Nansi

To się musiało tak skończyć. Nadeszły mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym (kurczę, trochę wypadłem z obiegu, poza skokami które jako tako ogarniam), dziś rozdawano pierwsze medale. W sumie nawet nie miałem jak i kiedy śledzić, niezależnie od tego że nieustanny pojedynek Norwegia kontra reszta świata (zwłaszcza jeśli „nasi” nie mają szans) jakoś mnie mało rusza.

Wieczorem przejrzałem jednak wyniki, odnotowując w pamięci, że na oficjalnej stronie mistrzostw wyniki sprintu pań uchodzą jednocześnie za wyniki sprintu panów. Medalistom nie poświęciłem wiele uwagi, poszukałem wzrokiem wyników naszych reprezentantów – nikt nie przebrnął przez kwalifikacje (uroczo mylące jest 30. miejsce Staręgi, uzyskane dzięki dyskwalifikacji innego narciarza w półfinale, w kwalifikacjach Polak był „pierwszym przegranym”). Ze spokojnym sumieniem zająłem się więc tymi, którzy wielkim imprezom dodają kolorytu – tymi, którzy stanowią ligę odległą niczym Naprzód Świbie, dla których sam udział i bieganie po tej samej trasie, co mistrzowie, już jest spełnieniem marzeń. Zastanawiałem się więc gdzie trenuje kadra brazylijska, porównywałem wyniki Greków i Macedończyków, dziwiłem się czemu Mongołki i Mongołowie gremialnie zrezygnowali ze startu, kiwałem głową z uznaniem nad reprezentantkami Libanu i Iranu (może to dyskryminujące, ale panowie z krajów muzułmańskich budzą we mnie mniejsze emocje). A potem – używając oklepanej licentia poetica – poderwałem się i zacząłem guglać w zaciekawieniu.

Dane osobowe zawodniczki wyglądały egzotycznie zwłaszcza w zestawieniu z flagą, której towarzyszyły. Tak imię, jak i zwłaszcza nazwisko sugerowały raczej tzw. korzenie afrykańskie (co w biegach narciarskich mało prawdopodobnym czyni naturalizacje). Poszukiwania w internecie uświadomiły mnie, że mimo niespełna 20 lat nie jest ona debiutantką na MŚ (mówiłem że nie śledzę za uważnie), oraz że tylko jej ojciec ma korzenie afrykańskie, matka zaś jest Bułgarką. Przyznacie, że mało bułgarsko brzmią personalia Nansi Okoro (wiem, tak samo jak Sofia Ennaoui nie brzmi po polsku…)? W eliminacjach sprintu Nansi zajęła 76 miejsce (na 110 startujących), jakieś 13-16 sekund za Polkami i jakieś 19 sekund od awansu do właściwych zawodów, ale zdecydowanie sam udział policzyłbym jej za plus.

Tajka o nazwisku Klobuczek oraz biegacz z Trynidadu muszą poczekać na inną okazję.

Opowiem Wam film…

Jest jakiś wyjątkowo okrutny poniedziałek, nic się człowiekowi nie chce wśród śniegu, więc opowiem Wam, film który kiedyś oglądałem, tak jak go oglądałem. Jak ktoś się boi spoilerów, to niech nie czyta.

