Trzy nogi antykoncepcji

Zapiski… między innymi dlatego są kiepsko uczesane, że dla samego twórcy bywa zaskoczeniem, o czym mu się w danym momencie zachce napisać (potem uzasadnione są żarty, że Zapiski… mają notki o wszystkim). 

Przechodząc do rzeczy – poranny Twitter przyniósł od znajomego okraszoną niewybrednym komentarzem mapkę, z której wynikało, że dostępność antykoncepcji w Polsce jest najniższa w Europie (określono ją na 31,5%, przedostatnia Rosja miała 42,8%, prymusami zostały Francja i Belgia po 90,1%). Mruknąłem sobie w duchu, że w zasadzie nie czuję się ekspertem w temacie dostępności, ale z drugiej strony zaintrygowało mnie, w jaki sposób te bezwzględnie wyglądające liczby ustalono (mając w pamięci inny ranking, w którym też źle wypadliśmy, a który moim zdaniem opierał się na bardzo formalnych założeniach o subiektywnie określonej wartości). Odnalazłem więc źródło mapki i zacząłem czytać.

„Dostęp do antykoncepcji” był oceniany w dwóch płaszczyznach – dostępności informacji online o antykoncepcji w każdym z państw oraz polityki państwa względem antykoncepcji, w sumie oceniano 15 kryteriów szczegółowych i wynik przeliczano na punkty (dokładną metodologię z wagami i punktacją każdy znajdzie na stronie, szczegółów wyliczeń nie zauważyłem). Powiedzmy od razu, że w zakresie dostępności online nie byliśmy tacy najgorsi (43,4%, najgorzej wypadła Chorwacja z 29%, Belgowie i Francuzi byli jako ten wzorzec z Sevres), natomiast zdecydowanie odstawaliśmy w zakresie polityki państwa (ledwie 25%, o 13% mniej niż Węgry, a ileż do Portugalii z jej 89,5%). Przyjrzyjmy się więc po trochu co się na te noty składa.

W zakresie polityki państwa analizowano 8 kryteriów:
– refundację antykoncepcji ze środków publicznych, gdzie oceniono nas na poziomie „słabiej niż inni” (jak Estonia, ale lepiej niż np. Norwegia czy Dania, gdzie nie ma żadnej refundacji)
– specjalną refundację antykoncepcji dla młodzieży U-19 (nie mamy, odmiennie niż Estonia)
– specjalną refundację antykoncepcji dla grup zagrożonych ekonomicznie (nie mamy, podobnie jak Estonia)
– dostępność bezpłatnego doradztwa w zakresie antykoncepcji (ocena „podobnie do innych”, tak jak Estonia)
– wymóg uzyskania zgody rodziców na stosowanie antykoncepcji (potrzebna, przynajmniej – moim zdaniem – na niektóre formy, odmiennie niż w Estonii)
– dostępność antykoncepcji bez względu na status prawny, taki jak stan małżeński czy obywatelstwo (mamy, podobnie jak Estonia)
– dostępność antykoncepcji awaryjnej bez recepty (nie mamy, jako jedyni w Europie)
– dostępność antykoncepcji hormonalnej bez recepty (nie mamy, podobnie jak Estonia).

Zapewne zastanawiacie się, czemu za każdym razem pojawia się porównanie do Estonii? Jak nietrudno zauważyć, w 5 z 8 kryteriów mamy identyczną ocenę jak Estonia. Te 3 pozostałe kryteria powodują, że nasza ocena to mizerne 25%, a Estonii – całkiem przyzwoite 67,9%. 

Przejdźmy teraz do drugiej płaszczyzny, czyli de facto do oceny stron internetowych zawierających informację o antykoncepcji. Ocena wygląda następująco:
– strona jest bardzo łatwo znajdowalna (najwyższa nota)
– wzorcowo informuje o zakresie istniejących środków antykoncepcyjnych (najwyższa nota)
– jest średnio wygodna w korzystaniu 
– niestety jest prowadzona przez organizacje pozarządowe, a nie przez władze (najwyżej cenione są odrębne serwisy państwowe poświęcone wyłącznie antykoncepcji)
– nie zawiera żadnych informacji o cenach środków antykoncepcyjnych 
– nie zawiera też informacji gdzie się zaopatrzyć w środki antykoncepcyjne
– ani też nie zawiera wersji w językach regionalnych lub mniejszości (kaszubski, niemiecki, litewski etc.) 

Każdy może sobie ocenić, na ile taka metodologia pozwala na postawienie tezy o jakości dostępu do antykoncepcji. Dla mnie osobiście to jednak czysta zabawa statystyczna, a – jak wiadomo – pies i człowiek statystycznie mają średnio po trzy nogi. Realnej odpowiedzi na pytania o problem antykoncepcji w Polsce nie przynosi. 

Stefan i wizytantki

Ale był dziś dzień w krajowej polityce! Człowiek nie wiedział co robić z rękami – załamywać nad marnością, zasłaniać twarz w klasycznym facepalmie czy bić po udach ze śmiechu, tyle się działo. 

