Stefan i wizytantki

Ale był dziś dzień w krajowej polityce! Człowiek nie wiedział co robić z rękami – załamywać nad marnością, zasłaniać twarz w klasycznym facepalmie czy bić po udach ze śmiechu, tyle się działo. 

Staram się nie komentować samej polityki i tego też dziś się będę trzymał, odniosę się tylko do konkretnego aspektu jednego ze zdarzeń. W zamieszczonym na jednym z portali tekście o Jurnym Stefanie, pośród różnych mniej lub bardziej pikantnych opowieści o tym jak to biznesmeni mieli podsyłać posłowi kobiety jako swoisty rodzaj łapówki (komu się nie przypomina w tym momencie „Piłkarski poker” ten najwyraźniej nie oglądał), pojawia się informacja, że zanim biznesmeni zaczęli w tym zakresie korzystać z usług prostytutek, to mieli zlecać tę pracę swoim… pracownicom.

I teraz to we mnie siedzi: jakim trzeba być sukinsynem, żeby zatrudnionej u siebie kobiecie powiedzieć „pani Zosiu, jest sprawa, pójdzie pani do mieszkania pana X i sprawi, żeby czuł się zadowolony i dowartościowany jako mężczyzna, od tego zależy nasz duży kontrakt (i być może pani posada)”. Bardziej to pasuje do relacji właściciel-niewolnica czy bardziej swojsko feudał-poddana, względnie bandyta-kobieta mafii – niż do relacji zakład pracy-pracownik, nawet w zamian za premię. Niezależnie od tego jak się ta sytuacja kwalifikuje według prawa karnego.

O tym jak czas wpływa na żarty

Żartować generalnie można sobie z wszystkiego, chyba że dotrze się do granicy tabu – wtedy ktoś zacznie się zastanawiać jak silne jest tabu, pewnie będzie skandal, zwykle granica się wtedy lekko przesuwa, albo tylko w umysłach ludzkich zaszczepia się myśl o możliwości przesunięcia granicy.

Z drugiej strony żarty potrafią się na swój sposób dezaktualizować – jedne dlatego że nikt nie pamięta tła i trudno zrozumieć dlaczego coś miało śmieszyć (a żart wymagający tłumaczenia…), inne dlatego, że o ile kiedyś żartowanie z czegoś było uważane za normalne, o tyle zmiana zwyczajów czy też standardów spowodowała, że żartowanie stało się niewłaściwe (można powiedzieć że granica tabu przesunęła się w drugą stronę).

Oglądam od paru tygodni co wieczór (po odcinku, żeby nie przedawkować) swój od lat serial komediowy, kręcony w latach 80-tych jeszcze. Od czasu do czasu przelatuje mi przez głowę myśl: ciekawe jak oceniłby go całkiem współczesny widz, zwłaszcza przyzwyczajony do współczesnych standardów. Czy kupiłby konwencję slapstickowej farsy, w której możliwe jest prawie wszystko i z wszystkiego w zasadzie można się śmiać? Czy też z niezadowoleniem kręciłby nosem wytykając prymitywne wykorzystywanie stereotypów, nieustające żarty o podtekście seksualnym, z kobiet, z mężczyzn, z homoseksualistów, z queer i trans (przebieranki)…

Rozmyślam tak sobie, a potem – nie ukrywam – niemal literalnie płaczę ze śmiechu (nie, nie będzie zdjęć). Z tego wszystkiego co opisałem. Jeremy Lloyd i David Croft napisali i zrealizowali to bowiem tak wspaniale, że po prostu nie umiem się z tego nie śmiać – i zamierzam oglądać Allo, allo do samego końca (czyli dopóki mi płyty nie padną).

Serum z napletków

Newsem tygodnia (a przynajmniej jego początku) było, że na zgniłym Zachodzie kobiety dla zachowania urody wcierają sobie w skórę serum robione z napletków niemowląt (pochodzących z obrzezania dzieci na pokornym Wschodzie, a konkretnie w Korei Południowej). 

Zadumałem się nad tym newsem. Po cóż ktoś miałby korzystać z czegoś tak obłąkanie brzmiącego, na dodatek w celu skutecznego działania poprzedzać to mikronakłuwaniem twarzy (podobno nieprzyjemnym) i płacić za to jednorazowo 500 funtów, odczekawszy dwa lata w kolejce?

