedałem Zandbergiem.
Zapytał, czy jest komunistą czy tylko lewacką spierdoliną.
Pierwszy błąd — delikwent założył, że nie zrobił nic złego i może nie mieć dowodu.
Drugi błąd, że potem jednak ten dowód znalazł.
Panowie policjanci mu do wyboru mandat albo Kolska.
Błąd trzeci — młody mandat przyjął, chociaż pałowania i paralizatorów w ofercie nie było, ale może był to pakiet specjalny.
Błąd czwarty — uwierzył w to, co mówił policjant, że mandat 200 zł i podpisał nie sprawdzając kwoty.
W efekcie dostał mandat za 600 zł za „wprowadzenie funkcjonariusza w błąd i używanie słów uznanych za obraźliwe”.
Jeśli nie dopisali znieważenia funkcjonariusza na służbie, do znaczy, że musiał mówić „do kroćset”, „olaboga” i „sacrebleu”.
Panów było czterech, gówniarz sam, świadków nie ma.
Przepraszam synu, że Cię dwadzieścia lat okłamywałam, że obywatel, nawet lekko nietrzeźwy, nie musi obawiać się policji.
Że policja tak naprawdę jest po Twojej stronie. Przepraszam, że nauczyłam Cię, że żeby cię ukarać, musisz być winny i że mandaty dostaje się sprawiedliwie. Niestety również nauczyłam Cię, że się je płaci i teraz muszę Ci pożyczyć 600 zł, które ze swoich studenckich dochodów będziesz mi spłacał trzy miesiące.
Panie Mariuszu, Marianie lub Marcinie, numer służbowy 96 58 30, już wiemy, że wróciły czasy, w których noszenie nieprawomyślnych znaczków jest niebezpieczne, że przed policją znowu należy uciekać.
Wychowałam się w latach ’80, wiedzę jak omijać milicję wyssałam z mlekiem matki. Może pan być pewien, że ją przekażę synowi, żebyście z niego nie zrobili Grzegorza Przemyka Dobrej Zmiany.
A Panu i kolegom serdecznie dziękuję za rozwianie naszych złudzeń.„
Postscriptum: tekst został umieszczony na Facebooku i tam szeroko był rozpowszechniany. Po czasie mierzonym w godzinach został przez służby Facebooka skasowany, gdyż „nie spełniał Standardów społeczności Facebooka”, tych samych, które w przypadku hate speech okazują się być naruszane dopiero w następstwie odwołania.
Please share.
Po latach blogowania człowiek dochodzi do momentu, w którym nie ma pewności, czy na dany temat już napisał, zaczął pisać (mam wciąż gdzieś szkice notek) czy tylko zamierzał pisać. W takich chwilach na szczęście jest wyszukiwarka blogowa (nie twierdzę, że jest niezawodna, jej nieniezawodność oraz niedostępność w pewnych sytuacjach dobrze wpoiła mi pewien googlowy trick na szukanie).
Zamierzałem więc kiedyś napisać o pewnej naszej z kolegą Brezlym małej fiksacji muzycznej. Jest taki klasyczny już standard, który wielu wykonywało lepiej lub jeszcze lepiej (gorzej pewnie też, ale po co się rozdrabniać), a my wyłapujemy rozmaite, zwłaszcza nietypowe wykonania, i katujemy nimi siebie i otoczenie na Facebookach. Dziś rano przesłuchałem dwa, jedno otagowane „ska jazz”, drugie „jazz latino”, różne rzeczy Youtube przynosił/a/o.
Może zarażę, może nie – ale przynajmniej dam szansę. Jak się nie zarazicie, to przynajmniej posłuchacie, w wersji klasycznej: Dave Brubeck Quartet – Take Five.
Zostałem uprzejmie poproszony, by zagłosować w jakimś konkursie projektów obywatelskich, sąsiedzkich czy jakoś tak. Prośba była uprzejma, złożona przez osobę budzącą zaufanie, na dodatek towarzyszyła jej zachęta „przez Facebooka to dziecinnie proste”…
Krótka chwila namysłu, decyzja: a co mi szkodzi, jak ładnie proszą (sam może kiedyś poproszę). Klikam w podanego linka, przenosi mnie na stronę konkursu. Gdzieś z boku jest okienko logowania, rejestrować się nie będę (jestem zarejestrowany w zbyt wielu miejscach i szczerze mówiąc zaczyna mnie odrzucać, jeśli mam się gdzieś rejestrować dodatkowo, nawet jeśli nic mnie to nie kosztuje, a korzyść z tego bym mógł mieć), obok faktycznie jest przycisk „zaloguj się przez FB”. Klikam, podejrzliwie oglądam okienko aplikacji, ale nie chce ona zbyt wiele ode mnie i nie deklaruje jakichś nachalnych praktyk, akceptuję i jestem zalogowany. Pora byłaby zagłosować, gdzie jest jakaś formatka głosowania…
I tu robi się problem. Po zalogowaniu się pojawia się bowiem strona zatytułowana „zaakceptuj warunki”, na której są dwa okienka. Jedno to deklaracja, że wyrażam organizatorowi konkursu zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w związku z korzystaniem z serwisu, udziałem w konkursach i wydaniem nagród. Drugie to deklaracja, że wyrażam organizatorowi zgodę na przesyłanie informacji handlowych drogą elektroniczną. Ponieważ nie widzę związku takiej zgody z udziałem w konkursie, postanawiam wyrazić zgodę na pierwsze, ale nie na drugie. I co? I okazuje się, że dopóki nie wyrażę zgody i na jedno i na drugie, to dalej nie pójdę… I tak, nawet jest zaraz zastrzeżenie że w każdej chwili mogę zaprzestania przetwarzania moich danych – ale to oznacza, że muszę dodatkowo zrobić coś, czego mi się zwyczajnie nie chce.