Staram się nie komentować samej polityki i tego też dziś się będę trzymał, odniosę się tylko do konkretnego aspektu jednego ze zdarzeń. W zamieszczonym na jednym z portali tekście o Jurnym Stefanie, pośród różnych mniej lub bardziej pikantnych opowieści o tym jak to biznesmeni mieli podsyłać posłowi kobiety jako swoisty rodzaj łapówki (komu się nie przypomina w tym momencie „Piłkarski poker” ten najwyraźniej nie oglądał), pojawia się informacja, że zanim biznesmeni zaczęli w tym zakresie korzystać z usług prostytutek, to mieli zlecać tę pracę swoim… pracownicom.

I teraz to we mnie siedzi: jakim trzeba być sukinsynem, żeby zatrudnionej u siebie kobiecie powiedzieć „pani Zosiu, jest sprawa, pójdzie pani do mieszkania pana X i sprawi, żeby czuł się zadowolony i dowartościowany jako mężczyzna, od tego zależy nasz duży kontrakt (i być może pani posada)”. Bardziej to pasuje do relacji właściciel-niewolnica czy bardziej swojsko feudał-poddana, względnie bandyta-kobieta mafii – niż do relacji zakład pracy-pracownik, nawet w zamian za premię. Niezależnie od tego jak się ta sytuacja kwalifikuje według prawa karnego.

Miliony ofiar

To bodaj najbardziej intrygująca dyskusja ostatnich dni w Polsce. Mnie intryguje dlaczego została rozpoczęta, innych intryguje dlaczego ktoś śmie kwestionować wyjściową tezę. A rzecz dotyczy kotów i tego, że polują. Opublikowano bowiem – i szeroko przedrukowano w mediach – artykuł stwierdzający, że koty zabijają setki milionów zwierząt rocznie.

Sam fakt, że koty zabijają inne zwierzęta, dla nikogo nie powinien być zaskoczeniem. Już Filemon z Bonifacym mieli łapać myszy, podobnie Tom gonił Jerry’ego, a Sylvester polował na kanarka Tweety. Wszystkie koty, od lwa po dachowca, są bowiem drapieżnikami. Czy zaskoczeniem są podawane w artykule wartości?

Na potrzeby artykułu naukowcy zbadali ponad 300 gospodarstw wiejskich w środkowej Polsce, rozmawiali z właścicielami ponad 30 kotów, 10 kotów szczegółowo śledzili, przeprowadzili też – w podobnej skali – szereg innych badań, o których szczegółach nie chcę pisać, bo może ktoś będzie czytał przy śniadaniu. Na tej podstawie ustalili, że statystyczny polujący wiejski kot zjada lub przynosi do domu około 200 ssaków i 50 ptaków rocznie. Policzyli też średnią ilość kotów na gospodarstwo i procent kotów, które nie dostają codziennie pełnej miski (zatem polują też, żeby jeść), po przeliczeniu na liczbę gospodarstw wiejskich w kraju wychodzi ze 2 miliony polujących kotów. Zapamiętajmy tę liczbę i przyjmijmy ją jako miarodajną.

Wyobraźmy sobie że każdy polujący kot w pierwszej kolejności skupia się na swojej najbardziej stereotypowej ofierze, czyli na myszach. Jeżeli codziennie upoluje jedną mysz czy nornicę (nie mam pojęcia, czy kotu to wystarczy żeby przetrwać dzień), to w skali roku mamy 365 x 2 miliony = 730 milionów gryzoni. Wychodzi na to, że szacowane w artykule od 505 do 667 milionów to za mało, żeby starczyło dla wszystkich kotów… (o zagrożeniu dla gryzoni jakoś nie słychać). Być może zatem koty uzupełniają dietę ptakami (szacunkowo sto kilkadziesiąt milionów rocznie)?

Spójrzmy teraz na krajową populację jednego z najpopularniejszych ptaków, a zarazem potencjalnej kociej ofiary, czyli wróbla domowego. Według przywołanego w artykule raportu o trendach liczebności ptaków w Polsce, liczbę wróbli szacuje się na około 12 milionów* (od początku wieku statystycznie co roku liczba ta zmniejsza się o 100 tysięcy, choć to tylko ujęcie trendu – w rzeczywistości zmienność jest dużo większa). Przyjmując średni czas życia wróbla jako 10 lat, powinniśmy się spodziewać że rocznie umiera ponad milion dorosłych ptaków (powiedzmy milion dwieście, a skoro populacja zmniejsza się o 100 tysięcy rocznie – to corocznie dorasta jakiś milion sto nowych). Wiedząc zaś, że pani wróblowa składa 2-3 razy do roku od 4 do 6 jaj, otrzymujemy od 45 do 124 milionów potencjalnych młodych, z których przeżyje nieco ponad milion..