A potem pomyślałem sobie, że jeśli dla kogoś uroda jest w pewien sposób narzędziem pracy – bo od wyglądu może zależeć, na jaki film uda się podpisać kontrakt i za jaką stawkę – to właściwie trochę nie dziwi, bo jeśli masz 45 lat i nadal chcesz wyglądać jak Kate Beckinsale w wieku 35 lat, to łatwo nie jest.

Nie wiem czy tym obrzezanym dzieciom współczuć, aczkolwiek jeśli i tak byłyby obrzezywane, to wykorzystanie tych napletków (zamiast ich utylizacji) już mnie szczególnie nie rusza.

Marilyn i Audrey

To było tak: jechałem rano samochodem, włączyłem radio; ostatnio najczęściej włączam jedną taką stację, która dobrze odbiera w całej okolicy, a jak grają, to grają nieźle, z wykopem. Ale czasem nie grają, tylko gadają, i to był czas kiedy gadało dwoje prezenterów: pewna pani, która okazjonalne wydawała mi się kiedyś zabawna, i pewien pan, który nigdy mi się z niczym pozytywnym nie kojarzył (zwiska pominę, bo po co komu robić reklamę lub antyreklamę). 

Nie do końca wiem skąd im się to wzięło, ale pan snuł smętne menskie rozważania na temat Audrey Hepburn i Marilyn Monroe (w przypadku MM miało to zdaje się związek z jakąś aukcją jej zdjęcia). Bardzo był przy tym przywiązany do powiedzonka (bo myślą to trudno nazwać), że podobno faceci marzą o całowaniu Marilyn, a kobiety o wyglądaniu jak Audrey (pani była raczej sceptyczna). A że był piątek, nastrój piątkowy, i korki tu i ówdzie na drodze, to w try miga wygenerowałem sondę na Twitterze.

Czy wolisz (gdyby była taka możliwość):
A/ całować Audrey
B/ całować Marilyn
C/ wyglądać jak Audrey
D/ wyglądać jak Marilyn

Ktoś może powiedzieć, że sonda była tendencyjna, bo nie można wybrać i wyglądania, i całowania, ale – jak usłyszał Jack Lemmon w Pół żartem, pół serio – nikt nie jest doskonały. Zwracam uwagę, że nie ograniczałem wyboru do jednej tylko płci, dlatego w wynikach też nie wiadomo które z głosów oddawały kobiety, a które mężczyźni…

A wyniki były takie: wyglądać jak Audrey chciało 13% głosujących. 18% wolało wyglądać jak Marilyn, podczas gdy 19% tę Marilyn chciało całować. Dodaliście szybko w pamięci? Tak: dokładnie połowa respondentów najbardziej chciałaby Audrey całować, i tyle mitów smutnego pana z radia.

No to buziaczki.

Audrey Hepburn blowing kiss Getty Images

Total Recall

Pisałem kiedyś, że filmy oglądam w telewizji połówkami (najczęściej drugimi), przynajmniej jeśli chodzi o filmy nadawane „po dzienniku”. Są jednak przypadki (i kanały) gdzie filmy puszcza się o różnych porach, więc wtedy można spokojnie obejrzeć całość lub… pierwszą połówkę.

Zupełnie nie mogę sobie przypomnieć (pun intended) co było powalającego w starym poczciwym Total Recall ze Schwarzeneggerem. Oczywiście dla fanów Arniego był Arnie (Sharon Stone była jeszcze przed Nagim instynktem, choć świetna), było trochę efektów robiących „oh!” na tamte czasy i „eh” dziś, fabuła na motywach Dicka nie brała mnie nigdy (najlepiej chyba kojarzę, że w pokazanej w Hot Shots Part Deux rywalizacji o największą ilość trupów w filmie Total Recall gdzieś tam się przewinęło). Dlatego od początku zadawałem sobie pytanie: po co kręcić temu remake?

W remake’u jest inna zupełnie sceneria (nie żeby mnie ruszał pomysł z windą z UK do Australii przez środek Ziemi), zamiast Arniego jest Colin Farrell (zostawiam paniom ocenę wrażeń estetycznych), zamiast Sharon Stone.. jest Kate Beckinsale. Jak już pisałem, Kate is enough reason to watch this shit (choć opowieści o wąpierzach i wilkołakach zdzierżyć nie umiem nawet w jej towarzystwie), a podkreślić należy, że kamera skupia się bardziej na akcji niż na Kate (co nie przeszkadza Kate wypadać znakomicie). Przypuszczam jednak, że nie poświęcałbym czasu na ten współczesny Recall, gdyby nie urzekająca wizja Kolonii (nie Koeln, tylko Australia AD 2099), malowanego na wzór Chinatown, po którym Quaid (bohater, gdybyście nie pamiętali) skacze uciekając przed rozgniewaną żoną.* A potem przenoszą się na drugą stronę Ziemi, pojawia się jakaś Biała Dżesika i generalnie powoli robi się do zapomnienia (nawet jeśli Kate nie daje nam spokoju).

