Koszty Bloxa

Nie mam pojęcia ile wynoszą, choć mam świadomość, że trzeba płacić za serwery, prąd, licencje, za pensje pracowników (nieważne w jakiej formie prawnej) nadzorujących serwis, czasem tych usuwających błędy… Zapewne są wyższe niż potencjalne przychody z reklam, tak irytujących użytkowników (zapewne pozyskanie i obsługa tych reklam też coś kosztuje). 

Wspominam o tym, bo czytam, że zysk Agory za rok 2018 wyniósł ponad 9 milionów złotych, a przychody ze sprzedaży reklam ponad pół miliarda przychodu. Kiełkuje w tyle głowy myśl, że te koszty Bloxa to jednak rząd niżej, niż wartość rocznego zysku (wiadomo, akcjonariusze mają swoje oczekiwania, zarząd też, premiowe znaczy).

Z drugiej strony przychodzi jednak myśl, że duża część tego zysku to oszczędności na zwolnionych pracownikach, a już zapowiedziano kolejne zwolnienia w Agorze (roczna suma wynagrodzeń zwalnianych pracowników z narzutami zapewne oscyluje w przedziale między 5 a 10 milionów). Głupio byłoby oczekiwać że serwis będzie utrzymywany kosztem zwolnień.

Puenty nie mam. 

Smutno i dziwnie

Agora ogłosiła, że 29 kwietnia 2019 roku Blox zostanie zamknięty. Zamknięty, czyli wtyczka do serwerów zostanie odłączona, i wszystko to, co pisałem (jak również to, co od czasu do czasu pisaliście w komentarzach), zniknie z internetu jak sen złoty. W sumie nie bardzo jest sens psioczyć, Agora i tak najdłużej wytrzymała z utrzymywaniem w ramach portalu darmowego (jakiegokolwiek) serwisu blogowego, na innych portalach dawno już ślady zanikły, jedynie zabłąkane linki przypominają, że gdzieś kiedyś…

Agora na do widzenia udostępnia narzędzie pozwalające na przeniesienie treści wpisów gdzie indziej, domyślnie na WordPressa; przetestowałem na szybko na bytach pobocznych, mniej więcej działa, tylko komentarze się rozpłyną jak sen złoty. Muszę szybko pomyśleć, co jeszcze mogę zrobić, być może włożyć godziny w ręczne kopiowanie całej zawartości do plików innego rodzaju. Muszę też pomyśleć, jak będzie wyglądał „nowy” byt, nie wykluczam że scalę w nim to, co było wyodrębnione. Może wyglądać dziwnie…

Zdecydowanie jednak dziwniej wyglądać będzie internet, w którym nie będzie Czadobloga, Ekskursji w dyskursie, A jednak się kręci, Krótkowłosego pseudointelektualisty – i wielu innych miejsc, na których zmarnowałem godziny, dni i tygodnie. Sic transit gloria mundi…

Opowiem Wam film…

Jest jakiś wyjątkowo okrutny poniedziałek, nic się człowiekowi nie chce wśród śniegu, więc opowiem Wam, film który kiedyś oglądałem, tak jak go oglądałem. Jak ktoś się boi spoilerów, to niech nie czyta.