Powiedzmy to otwarcie: corocznie w skali kraju umiera kilkadziesiąt milionów wróbli i wróbląt. I jest to zjawisko najzupełniej normalne, bo taka jest skala selekcji w przyrodzie. Koty zapewne się do tej selekcji przyczyniają, autorzy artykułu tej kwestii zupełnie nie badali – ograniczyli się do zacytowania pojedynczych liczb z innych artykułów („liczba ptaków w Polsce maleje”; „populacja wróbla w Polsce spadła”; „w Anglii 30% koty odpowiadają za 30% zabitych wróbli”, ten ostatni argument możemy sobie zestawić z liczbami podanymi powyżej). Dalej można analizować sytuację w kontekście innych gatunków, zauważając że np. liczba podanych w artykule jako kocie ofiary mazurków (1,5 miliona par, 10-20 milionów jaj rocznie) rośnie zarówno od 2011 roku, jak i w trendzie od 2000 roku (średnio o 90 tysięcy rocznie). Samo zestawienie liczby oszacowanych „ptasich” ofiar z liczbą ptaków w Polsce (ok. 94 miliony par lęgowych) jawi się w tym kontekście nadużyciem.

Docieramy zatem do pytania: co było celem postawienia szokujących ilościowo wniosków? Bo „wpływ na bioróżnorodność” w żaden sposób nie został pokazany, nawet w formie analizy gatunkowej tych dziesiątek (!) ptaków, których zabicie/zjedzenie faktycznie wykryto podczas badań. Chodziło tylko o zasygnalizowanie, że wychodzące koty MOGĄ wpływać na ptasie populacje? O akcję na rzecz karmienia domowych kotów? Ostatnie zdanie artykułu sugeruje, że ma on uzasadniać jakąś inicjatywę legislacyjną, ale jaką i po co – tego już nie wyjaśniono. A ja nie lubię „kreciej roboty”.

*to drobne uproszczenie, bo w istocie mówi się o od 5,7 do 6,9 miliona par

O budowaniu zamków

Nie bez zaskoczenia odnotowałem wczoraj pojawienie się w dyskusji (ponowne) tzw. zamku w Stobnicy, czyli 15-piętrowego budynku stylizowanego na średniowieczny zamek, wznoszonego na sztucznym stawie na skraju Puszczy Noteckiej.

Wokół tej budowy narosło wiele mitów, których wyjaśnianie nie jest celem tej notki – dla zainteresowanych powiem tylko, że miejsce budowy znajduje się na skraju Puszczy i obszaru ochrony ptaków w ramach sieci Natura 2000, kilometr dalej psa z kulawą nogą już by nie obchodziło, w jaki sposób taka sama inwestycja wpłynie na krajobraz ani na warunki bytowania ptaków chronionych (a z racji położenia w granicach Natura 2000 wymagane było przeprowadzenie specjalistycznych analiz). 

Zastanawiam się natomiast, co jest tak emocjonującego w formie tego budynku. Byłbym w stanie zrozumieć zaniepokojenie, gdyby miał mieć formę piramidy, pagody, Centrum Pompidou czy choćby banalnego wieżowca, nijak niepasującego do krajobrazu wiejsko-leśnego. Zamki (czy pałace) stały się jednak na swój sposób częścią krajobrazu od czasów średniowiecznych. Że nie będzie autentyczny? To przecież nie pretenduje do rangi zabytku (dzieła sztuki współczesnej, już być może).

A może problemem jest rozmiar? W najwyższym punkcie zamek ma nie osiągać 50 metrów, wiele bloków mieszkalnych jest wyższych, nie mówiąc o różnych biurowcach i hotelach. Że w miastach? A kto powiedział, że w miastach wolno, a poza miastami nie? Owszem, są plany zagospodarowania przestrzennego, akurat plan zagospodarowania tej konkretnej gminy pozwala na postawienie w tym miejscu budynku o wysokości 50 metrów. 

Do sedna przejdę. Temat wyskoczył mi, bo ktoś puścił w obieg tweeta redaktor Aleksandry J. (skazanej między innymi za aferę Rywina), który brzmiał: „Wielka przegrana państwa i mediów”. W jaki sposób budowa tego zamku jest przegraną państwa, jeżeli przy realizacji inwestycji przestrzegano wszystkich przepisów (czy gdzieś nie ma jakiegoś mniejszego lub większego uchybienia, nie wiem, ale inwestor wiele lat wszystko przygotowywał, z tego co czytałem)? Czy państwo zakazuje budowy zamków ogólnie (nie o ile mi wiadomo)? Czy państwo powinno arbitralnie decydować co wolno, a co nie, inaczej niż stanowiąc prawo i je stosując w sposób przyjęty w demokratycznym państwie prawnym (mówimy państwo, myślimy władza)?

I teraz zostaje nam druga część rzeczonego tweeta: co do budowy zamków mają media? Oczywiście, media pełnią funkcję kontrolną, ale czy to znaczy, że rolą mediów jest ocena, co wolno robić? Zwłaszcza przenosząc to z poziomu oceny na poziom decydowania? Bo z tego tweeta bije przekonanie, że skoro media zajęły się tematem i uznały budowę za skandaliczną, to znaczy, że należało ją przerwać z uwagi na stanowisko „mediów”, jako samozwańczego przedstawiciela opinii publicznej. 