To jest ten przypadek, kiedy oglądam pierwszą połówkę.

Trzeci czwartek miesiąca listopada

Dzień… taki ot sobie. Wiatr się uspokaja (popołudniu już go prawie nie zauważałem), wywiadówka krótka, polityką staram się dla ochrony zdrowia psychicznego nie przejmować nawet kiedy TKM odstawiają „Piłkarskiego pokera” („Laguna, to my teraz możemy wszystko„, jeśli się otworzy na początku filmiku do przejdźcie od razu do 6’20”, a jak się nie otworzy wcale to znaczy że skasowali). Ot, siedzę sobie wygodnie na kanapie i wlewam w siebie beajoulais noveaux jak wodę (choć po wodzie człowiek nie jest zwykle tak wyluzowany). 

Bo tak w ogóle to aż muszę napisać o inwigilacji (trudno słowo pod koniec butelki). Otóż, jak wiadomo, NSA, rządy i zwłaszcza korporacje szpiegują nas we wszystkim co robimy i łączą wszystko ze wszystkim. Nie wiem ile to razy rozmawialiśmy ze znajomymi o tym, że głupi fejsbuk podpowiada nam znajomych których na pewno znamy, ale w zasadzie wyłącznie służbowo. Snuliśmy hipotezy, że pewnie jakoś tam inny udostępnił fejsbukowi swoją książkę adresową, a fejsbuk w tajnym porozumieniu z guglem wszystko połączył ima nas na widelcu (ostatnio się zastanawiam, czy kluczem nie jest numer telefonu, który udostępniłem fejsbukowi z zastrzeżeniem jego poufności, czort joho znajet’).

Więc… gdzie moje wino… w zasadzie to chciałem napisać o tym, że parę dni temu przeczytałem na portalu plotkarsko-kulturalną wiadomość że ALICJA BACHLEDA-CURUŚ WYSTĘPUJE W SERIALU UBRANA TYLKO W PAS CNOTY i drwiłem sobie z tego na fejsie (choć nie podając nazwisk ni nazw). Dziś zerknąłem z głupia frant do blogowych statystyk i co widzę… wejście z linka ALICJA-BACHLEDA-CURUŚ-TOPLESS. Pszypadeg? NIE SĄDZĘ!

Najpiękniejsza Pani Szeryf w Historii Antarktydy

Zerknąłem wieczorem do programu telewizyjnego (to był taki czas, kiedy inni już spali lub się zbierali, człowiek po całodobowym folgowaniu był głęboko rozleniwiony, a i prezentami zdążył się nacieszyć). Dostrzegłem w nim pozycję, która nic mi nie mówiła (zdarza się, choć staram się być zorientowany w tym co się kręci i pokazuje), zatytułowaną „Zamieć„, angielski tytuł (wiecie co tłumacze polskich dystrybutorów potrafią z tytułami zrobić…) Whiteout również nie pomógł, ale obecność Kate Beckinsale… no magnesem była. Z opisu wynikało, że wciela się w rolę amerykańskiej szeryf (nie z Dzikiego Zachodu, tylko współczesnej) w bazie polarnej na Antarktydzie. Pomyślałem sobie zgryźliwie, że zapewne drugiej takiej w historii Antarktydy nie było, więc zaproponowany w temacie tytuł alternatywny nawet nie byłby przesadą ani przejawem zauroczenia.