Wow. Fala wrzuciła rekina przez okno do baru, a to dopiero początek filmu.
Oczywiście jest platynowa blondynka z cyckami, w końcu jesteśmy w Kalifornii! 
Metr wody na ulicach, i w tej wodzie stada rekinów walące o samochód!
Właśnie wypluło rekina z kanalizacji.
A teraz obronili się miażdżąc rekina szafą.
Nie jestem pewien, tego chyba przebił lampą, bo prądu już nie ma.
Chwila przerwy od rekinów, czy wspominałem już o wielkim diabelskim młynie, który spadł z posad i gonił ludzi po molo, aż przepołowił blok?
Aha: w roli głównej chłopak z Beverly Hills 90210, tylko z prawie dorosłą córką #latalecą
Teraz się opuszcza na linie żeby uratować cały autobus z dziećmi #rekinykrążą
Dzieci uratowane najwyższa pora na #rekina, najpierw wskoczył na dach autobusu, a potem chwycił się liny, na której się wyciągali.
Ale to była rozgrzewka, bo nadciąga TORNADO!!1!
Teraz rekin wbił im się w dach samochodu. W samą porę, bo samochód właśnie wybuchł. Zdążyli wysiąść, gdyby ktoś pytał.
Czy wspomniałem o panu, który chodził ze stołkiem barowym dla samoobrony?
Jakby komuś brakowało, to właśnie jest ucieczka supersamochodem przed policją.
Aha, tornado już zaczyna nieść rekiny ze sobą.
Scenarzyści wprowadzili zwrot akcji i blondynka może polecieć na pełnoletniego syna głównego bohatera.
Teraz będą bombardować tornado z helikoptera. 
Na szczęście pan chroni helikopter strzelając z pistoletu do latających wokół rekinów. Z ziemi.
„Celuj w pierwsze tornado po lewej!”
Jedna bombka wielkości gaśnicy samochodowej i tornado się rozpada, rekiny spadają na ziemię.
Jeden rekin spadł panu na nogę. Chwycił się, ale się nie utrzymali, tornado wzięło ich obu.
Teraz rekin yebnął w reporterkę nadającą dramatyczny materiał o tornado. To się nazywa wejście.
Teraz rekin usmażył się na drutach wysokiego napięcia.
A teraz rekinki wpadły do basenu w domu starców. Staruszka uciekła, rekiny – nie (na wodzie ktoś niedobry rozlał benzynę i podpalił).
Katastrofa: nie trafili w trzecie tornado i rekin uchwycił się płozy helikoptera. Na szczęście blondynka miała NÓŻ!
(choć chyba ją zwiało)
((choć nie dam głowy czy nie tłucze rekinów latając wewnątrz tornada))
O, teraz będzie obrona przed spadającymi rekinami piłą łańcuchową. To znaczy, pan się wytnie z wnętrza rekina tą piłą.
Wow, i jeszcze wyciągnął z tego rekina blondynkę !1!!ONEONEEINS!!!
Słońce. Mieszkańcy domu starców się całują. Blondynka (która jest ciut czerwona na blondynkę) zostanie z synem, ojcu zostanie żona, z którą w ten sposób odświeżył związek.

Gdyby ktoś jeszcze się nie zorientował, to oczywiście pierwsze, oryginalne Sharknado (po polsku chyba Rekinado). Oglądałem dawno temu, i komentowałem na bieżąco, dziś odczułem potrzebę powrotu do tych notatek. 

Niech rekinie płetwy będą z Wami, wracam do roboty…

Bracia to lepszy ptak

Nie słucham dziś Trójkowego Topu. Nie słucham, bo równie dobrze można spędzić 12h z Youtube, puszczając sobie co lepsze kawałki, choćby i z plejlisty Topu, a ze „sportowego” punktu widzenia szanse na jakieś zaskoczenia są niewielkie; bardziej jest to potencjalnie zabawa dla miłośników hazardu, w obstawianie które dokładnie miejsce zajmie jakaś piosenka, z Top10 jak i zwłaszcza spoza. W sumie gdyby nie znajomi na Twitterze, to może bym nawet całkiem zapomniał…

Ale skoro już mi przypomniano, to zabrałem się za pracowite odsłuchiwanie dwóch piosenek, z których jedna w Topie będzie wysoko, a druga może wcale (nawet nie głosowałem, więc nie wiem czy była na liście kandydatów), przy czym pierwsza jest czasem nazywana niemal kopią drugiej. Wsłuchuję się więc i porównuję…