Powstaje zatem pytanie: czy wolno w Polsce budować zamki, jeśli nie to dlaczego, względnie kto o tym decyduje? Słowo „zamki” można zastąpić oczywiście jakimkolwiek innym, „budować” zresztą też.

Konto blokują bez dowodu

Taką mamy burzliwą rzeczywistość, że wiecznie się ktoś o coś oburza. W tym tygodniu najbardziej zapadła mi w pamięć burza wokół urzędniczo-sędziowskiej samowoli w kontekście blokowania kont podatników. Sam nie jestem pewien czy bardziej złorzeczono urzędnikom skarbowym (zawsze się nawiną), czy sędziom (wiecie: kasta i te sprawy), padały słowa o konstytucji i brzydsze. A ponieważ nie każdy musi się wyznawać na niuansach (z dużą częścią prawników włącznie), to postanowiłem coś sobie o tym skrobnąć.

Zacznijmy więc od tego, że administracja skarbowa ma od kilku miesięcy system o złowrogo brzmiącej nazwie STIR (co rozwija się banalnie jako System Teleinformatyczny Izby Rozliczeniowej), do którego codziennie trafiają informacje o rachunkach wszystkich firm działających w Polsce (tak dla uproszczenia) i o wszystkich operacjach na tych rachunkach (jeśli chcieliście zakrzyknąć „permanentna inwigilacja!” to jest to całkiem niezły moment). Wszystkie te dane system analizuje szukając w operacjach bankowych, czy ktoś nie próbuje zorganizować jakiegoś wyłudzenia podatku – jakiejś karuzeli VAT czy co tam ostatnio jest modne.

Wyobraźmy sobie teraz, że system STIR zasygnalizował coś podejrzanego. W takiej sytuacji upoważniony urzędnik skarbowy (formalnie sam szef, w praktyce pracownik z odpowiednim upoważnieniem) analizuje posiadane dane czy ktoś nie organizuje wyłudzenia podatku. Jeśli dojdzie do wniosku, że faktycznie istnieje takie podejrzenie, to zadaje sobie kolejne pytanie – czy dla powstrzymania takiego wyłudzenia trzeba zablokować konto podejrzanej firmy (lub firm)? Jeżeli i ta odpowiedź jest twierdząca, wydaje postanowienie o zablokowaniu konta i przekazuje je bankowi. Aha – taka blokada może trwać 72 godziny…

Powiecie: i takie larum o 72 godziny? (bo oczywiście litania obejmowała „firmy padną od kont odcięte”) Powiedzmy więc od razu dalej, że taka blokada może być oczywiście przedłużona, jeżeli przed upływem tych 72 godzin do banku wpłynie kolejne postanowienie – tym razem o przedłużeniu blokady nie dłużej niż na 3 miesiące. Tym razem jednak urzędnik skarbowy musi już mieć „uzasadnioną obawę” że firma spróbuje uciec z zapłatą podatku na kwotę co najmniej 10 tysięcy euro (nie wystarczy ta ogólna „możliwość wyłudzenia podatku”), i tę obawę opisać w postanowieniu. Aha – od obu postanowień przysługuje odwołanie, a potem skarga do sądu administracyjnego, i to w przyspieszonej ścieżce…

Zapewne i tak ktoś powie: ale co to za porządki żeby konta blokować, jak firma potrzebuje żyć! Otóż wbrew pozorom taka blokada (nawet trzymiesięczna) nie musi być przesadnie uciążliwa. Można bowiem złożyć wniosek o zgodę na zapłatę z zablokowanego konta pensji wraz ze składkami i zaliczkami na podatek od nich, lub – jeśli akurat taka jest potrzeba – podatku lub cła. Gwarancji otrzymania zgody nie ma, ale teoretycznie możliwości większe niż blokadzie konta w postępowaniu egzekucyjnym, a już na pewno jeszcze większe niż gdyby konto zostało zablokowane w związku z podejrzeniem przestępstwa. Ale, ale – czy wiedzieliście, że na 72 godziny to sam bank może zablokować konto jak będzie mieć uzasadnione podejrzenie że pieniądze na koncie mają związek z przestępstwem? A prokurator na podstawie „uzasadnionego podejrzenia” może konto zablokować na pół roku? 

Wróćmy teraz do naszego oburzenia. Jakaś firma, którą spotkała nieprzyjemność blokady, odwołała się do sądu* i twierdziła, że urzędnicy skarbowi powinni mieć dowody w postaci dokumentów lub świadków. Powyżej wspominaliśmy, że niezbędna jest „uzasadniona obawa” (wykazywalna jakimikolwiek dowodami), a nie twarde dowody jak w akcie oskarżenia (taka jest istota środków zabezpieczających, że uruchamia się je na podstawie podejrzeń, czy to w postępowaniu karnym, cywilnym czy podatkowym). Cóż, nikogo nie dziwi że prawnicy próbują przeforsować interes klienta na „kruczkach” proceduralnych.

A czy to narzędzie STIR stanowi zagrożenie dla „przysłowiowego” uczciwego podatnika? Spośród milionów kont polskich firm, urzędnicy skarbowi blokują… jedno na tydzień.