Kate Beckinsale Zamieć Whiteout Szeryf Sheriff

Włączyłem, myśląc „a co mi tam”. Zobaczyłem mroźne wprowadzające obrazki bazy antarktycznej z migającym tu i tam Tomem Skerrittem. Potem pojawiła się tajemnicza postać w kombinezonie, śledzona przez kamerę, gdy szła długim korytarzem, aż dotarła do pokoju. Zgadliście, to pani szeryf. Żeby lepiej wbić nam ją w pamięć, kamera została przy niej w dalszym ciągu, pokazując, jak w pokoju zdejmuje czapkę.. zdejmuje opaskę… zdejmuje kombinezon… zdejmuje sweter…

Kate Beckinsale Whiteout Zamieć Sheriff Szeryf 2

Skończyło się na tym, że poszła pod prysznic (dla purytan lub nazbyt napalonych spoiler: bieliznę zdejmowała stojąc tyłem do kamery, która ponadto w tym czasie przechodziła z planu amerykańskiego w – za przeproszeniem – zbliżenie, głowy, głowy; chętnym polecam na Youtube Whiteout – Taking a shower with the beautiful Kate Beckinsale (HD)). W każdym razie, widać że nie pomyliłem się z tym tytułem alternatywnym, scenarzysta, reżyser i producent myśleli dokładnie tak samo…

O samym filmie niewiele da się powiedzieć dobrego, że zacytuję pewnego internetowego recenzenta: „But Kate is enough reason to watch this shit.” Jedyne, co było w miarę interesujące, to choreografia pościgów i walk w sytuacji, gdy wymogiem bezpieczeństwa (może nawet przeżycia, jakkolwiek by to pompatycznie nie zabrzmiało) jest poruszanie się przypiętym do lin łączących poszczególne budynki (oczywiście można się było też śmiać z chodzenia z odkrytą twarzą przy temperaturach rzędu -50 czy -65, ale może były w Fahrenheitach).

Dawno, dawno temu…

Królewna Śnieżka. Książę z bajki. Zła Królowa.
Córka Śnieżki i Księcia z bajki.
Rumpelstilzchen aka Rumpelsztyk vel Titelitury.
Wnuk Rumpelsztyka i Śnieżki, wychowywany przez Złą Królową.
Piotruś Pan (jako villain). Dzwoneczek. Kapitan Hak. 
Robin Hood. Syn Robin Hooda…

Kręci się Wam w głowie? A to tylko postacie z jednego odcinka tego serialu. Do tego demony, wróżki, krasnoludki, Mała Syrenka, Pinokio, Meduza, Excalibur, magiczna fasola… i co jeszcze Wam (lub scenarzystom) tylko przyjdzie do głowy z dziecinnych baśni i opowiastek, zarówno tych najdawniejszych jak i całkiem współczesnych. Wszystko to przemieszane starannie w opowieści rozgrywającej się jednocześnie w dwóch albo i trzech światach – w naszym prozaicznym, oraz w wielu sceneriach świata magicznego, bajkowego, zaczarowanego.

Pierwszy odcinek zaczynałem oglądać znęcony zarówno intrygującą wizją pomieszania światów, jak i występującą w głównej roli Jennifer Morrison, która właśnie znikała z House’a. Sam nie do końca jestem pewien, dlaczego szybko przerwałem – może nie potrafiłem się zgrać z porą nadawania, może przegapiłem jakiś odcinek i się zgubiłem, a może Jennifer nie była już tak olśniewająca i czar (nomen omen) prysł (zresztą jeszcze w House zmieniła wygląd i nie do końca potrafiłem się z tym pogodzić). Powróciłem gdzieś w trakcie drugiego sezonu i oglądałem już dość konsekwentnie, a trzeci sezon – wręcz wiernie (ach, jaką Lana Parilla była Złą Krrrrólową!)

Za kilka minut rozpoczyna się pierwszy odcinek drugiej części trzeciego sezonu. Przed przerwą Emma Wybawicielka (córka Śnieżki i Księcia, oczywiście Jennifer) straciła pamięć o wszystkim co się stało w ciągu dwóch i pół sezonu (i wcześniej), żyjąc długo i szczęśliwie – a tu masz ci los, powraca Kapitan Hak (przystojniacha, jeśli można mi wierzyć w tym względzie) i będzie się starał jej odświeżyć pamięć, bo tylko ona może uratować bajkowy świat… 

Nieco dziwna ochrona wizerunku

Nowy Rok zaczął się wiadomością, że w pewnym mieście na Dolnym Śląsku zaginęła nastolatka, która noc całą dobrze się bawiła, a rano znikła spod samego domu. Rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, portale prześcigały się w informacjach o zaginionej, a całość była udekorowana prześlicznym – przyznajmy to bez udawanej powściągliwości – zdjęciem. 