Od razu powiem: nie badam każdej nutki, nie będę też udawał muzykologa. Podobieństwo fragmentów jest bardzo wyraźne, ale czasem od podobieństw ważniejsze są różnice. Obie piosenki zasadniczo są oparte na klasycznym schemacie zwrotka/zwrotka/interludium/zwrotka, w obu mamy wiodącego gitarzystę/wokalistę z towarzyszeniem klawiszy/syntezatorów. O ile jednak gitara Snowy White’a brzmi bez zarzutu, to towarzyszące jej klawisze są bardzo… zwyczajne, równie dobrze mogłyby się znaleźć na przeciętnym albumie popowym. Co gorsza, interludium z solówką gitarową powoduje rozjechanie się klimatu w drugiej części utworu, nie pomaga też finałowe pójście w full rock solówkę. Knopfler zaś nie dość że ma do dyspozycji o klasę lepsze brzmienie klawiszy, to perfekcyjnie kontroluje harmonię pomiędzy instrumentami, przez co możemy się w utworze zanurzyć. Do tego dochodzi jeszcze różnica tekstów – u Snowy White’a to banalne westchnienie liryczne, u Knopflera bardziej wyrafinowany song antywojenny…

Każdemu zostawiam do decyzji, co woli: Bird of Paradise Snowy White’a czy Brothers in Arms Dire Straits. 

Notka antycypowana

W kategoriach internetowych ten blog jest już strasznie stary. Istnieje ponad 10 lat, został założony w czasach, kiedy blogi były popularne (poprzednia dekada), zanim zostały wyparte przez media społecznościowe. I choć pisze się rzadziej, to jednak przez te lata uzbierało się ponad 1800 wpisów (a gdybym nie zrobił w pewnej chwili wydzielenia części wpisów na blog tematyczny, to byłoby spokojnie ze 2 tysiące).

Zapiski.. są z definicji kiepsko uczesane, pojawić tu się może niemal każdy temat. Jeszcze w czasach „świetności” zdążyły też zyskać reputację bloga, na którym zdążyłem napisać o prawie wszystkim – a jeśli nie zdążyłem, to na pewno mam to w planie. Nawet zdążył wejść w użycie (pożyczony) hasztag #mamotymnotke…

Od jakiegoś czasu jestem aktywny na Twitterze i zazwyczaj jak coś tu napiszę, to tam wrzucam. Nie mam też (jak zwykle zresztą) przed przypominaniem starych notek, jeśli mi do czegoś pasują, i zacząłem używać wyżej wymienionego hasztaga (gdzież lepiej się używa hasztagów, niż na Twitterze). W efekcie dziś (w międzyczasie zrobiło się wczoraj) jeden ze znajomych wspomniał sobie pewnego mema i stwierdził, że pewnie mam o nim notkę…

Nie wypada więc, żebym jej nie miał. A oto i ten mem:

food bang hot vegan chick meme

Ach, polskie kino…

Napięcie rośnie, zaraz będzie sięgać zenitu jak przed jakimś losowaniem Mundialu. W piątek wchodzi do kin najnowszy film Smarzowskiego, wszyscy wiecie że nazywa się „Kler” i o czym opowiada (acz bez szczegółów), kolejek przed kinami nie będzie głównie z tego powodu że kto żyw, kupił bilety przez internet. Obserwuję to z pewną taką uwagą, zastanawiając się czy komuś faktycznie zrobi różnicę jak obejrzy dzień, trzy dni, a nawet tydzień po premierze, ale może wypada się licytować ze znajomymi kto już był a kto nie (jakoś nie podejrzewam zaliczania seansów wielokrotnych, ale ludzie zawsze mnie potrafią zaskoczyć).

Sam – powiem szczerze – za bardzo się nie wybieram. Pomijając kwestię tłoku itepe, od jakiegoś czasu staram się wybierać do kina na takie filmy, dla których wielkość ekranu ma znaczenie – dla filmów, powiedzmy, obyczajowych, nie zrobi różnicy czy obejrzę go na ekranie 30-metrowym czy 30-calowym. O filmie zaś wiem już tyle, że mi wystarczy w zupełności, gdzieś kiedyś przy okazji obejrzę w całości lub w kawałkach.