PS Dla ciekawych polecam: art. 119zv do 119zzc ordynacji podatkowej. Choć nie jest to porywająca lektura.

*PPS Jak się pisze po nocy i długo, to potem się nie zauważy zgubienia ważnej informacji – sąd potwierdził, że nie są potrzebne twarde dowody na konieczność blokady, co właśnie było źródłem oburzenia…

Serum z napletków

Newsem tygodnia (a przynajmniej jego początku) było, że na zgniłym Zachodzie kobiety dla zachowania urody wcierają sobie w skórę serum robione z napletków niemowląt (pochodzących z obrzezania dzieci na pokornym Wschodzie, a konkretnie w Korei Południowej). 

Zadumałem się nad tym newsem. Po cóż ktoś miałby korzystać z czegoś tak obłąkanie brzmiącego, na dodatek w celu skutecznego działania poprzedzać to mikronakłuwaniem twarzy (podobno nieprzyjemnym) i płacić za to jednorazowo 500 funtów, odczekawszy dwa lata w kolejce?

A potem pomyślałem sobie, że jeśli dla kogoś uroda jest w pewien sposób narzędziem pracy – bo od wyglądu może zależeć, na jaki film uda się podpisać kontrakt i za jaką stawkę – to właściwie trochę nie dziwi, bo jeśli masz 45 lat i nadal chcesz wyglądać jak Kate Beckinsale w wieku 35 lat, to łatwo nie jest.

Nie wiem czy tym obrzezanym dzieciom współczuć, aczkolwiek jeśli i tak byłyby obrzezywane, to wykorzystanie tych napletków (zamiast ich utylizacji) już mnie szczególnie nie rusza.

Rejestr pedofilów – rzeczy, których nie wiecie…

…a byłoby dobrze, żebyście wiedzieli.

1. Rejestr pedofilów nie istnieje.

Tak naprawdę istnieje Rejestr Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym. Mogą tam trafić sprawcy przestępstw zdefiniowanych w kodeksie karnym w rozdziale „Przestępstwa przeciwko wolności seksualnej i obyczajności”. A i to nie wszystkich, choć chyba wszystkich tych, które popełniono ze szkodą dla „dziecka”, czyli osoby niepełnoletniej (choć już niekoniecznie za posiadanie czy oglądanie pornografii dziecięcej). 

2. Dlaczego kogoś nie ma w rejestrze przestępców seksualnych?

Przede wszystkim rejestr składa się z dwóch części, nazwijmy je roboczo jawną i ukrytą. To, co można znaleźć na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości, stanowi tylko część jawną, do której w założeniu trafiają „najgorsi” przestępcy. Dla potrzeb tego wpisu określmy ich jako „pedofilów”, czyli sprawców zgwałcenia (ach, ten język prawniczy – ale czasem trzeba) na osobach poniżej 15 roku, „brutalnych gwałcicieli”, czyli takich, którzy działali ze szczególnym okrucieństwem, oraz „recydywistów”, którzy raz siedzieli w więzieniu za przestępstwo seksualne i popełnili kolejne, a co najmniej raz dotyczyło to osoby niepełnoletniej (czyli może to być nawet handlarz pornografią z nastolatkami). Cała reszta natomiast trafia do części ukrytej, dostępnej m.in. dla sądów, ale także np. dla dyrektorów szkół czy szpitali dla dzieci, żeby wiedzieli czy nie zatrudnią osoby skazanej za przestępstwa seksualne.

3. Dlaczego jakiegoś pedofila czy gwałciciela nie ma w tym rejestrze?

Dochodzimy do punktu dającego podstawę do teorii spiskowych (one zresztą sprowokowały mnie do tej notki). Autorzy ustawy tworzącej rejestr przyjęli bowiem bardzo… statystyczną metodę rozstrzygania, czy ktoś powinien się w tym rejestrze (jawnym) znaleźć – poprzez odwołanie się do bardzo ściśle określonych przepisów kodeksu karnego. W przypadku „pedofilów” (rozumianych jak w pkt 2) jest to przepis artykułu 197, paragraf 3, punkt drugi. Nie każdy jednak wie, że paragraf trzeci został podzielony na punkty dopiero z dniem 8 czerwca 2010 roku, i dopiero od tego momentu istnieje szczególna kategoria „zgwałcenia pedofilskiego”. Jeżeli więc przed tym dniem ktoś dopuszczał się nawet seryjnych gwałtów na dzieciach, w rejestrze (jawnym) się nie znajdzie. Co do „brutalnych gwałtów” (ze szczególnym okrucieństwem) – tu z kolei decyduje przepis paragrafu 4, który w artykule 197 wprowadzono 26 września 2005 roku, choć taka odmiana zgwałcenia jest znana kodeksowi od momentu jego uchwalenia (ale wcześniej była w innym paragrafie). Co ciekawe, można trafić do rejestru za gwałt ze szczególnym okrucieństwem popełniony w okresie obowiązywania poprzedniego kodeksu, czyli przed 1 września 1998 roku… 