Wow. Fala wrzuciła rekina przez okno do baru, a to dopiero początek filmu.
Oczywiście jest platynowa blondynka z cyckami, w końcu jesteśmy w Kalifornii! 
Metr wody na ulicach, i w tej wodzie stada rekinów walące o samochód!
Właśnie wypluło rekina z kanalizacji.
A teraz obronili się miażdżąc rekina szafą.
Nie jestem pewien, tego chyba przebił lampą, bo prądu już nie ma.
Chwila przerwy od rekinów, czy wspominałem już o wielkim diabelskim młynie, który spadł z posad i gonił ludzi po molo, aż przepołowił blok?
Aha: w roli głównej chłopak z Beverly Hills 90210, tylko z prawie dorosłą córką #latalecą
Teraz się opuszcza na linie żeby uratować cały autobus z dziećmi #rekinykrążą
Dzieci uratowane najwyższa pora na #rekina, najpierw wskoczył na dach autobusu, a potem chwycił się liny, na której się wyciągali.
Ale to była rozgrzewka, bo nadciąga TORNADO!!1!
Teraz rekin wbił im się w dach samochodu. W samą porę, bo samochód właśnie wybuchł. Zdążyli wysiąść, gdyby ktoś pytał.
Czy wspomniałem o panu, który chodził ze stołkiem barowym dla samoobrony?
Jakby komuś brakowało, to właśnie jest ucieczka supersamochodem przed policją.
Aha, tornado już zaczyna nieść rekiny ze sobą.
Scenarzyści wprowadzili zwrot akcji i blondynka może polecieć na pełnoletniego syna głównego bohatera.
Teraz będą bombardować tornado z helikoptera. 
Na szczęście pan chroni helikopter strzelając z pistoletu do latających wokół rekinów. Z ziemi.
„Celuj w pierwsze tornado po lewej!”
Jedna bombka wielkości gaśnicy samochodowej i tornado się rozpada, rekiny spadają na ziemię.
Jeden rekin spadł panu na nogę. Chwycił się, ale się nie utrzymali, tornado wzięło ich obu.
Teraz rekin yebnął w reporterkę nadającą dramatyczny materiał o tornado. To się nazywa wejście.
Teraz rekin usmażył się na drutach wysokiego napięcia.
A teraz rekinki wpadły do basenu w domu starców. Staruszka uciekła, rekiny – nie (na wodzie ktoś niedobry rozlał benzynę i podpalił).
Katastrofa: nie trafili w trzecie tornado i rekin uchwycił się płozy helikoptera. Na szczęście blondynka miała NÓŻ!
(choć chyba ją zwiało)
((choć nie dam głowy czy nie tłucze rekinów latając wewnątrz tornada))
O, teraz będzie obrona przed spadającymi rekinami piłą łańcuchową. To znaczy, pan się wytnie z wnętrza rekina tą piłą.
Wow, i jeszcze wyciągnął z tego rekina blondynkę !1!!ONEONEEINS!!!
Słońce. Mieszkańcy domu starców się całują. Blondynka (która jest ciut czerwona na blondynkę) zostanie z synem, ojcu zostanie żona, z którą w ten sposób odświeżył związek.

Gdyby ktoś jeszcze się nie zorientował, to oczywiście pierwsze, oryginalne Sharknado (po polsku chyba Rekinado). Oglądałem dawno temu, i komentowałem na bieżąco, dziś odczułem potrzebę powrotu do tych notatek. 

Niech rekinie płetwy będą z Wami, wracam do roboty…

O tym jak czas wpływa na żarty

Żartować generalnie można sobie z wszystkiego, chyba że dotrze się do granicy tabu – wtedy ktoś zacznie się zastanawiać jak silne jest tabu, pewnie będzie skandal, zwykle granica się wtedy lekko przesuwa, albo tylko w umysłach ludzkich zaszczepia się myśl o możliwości przesunięcia granicy.

Z drugiej strony żarty potrafią się na swój sposób dezaktualizować – jedne dlatego że nikt nie pamięta tła i trudno zrozumieć dlaczego coś miało śmieszyć (a żart wymagający tłumaczenia…), inne dlatego, że o ile kiedyś żartowanie z czegoś było uważane za normalne, o tyle zmiana zwyczajów czy też standardów spowodowała, że żartowanie stało się niewłaściwe (można powiedzieć że granica tabu przesunęła się w drugą stronę).