W gruncie rzeczy żadnego filmu Smarzowskiego nie widziałem dotąd w kinie. Co więcej: żadnego z filmów Smarzowskiego w istocie do tej pory nie widziałem, jednego zresztą nawet nie zamierzam, przy innych zwykle jakoś brakowało mi energii czy motywacji żeby wykorzystać okazję do obejrzenia; zwłaszcza „Róży” żałuję, ale jeszcze się pewnie zdarzy okazja. 

Aż w pewnej chwili myśl błysnęła: a kiedy ja właściwie ostatnio byłem na polskim filmie w kinie? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest łatwa, bo musiałem sobie samemu wyjaśnić, czy dany film oglądałem w kinie, czy na mniejszym ekranie. Szybki scroll pamięci zatrzymał się w sposób nie budzący wątpliwości na – śmiejcie się lub nie – „Akademii Pana Kleksa”. Grzebanie bardziej dogłębne podsunęło myśl że niemal na pewno w kinie byłem na „Deja vu” Machulskiego, na „Operacji Samum” Pasikowskiego oraz na „Jańciu Wodniku” Kolskiego, później robi się czarna dziura (podświadomość podpowiada jeszcze któryś z filmów Kędzierzawskiej); nie wiem na ile cztery ostatnie Kieślowskie łapią się na „polskie filmy”… W każdym razie czy w tym stuleciu byłem w kinie na polskim filmie to nie dam głowy.

I nie potrzebuję tego zmieniać z okazji „Kleru”, w recenzowanie polskich filmów bez ich oglądania już się bawiłem.

Internet cenzurują!

Taka wieść krąży dziś po Europie, widmo takie. W istocie to tylko kolejna odsłona historii, o której pisałem w lipcu, czyli dalsze prace nad europejską dyrektywą o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym.

W lipcu eurodeputowani zdecydowali, że projektu nie przyjmą w wersji przepracowanej i zaproponowanej przez komisje, tylko że będą mogli wprowadzić kolejne poprawki na sali obrad (detale procedur prawodawczych zostawmy na inną okazję). Dziś zaczęli nad tymi poprawkami głosować, i ostatecznie przegłosowali…

No właśnie. Pierwsza nieprawdziwa informacja na ten temat jest taka, że cokolwiek uchwalili. Uchwalili bowiem jedynie poprawki do projektu przedstawionego przez Komisję Europejską, które teraz zostaną przedstawione Radzie Unii Europejskiej. Jeżeli Rada zaakceptuje w całości przedstawiony tekst, to faktycznie będzie można mówić o uchwaleniu dyrektywy. Jeśli nie… to jeszcze wiele etapów może ten projekt przejść, i będzie wiele okazji, żeby uznać, że upadł w całości.

A co przegłosowali? Szerzy się pogląd, że same szkodliwości. Cała dyrektywa jest dość hermetyczna w swojej treści, więc skupmy się na tym co budzi emocji (Partii Piratów zwłaszcza). Dla uproszczenia pominiemy teraz omówienie rzekomego „podatku od linków” (jest to tak naprawdę wynagrodzenie za korzystanie z cudzych materiałów dziennikarskich), bo porządne wyjaśnienie artykułu 11 wymagałoby więcej miejsca, niż mamy tu pod ręką, powiem krótko, że żadnemu internaucie wstawiającemu linka nie zaszkodzi. Za to artykuł 13…