4. To kto właściwie jest w tym rejestrze?

Dochodzimy do miejsca, w którym w pewien sposób robi się smutno (choć dziwnie może wyglądać smutek nad skazanymi za przestępstwa seksualne). W rejestrze są bowiem po prostu osoby, które w wyroku skazującym mają wymienione określone przepisy kodeksu (wyrok karny wymienia wszystkie przepisy, które stanowiły podstawę skazania). W poprzednim punkcie wyjaśniliśmy, że utrafienie w odpowiednią kombinację numerków może kogoś z rejestru wykluczyć. Inna „pechowa” kombinacja może kogoś do rejestru wtrącić. Kiedy przeglądałem różne wpisy w rejestrze, wielokrotnie widziałem osoby, które w chwili przestępstwa były w wieku najwyżej licealnym (jeden chłopak nie miał chyba nawet 16 lat), ofiara mogła chodzić do tej samej szkoły, ale nie miała 15 lat – i tak oto sprawca stawał się sprawcą szczególnej kategorii, „pedofilem”.

5. Czy to znaczy, że ktoś w rejestrze pedofilów i gwałcicieli w ogóle nie jest pedofilem lub gwałcicielem?

Było już wyjaśnione, że dla rejestru liczą się numerki przepisów. W rejestrze można znaleźć między innymi kobiety oraz osoby z niewielkimi wyrokami (także w zawieszeniu) – ale mające w podstawie prawnej skazania bardzo określone przepisy. Może się to zdarzyć, jeżeli ktoś np. w jakiś sposób pomagał tylko innym w gwałcie.

6. Czy mimo wszystko można kogoś do rejestru nie wpisać?

Teoretycznie tak. Decyduje o tym sąd, który sądził daną sprawę. W przypadkach przestępców wpisywanych do rejestru jawnego można tak zdecydować tylko w wyjątkowym przypadku dla dobra małoletniego pokrzywdzonego.

7. A czy kogoś można z rejestru wykreślić?

Z rejestru jawnego w zasadzie tylko po śmierci.

8. A tak właściwie to po co jest ten jawny rejestr?

A tak właściwie to nie wiem.

Przyczynek do teorii parawaningu

Wyjeżdżając na morze rejestrowałem kolejne okruchy i odpryski narodowej debaty o parawanach, słuchając argumentów o ich niepodważalnej polskości na tle świata, o ich niepodważalnej praktyczności nad polskim morzem, o tym jak… A potem chodziłem plażą, w dni spokojne i bardzo wietrzne, obserwowałem jak ludzie tę plażę zaludniają w mniejszym lub większym stopniu (w zależności od dnia i miejsca). I obserwując (zamiast mijać tylko), dostrzegałem coraz więcej i więcej.

Zacząć trzeba od truizmu, że parawan parawanowi nierówny, zwłaszcza jeśli chodzi o długość. Są parawaniki na trzy segmenty, widziałem jednak i monstra obejmujące segmentów dziewięć, z takim wielkim to aż trudno nie zająć sporego fragmentu plaży lub nie grodzić się wielostronnie. Nie mam pojęcia (w sklepach nie patrzyłem), na ile wybór wielkości jest pochodną świadomej decyzji, a na ile akurat dostępnego asortymentu i wyłapanej promocji. Rozważania o rozmiarze stają się jednak bezprzedmiotowe, kiedy ktoś buduje swoją palisadę z trzech parawanów (różnobarwnych), bo i takie przypadki widziałem.

Podobnoż główną funkcją parawanu na polskiej plaży jest ochrona przed wiatrem. Przyznam, że czasem nawet widziałem parawany stawiane w poprzek wiatru (zwykle takie mniejsze) i ludzi chowających się za parawanem. Uczciwie przyznam też, że nie widziałem, aby ktoś osłonił się od wszystkich stron z wyjątkiem nawietrznej… ale też byłoby to rzadkiej wody osiągnięcie. W praktyce dominowało osłanianie się z trzech stron, a nawet z trzech i pół, pozostawiając tylko wąskie wejście od strony morza (wiatr wbrew pozorom najczęściej wiał wzdłuż brzegu, nie od morza).

Za parawanowym ogrodzeniem można było znaleźć wiele: koce/ręczniki, namiociki do chowania się przed słońcem/wiatrem, pustą przestrzeń… Pamiętam nawet fascynujące przypadki, kiedy parawan służył do starannego ogrodzenia (z wszystkich możliwych stron) jednoosobowego ręcznika plażowego, tworząc swoistą izolatkę. O dziwo, niekoniecznie parawany były od spodu starannie zabezpieczane nadsypaniem piasku na materiał, przez co nie chroniły od piasku naniesionego przez wiatr lub przechodzącego plażowicza.

Na swojej nadmorskiej kwaterze znalazłem w kącie parawan. Do dziś nie wiem z ilu segmentów się składał.

Smutna polityczna refleksja o Powstaniu

Unikam pisania o polityce (bo działa na nerwy). Unikam pisania o powstaniu warszawskim (bo – z całym szacunkiem dla bohaterstwa i cierpienia zainteresowanych – jest to zdarzenie lokalne, któremu na siłę przypisuje się Znaczenie Symboliczne). Ostatnio trudno jednak było się poruszać po internecie tak, żeby nie natrafić na jakieś wypowiedzi dotyczące powstania, czy to gloryfikujące, czy to demitologizujące.