Oglądam od paru tygodni co wieczór (po odcinku, żeby nie przedawkować) swój od lat serial komediowy, kręcony w latach 80-tych jeszcze. Od czasu do czasu przelatuje mi przez głowę myśl: ciekawe jak oceniłby go całkiem współczesny widz, zwłaszcza przyzwyczajony do współczesnych standardów. Czy kupiłby konwencję slapstickowej farsy, w której możliwe jest prawie wszystko i z wszystkiego w zasadzie można się śmiać? Czy też z niezadowoleniem kręciłby nosem wytykając prymitywne wykorzystywanie stereotypów, nieustające żarty o podtekście seksualnym, z kobiet, z mężczyzn, z homoseksualistów, z queer i trans (przebieranki)…

Rozmyślam tak sobie, a potem – nie ukrywam – niemal literalnie płaczę ze śmiechu (nie, nie będzie zdjęć). Z tego wszystkiego co opisałem. Jeremy Lloyd i David Croft napisali i zrealizowali to bowiem tak wspaniale, że po prostu nie umiem się z tego nie śmiać – i zamierzam oglądać Allo, allo do samego końca (czyli dopóki mi płyty nie padną).

Notka antycypowana

W kategoriach internetowych ten blog jest już strasznie stary. Istnieje ponad 10 lat, został założony w czasach, kiedy blogi były popularne (poprzednia dekada), zanim zostały wyparte przez media społecznościowe. I choć pisze się rzadziej, to jednak przez te lata uzbierało się ponad 1800 wpisów (a gdybym nie zrobił w pewnej chwili wydzielenia części wpisów na blog tematyczny, to byłoby spokojnie ze 2 tysiące).

Zapiski.. są z definicji kiepsko uczesane, pojawić tu się może niemal każdy temat. Jeszcze w czasach „świetności” zdążyły też zyskać reputację bloga, na którym zdążyłem napisać o prawie wszystkim – a jeśli nie zdążyłem, to na pewno mam to w planie. Nawet zdążył wejść w użycie (pożyczony) hasztag #mamotymnotke…

Od jakiegoś czasu jestem aktywny na Twitterze i zazwyczaj jak coś tu napiszę, to tam wrzucam. Nie mam też (jak zwykle zresztą) przed przypominaniem starych notek, jeśli mi do czegoś pasują, i zacząłem używać wyżej wymienionego hasztaga (gdzież lepiej się używa hasztagów, niż na Twitterze). W efekcie dziś (w międzyczasie zrobiło się wczoraj) jeden ze znajomych wspomniał sobie pewnego mema i stwierdził, że pewnie mam o nim notkę…

Nie wypada więc, żebym jej nie miał. A oto i ten mem:

food bang hot vegan chick meme

Kilo czy pół kilo

Jak co roku w grudniu przychodzi pora, kiedy człowiek rzuca wszystko, biega po sklepach z listą, a potem stawia to wszystko na blacie wzdychając ciężko: „trzeba to przerobić…” I właśnie tak od wczoraj marudzę sobie pod nosem na ten temat, skupiając się na problemie ilości.

Problem ilości polega na tym, czy ciasto zagniatać jednorazowo z kilograma mąki, czy jednak z pół kilograma. Każde rozwiązanie ma swoje dobre i złe strony. Przy zagniataniu kilograma na raz potrzeba odpowiednio więcej miejsca na stolnicy (i większe mogą być ubytki), ręce bardziej cierpią w walce z materią, i większe jest ryzyko niedokładnego zagniecenia, pozostawienia jakiegoś kawałka tłuszczu. Z kolei przy zagniataniu po pół kilo na raz z jednej strony trudniej czasem utrafić dokładnie w proporcje wypracowane dla całego kilograma, i pojawia się deja vu, że ledwo się zagniotło, a już trzeba od nowa, i najpierw by trzeba nieco wyczyścić…

Dodajmy dla pełnego obrazu, że rozsądne minimum przedświąteczne wymaga przygotowania ciasta z dwóch kilogramów mąki (bo inaczej nie wystarczy do Nowego Roku…), a zagniecenie jest najmniej czasochłonną częścią procesu produkcji… W tym roku dwa razy zagniatałem po 1 kg, na razie przynajmniej.

PS Skoro już marudzę to przynajmniej sobie proporcje zapiszę:
1000 g mąki
250 g margaryny
1 szklanka cukru
3/4 szklanki maku
2 jajka
150 g jogurtu
1-2 filmy na czas przerabiania ciasta na ciasteczka

Serum z napletków

Newsem tygodnia (a przynajmniej jego początku) było, że na zgniłym Zachodzie kobiety dla zachowania urody wcierają sobie w skórę serum robione z napletków niemowląt (pochodzących z obrzezania dzieci na pokornym Wschodzie, a konkretnie w Korei Południowej). 