Dwa dni później już mieliśmy informację, że nastolatka w nieco tajemniczych okolicznościach została odnaleziona cała i właściwie zdrowa (choć przyczyny jej nieobecności są na razie znacznie bardziej zagadkowe niż było jej miejsce pobytu przez ten dzień czy dwa). „Macierzysty” portal z tej okazji postanowił… ocenzurować zdjęcie towarzyszące tekstowi, zamazując twarz pikselami.

zaginiona dziewczyna ocenzurowana

Było to, przyznam, zaskakujące, i jedynym sensownym wytłumaczeniem jakie mi na razie przyszło do głowy, jest ochrona wizerunku zainteresowanej (być może na prośbę rodziny). Zostało to jednak przeprowadzone znakomicie niekonsekwentnie, ponieważ jednocześnie pod tym samym tekstem znajduje się zdjęcie plakatu rozwieszonego podczas poszukiwań, na którym zamazane zdjęcie widnieje w pełnej krasie (choć mniejsze i czarno-białe).
plakat o zaginionej

Przez jakiś czas ponadto można było łatwo znaleźć  tekst o zaginięciu, gdzie to samo zdjęcie figurowało bez cienia ingerencji (teraz mi się nie udaje, przypadek?), i w dalszym ciągu można znaleźć na portalu materiał wideo, dla którego to zdjęcie jest tłem przez ponad dwie minuty… No i nie wspomnę, że oczywiście na wielu innych stronach, zarówno w poważnym Polskim Radio, jak i w brukowatym Superekspresie, to zdjęcie występuje w obfitości. 

Samo zdjęcie mam zapisane na dysku, ale nie wrzucę, bo a nuż komuś sprawia przykrość (a poza tym… czyż wypada starszemu panu wrzucać zdjęcia obcych siedemnastolatek?)

Kwestia oczekiwań

Nauczycielka muzyki Waleria Ryszanek (44) jest zaszokowana: ten mężczyzna jest o głowę niższy ode mnie, a do tego gruby i łysy!

W ubiegłym miesiącu tematem dyskusji gazetowych był list pewnej pani, która w wieku trzydziestoplusletnim, będąc skarbnicą wielu zalet, straszliwie ubolewała, że nie potrafi znaleźć godnego jej partnera. Doczekała się w odpowiedzi wielu listów i komentarzy, przeważnie sugerujących, że nie docenia własnych ułomności, bądź wyolbrzymia ułomności swoich zalotników (jeśli to słowo w ogóle jest na miejscu, jeśli właściwszym określeniem nie byłoby: uczestników castingu). 

Potem dwanaście lat żyła bez mężczyzny, wprawdzie od czasu do czasu znajdował się jakiś zainteresowany, ale apodyktyczna Waleria szybko go do siebie zniechęcała

Kiedy czytałem te dyskusje, przychodziło mi do głowy wiele złośliwych komentarzy osadzonych w kulturze (w tym w popkulturze). Żaden jednak nie wydawał się bardziej odpowiedni, niż cudowne opowiadanie Vladimira Parala ze zbioru „Dekameron 2000 czyli miłość w Pradze”, zatytułowane „Waleria i jej mały magister” (w przekładzie Emilii Witwickiej). Bohaterkę żeńską scharakteryzowały powyższe cytaty, bohatera męskiego… przedstawiły raczej niż scharakteryzowały, on sam szybko „zaczął rozumieć, jakiego rodzaju kobietę ma przed sobą”. Dalszych opisów postaci i rozwoju akcji już cytować zasadniczo nie będę, kto ciekaw niech przeczyta sam, kto nie ciekaw… co ja mu poradzę, Parala zawsze czytać warto, nie znam lepszego poety codziennego, monotonnego życia, na dodatek z czeskim urokiem. W każdym razie złośliwie oczywiście zadedykuję pani, która zainicjowała tę dyskusję, ten passus:

Walunia nie posiadała się z radości, Sławek wszystko potrafi i właściwie wcale nie jest taki gruby i włosów zostało mu jeszcze sporo, zwłaszcza po bokach i z tyłu na ciemieniu, w końcu choćby taki Napoleon też był niedużego wzrostu, miał brzuszek i niewiele włosów.

Oczywiście, myślenie zaprezentowane w tym zbiorze jest przedćwierćwieczne, miłośnicy gender i feminiści może poczują się dotknięci, nie rusza mnie. I doprawdy, przecież nie zanudzałbym banalnym happy-endem.