Ustęp 1 tego artykułu przewiduje, że „platformy internetowe” (nazwa robocza, wrócimy do niej później) udostępniają publicznie utwory i dlatego mają zawierać uczciwe umowy licencyjne z posiadaczami praw do tych utworów. Umowy takie zgodnie z ustępem 2 mają załatwiać kwestię odpowiedzialności użytkowników platformy za umieszczone przez nich na platformie utwory – jeżeli tylko użytkownik przestrzega regulaminu platformy i nie działa w celach komercyjnych. Zatem jak najbardziej można będzie sobie wrzucić piosenkę, sprawdzając co najwyżej regulamin YT…

Ale idźmy dalej, bo najważniejsze przed nami. Mamy bowiem teraz ustęp o roboczym numerze 2a (to cały czas projekt w potencjalnej obróbce, przypominamy) regulujący sytuację, w której posiadacz praw nie chce udzielić licencji (wolno mu, np. telewizja może chcieć, żeby serial był dostępny tylko w jej serwisie). Tu już wyczuwam jak się wszyscy napinają, żeby krzyknąć coś o filtrowaniu itp – a tymczasem przepis nakazuje tylko platformom i posiadaczom praw współpracować w dobrej wierze przy zapewnieniu, że bez odpowiedniej licencji utwory nie będą się znajdować na platformie. Żadnych automatycznych mechanizmów (co więcej – że wybiegniemy naprzód – w ustępie 3 wyraźnie się przewiduje, że standardy powinny unikać automatycznego blokowania czegokolwiek). Współpraca – co podkreśla następne zdanie – ma nie powodować ograniczania dostępu do innych utworów, także jeżeli ktoś legalnie skorzysta z chronionego utworu na podstawie wyjątków prawnych. Gdzie ta cenzura…?

Ale to jeszcze nie wszystko. Na platformy został nałożony – w ustępie 2b – obowiązek stworzenia mechanizmu kontrolno-odwoławczego. Jeżeli użytkownik uzna że platforma (w ramach współpracy z posiadaczem praw) popełniła błąd i usunęła coś, czego nie powinna usunąć, to platforma powinna szybko i sprawnie przeanalizować skargę takiego użytkownika, a posiadacz praw – rozsądnie uzasadnić dlaczego zażądał usunięcia materiału, żeby osoba rozpatrująca skargę (jest podkreślone, że musi w tym uczestniczyć człowiek) nie opierała się tylko na stwierdzeniu „bo tak”. Po rozpatrzeniu skargi należy jeszcze użytkownikowi zapewnić (znaczy, państwa unijne będą musiały zapewnić) dostęp do niezależnego sposobu rozstrzygania sporów, w tym do sądu. Cen…

Wróćmy teraz do kwestii zasygnalizowanej na początku (lub prawie), czyli pojęcia „platformy” (dosłownie „dostawcy usług sieciowego dzielenia się treściami”), bez którego nie da się dobrze odczytać artykułu 13. Samej definicji szukamy w artykule 2 punkt 4b projektu dyrektywy (w ostatecznej wersji prawnicy unijni uporządkują tę numerację). Zgodnie z tym przepisem jednym z głównych celów platformy ma być przechowywanie i udostępnianie wszystkim znaczącej (ang. significant) ilości utworów zgromadzonych przez użytkowników, które platforma ma promować dla swojego zysku. Jednocześnie zdefiniowano, że platformą nie jest mikrofirma ani mała firma, serwisy niekomercyjne takie jak encyklopedie internetowe, jak również komercyjne bazy edukacyjne i naukowe (i jeszcze parę kategorii). Można odnieść wrażenie, że trzeba się będzie postarać, żeby spełnić definicję „platformy”, tak europosłowie postarali się przymknąć efekty uboczne działania dyrektywy…

Spokojnie. Takich podmiotów nie braknie. I to one głównie stoją za protestami przeciwko „ACTA2”, międląc coraz bardziej (z każdą wersją) nieadekwatne teksty o cenzurze. W sumie tak samo jak duże internetowe podmioty stały za ACTA i rozpętaną wokół niego histerią.