Zadumałem się nad tym newsem. Po cóż ktoś miałby korzystać z czegoś tak obłąkanie brzmiącego, na dodatek w celu skutecznego działania poprzedzać to mikronakłuwaniem twarzy (podobno nieprzyjemnym) i płacić za to jednorazowo 500 funtów, odczekawszy dwa lata w kolejce?

A potem pomyślałem sobie, że jeśli dla kogoś uroda jest w pewien sposób narzędziem pracy – bo od wyglądu może zależeć, na jaki film uda się podpisać kontrakt i za jaką stawkę – to właściwie trochę nie dziwi, bo jeśli masz 45 lat i nadal chcesz wyglądać jak Kate Beckinsale w wieku 35 lat, to łatwo nie jest.

Nie wiem czy tym obrzezanym dzieciom współczuć, aczkolwiek jeśli i tak byłyby obrzezywane, to wykorzystanie tych napletków (zamiast ich utylizacji) już mnie szczególnie nie rusza.

Mazurek

Jednego dnia na Twitterze pokręcona dyskusja na przeróżne tematy, obejmująca między innymi wyjaśnianie czym jest mazurek i czym się różni od wróbla (między innymi tym że nie jest ciastem).

A dziś na Facebooku wita mnie kolejna odsłona Świętej Wojny Widzewa z ŁKS-em.

łks widzew święta wojna mazurek dąbrowskiego

Aż się prosi o myśl, że wszyscy wszystkich szpiegują i wszyscy z wszystkich zrzynają.

Śmiech to zdrowie

Którzyś specjaliści, nieważne czy uczeni radzieccy czy amerykańscy naukowcy, ustalili, że ludzie którzy się śmieją, są zdrowsi i żyją dłużej.

Miałem wczoraj we Wrocławiu okienka pomiędzy spotkaniami. Mimo że zimno było, a ja bez czapki (powtarzałem sobie pod nosem, że za bardzo uwierzyłem że wciąż jeszcze przyjemna jesień), spacery po mieście były przyjemne – trochę słońca, bez wiatru (a sam Wrocław zwykle przyjemny). Chodziłem więc, patrzyłem to na kanał, to na park, to na kamienice, to na ludzi – i uśmiechałem się wesoło, gdyż to było dobre. Tak, na ludzi też patrzyłem, gdyż ludzie w swojej różnorodności są niespodziewani i ogólnie zwykle ktoś coś fajnego robi, tylko zwykle nie mamy czasu takich nieistotnych drobiazgów zauważyć.

I kiedy tak sobie chodziłem i chodziłem, rozważając w duchu czy jednak nie kupić tej czapki (oraz dlaczego stragany „Wrocław – Miasto Spotkań” oferują głównie rękawiczki w dużym wyborze), gdzieś w okolicach Narodowego Centrum Muzyki (takie duże nowoczesne coś związanego z muzyką) zobaczyłem jak nadjeżdża… coś. Dopiero drugie spojrzenie pozwoliło mi uzmysłowić sobie, że to chyba elektryczna hulajnoga. Prowadziła ją dziewczyna, za nią stał chłopak, sprawiali wrażenie jakby nie czuli się na tej hulajnodze zbyt pewnie i stabilnie, ale najwyraźniej dobrze się bawili. I na tyle mi się to udzieliło, że kiedy się minęli, zacząłem się głośno śmiać.

Dodałbym tu fotkę wesołych instalacji montowanych na wrocławskim rynku, ale nie chciało mi się jej zrobić bo były niegotowe.

Dlaczego?

Kiedy dzieci są małe, są (zwykle) ciekawe świata. Przejawia się to między innymi zadawaniem wielu pytań zmierzających do ustalenia DLACZEGO coś jest tak, a nie inaczej, dlaczego coś działa i w ogóle dlaczego wszystko. Rodzic dość często czuje się przytłoczony tymi pytaniami i cichutko wzdycha za chwilą, w której takie pytania się skończą. 