Przyznam, że historię powstania przestałem zgłębiać po przeczytaniu w zamierzchłych czasach monografii Bartelskiego (beletrystyki nie liczę) i dlatego ten tekst przyciągnął mnie swoim nagłówkiem (może też zirytował podtytuł o „pięciu latach przygotowania”, będący dość ordynarnym skrótem myślowym). Przeczytałem i popadłem w namysł: dlaczego dowództwo wepchało swoich podwładnych w najgorszy bajzel? Głupota, czy prowokacja?

A potem zaczęła mnie kłuć myśl, że dokładnie to samo odczuwam obecnie: aktualna władza prawie wszystko robi tak, żeby wepchać nas w najgorszy bajzel. Stan armii jest taki, że wkrótce oddziały powstańcze będą jej dorównywać. Geopolitycznie pogrążamy się w bagnie, z którego sami się nie wyciągniemy (wiara w barona Munchhausena nie jest mądra). O sytuacji ustrojowej i podziałach w społeczeństwie nawet nie chcę wspominać…

Nie chcę wyciągać wniosków. Pchają mi się do głowy rozmaite tropy kulturowe, ale optymizm Zorby nie pasuje do władzy absolutnie. Raczej mam wrażenie że to tkwiące w zakamarkach łbów zachwyty nad samobójczymi szarżami kawaleryjskimi (które posiadacze łbów będą oczywiście śledzić z Zaleszczyk).

Ciemna Wikipedia

Wczoraj popołudniu doszło do tzw. zaciemnienia Wikipedii. Polega to na tym, że gdy otworzymy dowolne hasło, to po chwili następuje przekierowanie do strony zawierającej „Stanowisko wikipedystów w kwestii dyrektywy o prawach autorskich„. A że temat ten śledzę od pewnego czasu, to załamałem nieco ręce i postanowiłem na tym przykładzie pokazać, w jak ślepe uliczki brnie dyskusja na ten temat. 

Ponieważ oświadczenie wkrótce zapewne zniknie, będę analizował jego tekst fragmentami.

5 lipca 2018 Parlament Europejski zdecyduje w głosowaniu, czy propozycję dyrektywy dotyczącej praw autorskich wystarczy procedować przez odpowiednią komisję, czy należy ją przegłosować plenarnie. Jeżeli nastąpi to pierwsze, a proponowana dyrektywa zostanie przyjęta w brzmieniu zaakceptowanym przez komisję JURI, otwartość Internetu będzie poważnie zagrożona.”

Oznacza to w pewnym skrócie: przez ostatnie 20 miesięcy komisje Parlamentu obradują nad projektem wniesionym przez Komisję Europejską. Komisją wiodącą jest komisja prawodawcza (JURI), swoje propozycje zgłosiły też inne komisje, 29 czerwca komisja JURI przekazała swój finalny projekt (ilość naniesionych poprawek liczy się w tysiącach), a zatem pytanie brzmi: czy półtora roku pracy miało znaczenie, czy zaczynamy od nowa. O „zagrożeniu otwartości Internetu później”, bo na razie to tylko hasło.

Aktualna treść dyrektywy nie aktualizuje prawa autorskiego w Europie i nie promuje uczestnictwa w społeczeństwie obywatelskim.

Gdyż – uwaga – dyrektywa dotyczy praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym i będzie jedną z wielu dyrektyw unijnych dotyczących prawa autorskiego. Czyli jest to zarzut typu „zmieniacie zasady opieki nad dziećmi, a nie wprowadzacie małżeństw jednopłciowych”. 

a zagraża wolności online i tworzy przeszkody w dostępie do Sieci. Wprowadza nowe ograniczenia, filtry i restrykcje.

Jest to co do zasady nieprawda, chyba że przez „wolność online” ktoś rozumie prawo do naruszania cudzych praw autorskich. Jest to dość intrygujące w świetle zasad Wikipedii, która przestrzega cudzych praw autorskich. Dyrektywa w ogóle nie zajmuje się dostępem do sieci, a „ograniczenia i restrykcje” jakie wprowadza, to zakaz zarabiania na cudzych tekstach prasowych bez zapłacenia wydawcom tych tekstów oraz środki mające zablokować zarabianie na cudzych utworach (w praktyce na piosenkach, filmach i serialach). O „filtrach” później.

Jeżeli propozycja zostanie przyjęta w obecnej formie, dzielenie się wiedzą encyklopedyczną w sieciach społecznościowych, czy znajdowanie artykułów w wyszukiwarkach może nie być możliwe. Wikipedia także będzie zagrożona.

Zapomnieli dodać, że encyklopedie internetowe (takie jak Wikipedia) i ogólnie projekty niekomercyjne (w tej wersji projektu, która została przekazana Parlamentowi pod głosowanie) są wyłączone spod dyrektywy, a przynajmniej spod tych postanowień, które najgłośniej zwalczają. Co mieli na myśli o znajdowaniu artykułów w wyszukiwarkach… dalibóg, ciężko zgadnąć.