Ciemna Wikipedia

Wczoraj popołudniu doszło do tzw. zaciemnienia Wikipedii. Polega to na tym, że gdy otworzymy dowolne hasło, to po chwili następuje przekierowanie do strony zawierającej „Stanowisko wikipedystów w kwestii dyrektywy o prawach autorskich„. A że temat ten śledzę od pewnego czasu, to załamałem nieco ręce i postanowiłem na tym przykładzie pokazać, w jak ślepe uliczki brnie dyskusja na ten temat. 

Ponieważ oświadczenie wkrótce zapewne zniknie, będę analizował jego tekst fragmentami.

5 lipca 2018 Parlament Europejski zdecyduje w głosowaniu, czy propozycję dyrektywy dotyczącej praw autorskich wystarczy procedować przez odpowiednią komisję, czy należy ją przegłosować plenarnie. Jeżeli nastąpi to pierwsze, a proponowana dyrektywa zostanie przyjęta w brzmieniu zaakceptowanym przez komisję JURI, otwartość Internetu będzie poważnie zagrożona.”

Oznacza to w pewnym skrócie: przez ostatnie 20 miesięcy komisje Parlamentu obradują nad projektem wniesionym przez Komisję Europejską. Komisją wiodącą jest komisja prawodawcza (JURI), swoje propozycje zgłosiły też inne komisje, 29 czerwca komisja JURI przekazała swój finalny projekt (ilość naniesionych poprawek liczy się w tysiącach), a zatem pytanie brzmi: czy półtora roku pracy miało znaczenie, czy zaczynamy od nowa. O „zagrożeniu otwartości Internetu później”, bo na razie to tylko hasło.

Aktualna treść dyrektywy nie aktualizuje prawa autorskiego w Europie i nie promuje uczestnictwa w społeczeństwie obywatelskim.

Gdyż – uwaga – dyrektywa dotyczy praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym i będzie jedną z wielu dyrektyw unijnych dotyczących prawa autorskiego. Czyli jest to zarzut typu „zmieniacie zasady opieki nad dziećmi, a nie wprowadzacie małżeństw jednopłciowych”. 

a zagraża wolności online i tworzy przeszkody w dostępie do Sieci. Wprowadza nowe ograniczenia, filtry i restrykcje.

Jest to co do zasady nieprawda, chyba że przez „wolność online” ktoś rozumie prawo do naruszania cudzych praw autorskich. Jest to dość intrygujące w świetle zasad Wikipedii, która przestrzega cudzych praw autorskich. Dyrektywa w ogóle nie zajmuje się dostępem do sieci, a „ograniczenia i restrykcje” jakie wprowadza, to zakaz zarabiania na cudzych tekstach prasowych bez zapłacenia wydawcom tych tekstów oraz środki mające zablokować zarabianie na cudzych utworach (w praktyce na piosenkach, filmach i serialach). O „filtrach” później.

Jeżeli propozycja zostanie przyjęta w obecnej formie, dzielenie się wiedzą encyklopedyczną w sieciach społecznościowych, czy znajdowanie artykułów w wyszukiwarkach może nie być możliwe. Wikipedia także będzie zagrożona.

Zapomnieli dodać, że encyklopedie internetowe (takie jak Wikipedia) i ogólnie projekty niekomercyjne (w tej wersji projektu, która została przekazana Parlamentowi pod głosowanie) są wyłączone spod dyrektywy, a przynajmniej spod tych postanowień, które najgłośniej zwalczają. Co mieli na myśli o znajdowaniu artykułów w wyszukiwarkach… dalibóg, ciężko zgadnąć.

Przeciw propozycji już zdecydowanie sprzeciwiło się ponad 70 programistów, w tym także twórca sieci, Tim Berners-Lee, 169 naukowców i badaczy, 145 organizacji zajmujących się prawami człowieka, wolnością słowa, badaniami naukowymi, a także branża technologiczna, Wikimedia Foundation, organizacja non-profit, która opiekuje się, między innymi, tą darmową encyklopedią.”