Z czasem pytania faktycznie się kończą (prędzej czy później nastanie faza bycia najmądrzejszym). Przekłada się to przekonania, że mleko bierze się ze sklepu, a światło zapala się tylko dlatego, że ktoś pstryknął w pstryczek, pstryk.

W pewnej chwili Junior zameldował się u Ojca z niezadowoloną miną i wygłosił komunikat, że głupia drukarka nie chce drukować. Ojciec, jako doświadczony użytkownik rozmaitych sprzętów (a w praktyce także administrator domowych systemów informatycznych), z ciężkim westchnieniem ruszył zobaczyć cóż takiego się stało, przezornie zaczynając od sprawdzenia czy drukarka jest włączona (pozycja nr 1 na liście błędów w każdym podręczniku użytkownika, nigdy nie czytanej przez użytkowników). Była włączona, więc skierował się do komputera stojącego w drugim pokoju. Przyjrzał mu się chwilę, po czym zadał Juniorowi krótkie pytanie:
– A router wifi włączyłeś? 
(bywa wyłączany, poprzez wyłączenie listwy zasilającej) 

Junior obruszył się:
– Przecież drukarka jest na tej drugiej listwie…

Dlaczego, westchnął Ojciec.

Przyczynek do teorii parawaningu

Wyjeżdżając na morze rejestrowałem kolejne okruchy i odpryski narodowej debaty o parawanach, słuchając argumentów o ich niepodważalnej polskości na tle świata, o ich niepodważalnej praktyczności nad polskim morzem, o tym jak… A potem chodziłem plażą, w dni spokojne i bardzo wietrzne, obserwowałem jak ludzie tę plażę zaludniają w mniejszym lub większym stopniu (w zależności od dnia i miejsca). I obserwując (zamiast mijać tylko), dostrzegałem coraz więcej i więcej.

Zacząć trzeba od truizmu, że parawan parawanowi nierówny, zwłaszcza jeśli chodzi o długość. Są parawaniki na trzy segmenty, widziałem jednak i monstra obejmujące segmentów dziewięć, z takim wielkim to aż trudno nie zająć sporego fragmentu plaży lub nie grodzić się wielostronnie. Nie mam pojęcia (w sklepach nie patrzyłem), na ile wybór wielkości jest pochodną świadomej decyzji, a na ile akurat dostępnego asortymentu i wyłapanej promocji. Rozważania o rozmiarze stają się jednak bezprzedmiotowe, kiedy ktoś buduje swoją palisadę z trzech parawanów (różnobarwnych), bo i takie przypadki widziałem.

Podobnoż główną funkcją parawanu na polskiej plaży jest ochrona przed wiatrem. Przyznam, że czasem nawet widziałem parawany stawiane w poprzek wiatru (zwykle takie mniejsze) i ludzi chowających się za parawanem. Uczciwie przyznam też, że nie widziałem, aby ktoś osłonił się od wszystkich stron z wyjątkiem nawietrznej… ale też byłoby to rzadkiej wody osiągnięcie. W praktyce dominowało osłanianie się z trzech stron, a nawet z trzech i pół, pozostawiając tylko wąskie wejście od strony morza (wiatr wbrew pozorom najczęściej wiał wzdłuż brzegu, nie od morza).

Za parawanowym ogrodzeniem można było znaleźć wiele: koce/ręczniki, namiociki do chowania się przed słońcem/wiatrem, pustą przestrzeń… Pamiętam nawet fascynujące przypadki, kiedy parawan służył do starannego ogrodzenia (z wszystkich możliwych stron) jednoosobowego ręcznika plażowego, tworząc swoistą izolatkę. O dziwo, niekoniecznie parawany były od spodu starannie zabezpieczane nadsypaniem piasku na materiał, przez co nie chroniły od piasku naniesionego przez wiatr lub przechodzącego plażowicza.

Na swojej nadmorskiej kwaterze znalazłem w kącie parawan. Do dziś nie wiem z ilu segmentów się składał.