Przykro mi, ale nie zagłosowałem. Niech się organizator ***** i już, nic na mnie w taki sposób nie wymusi.
Wyszukiwarka Google stara się jak może być inteligentną (tak ją programują). Jednym z przejawów tego jest próba odgadnięcia, czego chce użytkownik, zanim do końca swoją myśl przekaże – można to obserwować w formie tzw. podpowiedzi, które pojawiają się w trakcie wpisywania hasła do wyszukiwarki. Podpowiedzi te dają zaskakujące rezultaty (po części mówią o tym, co ludzie w tę wyszukiwarkę wpisują), i powstał już niemalże gatunek literacki zwany poezją Google.
Dziś zerknąłem na jeden z takich przykładów opublikowany na Facebooku i dla rozrywki postanowiłem zobaczyć co Google podpowie mnie samemu (tzw. efekt bąbelka). Wyniki były zaskakujące, zanim wpisałem całą – nieskomplikowaną w końcu – frazę „czy w Polsce”. Zapisałem podpowiedzi pojawiające się znak po znaku, od „czy „.
czy naprawdę wierzysz
czy wątróbka jest zdrowa
czy w ciąży można jeść grzyby
czy w pendolino jest wifi
czy w polsce są obowiązkowe opony zimowe
czy w polsce da sie zyc
Pytanie prawno-filozoficzne: kto jest autorem tego wierszyka? Ja, Google, czy ci co wpisywali pytania?
Bo nie rozumiem. To znaczy mogę się domyślać różnych mniej lub bardziej podstępnych i niegodziwych motywacji, ale nie rozumiem.
Chodzi mi o proponowanie znajomości. Ni stąd, ni zowąd ktoś się pojawia i proponuje mi znajomość. Mogę zrozumieć, kiedy przeglądając informacje o takim apsztyfikancie (nie, to nie błąd tylko celowa pisownia) zaczynam się domyślać, że czyta wiadomości/komentarze na takiej czy innej stronie i może mu się spodobało coś co napisałem. Mogę zrozumieć, kiedy taki zainteresowany ma ze mną wspólnego znajomego (wiem skąd się mógł wziąć) – aczkolwiek kojarzę taką jedną, o którą zapytałem wspólnego znajomego, a ten podrapał się w głowę i wyznał, że nie ma pojęcia kto to jest, ot zaprosiła go do znajomych… Obiło mi się o uszy, że niektórzy zwyczajnie „kolekcjonują” znajomych, a im wyższa ilość, tym lepiej (paru takich mógłbym, jak sądzę, wymienić, i śmiało ze znajomych wywalić, ale zwyczajnie mi się nie chce). W pewnej chwili napisałem nawet obszerne ostrzeżenie dla kolekcjonerów, kogo i na jakiej zasadzie do znajomych przyjmuję (zgadliście: nie pomogło).
Przypadek który skłonił mnie do napisania tej notki był jednak jeszcze bardziej specyficzny. Objawiła się z zaproszeniem jakaś panienka, której ja dotąd widu ni słychu, ani jej historia, ani zainteresowania, ani znajomości niczego zupełnie nie pokazywały (nawet pachniało to świeżo założonym kontem). Adnotacja o przebiegu nauki sugerowała co najmniej studentkę, choć zdjęciu dałbym najwyżej liceum. Użyłem magicznej formuły „znajdź obraz w Google”, parę mylnych tropów doprowadziło mnie w końcu do tego samego zdjęcia (zacnego, nie zaprzeczę) zamieszczonego cztery lata wcześniej na jakimś niemieckim profilu ze zdjęciami (co, oczywiście, nie przesądza czy pożyczyła sobie zdjęcie z internetu, czy internet pożyczył sobie przed laty jej zdjęcie). Moje podejrzenia krążyły wokół „fałszywy profil wycelowany w męską próżność, który później będzie służył do uwiarygadniania moim nazwiskiem jakichś gównianych ofert sprzedaży”. Z ciekawości zajrzałem ponownie do listy jej znajomych – i zdębiałem. Moje „facebookowe” personalia są po części dość pospolite, choć zarazem nie nader popularne. Na jej liście potencjalnych znajomych były też cztery inne osoby o tym samym imieniu i nazwisku… Kolekcjonowała też osoby o tym samym imieniu, lecz nieco odmiennym nazwisku. Cóż…
Ja po prostu nie rozumiem ludzi. Stary jestem, czy co.
moje zdziwienia budapeszteńskie
Thoughts about motorsport (and maybe other stuff . . .)
Czasem coś usłyszę, czasem sobie coś pomyślę, czasem coś z tego tu zdążę zapisać, czasem nawet poprawnie...
Blog Rafała Steca
Archiwum kiepsko uczesanych zapisków z 11 lat na Bloksie.
Barrister, Blogger and Sunday Times No.1 Bestselling Author
Blog adwokat Agnieszki Swaczyny o prawie w rodzinie
Infomacje ze świata archeologii