Przeciw propozycji już zdecydowanie sprzeciwiło się ponad 70 programistów, w tym także twórca sieci, Tim Berners-Lee, 169 naukowców i badaczy, 145 organizacji zajmujących się prawami człowieka, wolnością słowa, badaniami naukowymi, a także branża technologiczna, Wikimedia Foundation, organizacja non-profit, która opiekuje się, między innymi, tą darmową encyklopedią.”

70 programistów to faktycznie ważny głos, przepraszam za ironię. Nawet jeśli wśród nich jest TBL, który ostatnio przyznał, że jest załamany tym, jak internet nie działa tak jak sobie wymyślił 30 lat temu. Ale wróćmy do meritum.

Z tych powodów polskojęzyczna Wikipedia zdecydowała się na zaciemnienie wszystkich swoich stron na 24 godziny (do godz. 15.00 5 lipca 2018). Chcemy nadal oferować darmową, otwartą, społecznościową encyklopedię opartą na weryfikowalnych źródłach

W czym nowa dyrektywa nijak nie przeszkadza: ani w części dotyczącej oferowania encyklopedii, ani oparcia jej na weryfikowalnych źródłach. 

Wzywamy wszystkich członków i członkinie Parlamentu Europejskiego, aby głosowali przeciwko zawężeniu procedowania dyrektywy do dedykowanej komisji, aby w trakcie dyskusji plenarnej wrócono do rozmów i rozważono liczne propozycje zmian, pochodzących między innymi od organizacji ruchu Wikimedia

Czyli aby wyrzucić do kosza półtora roku pracy, bo projekt po rozważeniu setek propozycji nie jest zgodny z oczekiwaniami jednej organizacji (w której działalności akurat dyrektywa nijak nie będzie przeszkadzać).

aby usunięto artykuły 11 i 13

I tu okazuje się być pies pogrzebany. Artykuł 11 wprowadza prawo wydawców do uczciwego i proporcjonalnego wynagrodzenia za używanie  w formie cyfrowej opublikowanych przez nich tekstów (jak wyżej – żeby ktoś za darmo nie zarabiał na cudzych prawach). Nikt nie wspomniał o tym, że zastosowanie będą mieć zasady dozwolonego użytku, ani że wyraźnie podkreślono prawo do prywatnego i niekomercyjnego korzystania z publikacji, ani wreszcie że (dla uniknięcia przesadzonych wątpliwości) wyraźnie zapisano w projekcie, że wynagrodzenie nie należy się za umieszczanie linków (powszechnie i myląco o artykule 11 pisano jako o wprowadzającym „podatek od linków” i wielu ludzi w to rzeczywiście uwierzyło, że będzie musiało płacić, jak chcą umieścić linka na stronie). Artykuł 13 z kolei nakazuje, że „platformy”, na których użytkownicy umieszczają pliki zawierające treści chronione prawem autorskim (piosenki, filmiki, obrazki, teksty, programy…), mają obowiązek zapewnić, że nie będzie to naruszało praw autorskich osób uprawnionych (biorąc pod uwagę, że Wikipedia nie zamieszcza takich plików, to można sobie zadać pytanie jak to miałoby Wikipedii przeszkadzać). Nie ma jednak informacji, jak bardzo w finalnym projekcie zabezpieczono zwykłych użytkowników sieci przed ewentualnymi nadużyciami (bo nie pasowałoby do konceptu „zagrożeń”, nieprawdaż?) – zakazano co do zasady filtrowania całości treści, nakazano ograniczenie mechanizmów ochronnych do tego, co zgłoszą osoby posiadające prawa autorskie, wprowadzono obowiązek wykazania przez zgłaszających, że posiadają prawa autorskie do utworów nielegalnie zamieszczonych, zagwarantowano kontrolę sądową… Wiedzieliście o tym? No właśnie, ciekawe dlaczego w komunikacie Wikipedii (pardon: wikipedystów) o tym nie napisano.

jak i aby poszerzono wolność panoramy na całą Unię Europejską

Abstrahując od zasadności postulatu, jest to znów żądanie „skoro zajmujemy się regulacją uprawy ziemniaków, to wprowadźmy wolność uprawiania konopi”.

i poddano domenę publiczną większej ochronie

Oraz żeby było ogólnie fajnie (bo inaczej zamkniemy Wikipedię).

Generalnie zamiast przekazywać rzetelną informację, to tym komunikatem Wikipedia szerzy ciemnotę. Smutne.

PS Dla zaciekawionych faktami:
ostatni projekt z 25 maja 2018 roku (tylko w formacie PDF)
https://eur-lex.europa.eu/legal-content/EN/TXT/?uri=consil:ST_9134_2018_INIT
– ostateczne propozycje poprawek z 29 czerwca 2018 roku, przedłożone Parlamentowi
http://www.europarl.europa.eu/sides/getDoc.do?type=REPORT&mode=XML&reference=A8-2018-0245&language=EN#title2