70 programistów to faktycznie ważny głos, przepraszam za ironię. Nawet jeśli wśród nich jest TBL, który ostatnio przyznał, że jest załamany tym, jak internet nie działa tak jak sobie wymyślił 30 lat temu. Ale wróćmy do meritum.

Z tych powodów polskojęzyczna Wikipedia zdecydowała się na zaciemnienie wszystkich swoich stron na 24 godziny (do godz. 15.00 5 lipca 2018). Chcemy nadal oferować darmową, otwartą, społecznościową encyklopedię opartą na weryfikowalnych źródłach

W czym nowa dyrektywa nijak nie przeszkadza: ani w części dotyczącej oferowania encyklopedii, ani oparcia jej na weryfikowalnych źródłach. 

Wzywamy wszystkich członków i członkinie Parlamentu Europejskiego, aby głosowali przeciwko zawężeniu procedowania dyrektywy do dedykowanej komisji, aby w trakcie dyskusji plenarnej wrócono do rozmów i rozważono liczne propozycje zmian, pochodzących między innymi od organizacji ruchu Wikimedia

Czyli aby wyrzucić do kosza półtora roku pracy, bo projekt po rozważeniu setek propozycji nie jest zgodny z oczekiwaniami jednej organizacji (w której działalności akurat dyrektywa nijak nie będzie przeszkadzać).

aby usunięto artykuły 11 i 13

I tu okazuje się być pies pogrzebany. Artykuł 11 wprowadza prawo wydawców do uczciwego i proporcjonalnego wynagrodzenia za używanie  w formie cyfrowej opublikowanych przez nich tekstów (jak wyżej – żeby ktoś za darmo nie zarabiał na cudzych prawach). Nikt nie wspomniał o tym, że zastosowanie będą mieć zasady dozwolonego użytku, ani że wyraźnie podkreślono prawo do prywatnego i niekomercyjnego korzystania z publikacji, ani wreszcie że (dla uniknięcia przesadzonych wątpliwości) wyraźnie zapisano w projekcie, że wynagrodzenie nie należy się za umieszczanie linków (powszechnie i myląco o artykule 11 pisano jako o wprowadzającym „podatek od linków” i wielu ludzi w to rzeczywiście uwierzyło, że będzie musiało płacić, jak chcą umieścić linka na stronie). Artykuł 13 z kolei nakazuje, że „platformy”, na których użytkownicy umieszczają pliki zawierające treści chronione prawem autorskim (piosenki, filmiki, obrazki, teksty, programy…), mają obowiązek zapewnić, że nie będzie to naruszało praw autorskich osób uprawnionych (biorąc pod uwagę, że Wikipedia nie zamieszcza takich plików, to można sobie zadać pytanie jak to miałoby Wikipedii przeszkadzać). Nie ma jednak informacji, jak bardzo w finalnym projekcie zabezpieczono zwykłych użytkowników sieci przed ewentualnymi nadużyciami (bo nie pasowałoby do konceptu „zagrożeń”, nieprawdaż?) – zakazano co do zasady filtrowania całości treści, nakazano ograniczenie mechanizmów ochronnych do tego, co zgłoszą osoby posiadające prawa autorskie, wprowadzono obowiązek wykazania przez zgłaszających, że posiadają prawa autorskie do utworów nielegalnie zamieszczonych, zagwarantowano kontrolę sądową… Wiedzieliście o tym? No właśnie, ciekawe dlaczego w komunikacie Wikipedii (pardon: wikipedystów) o tym nie napisano.

jak i aby poszerzono wolność panoramy na całą Unię Europejską

Abstrahując od zasadności postulatu, jest to znów żądanie „skoro zajmujemy się regulacją uprawy ziemniaków, to wprowadźmy wolność uprawiania konopi”.

i poddano domenę publiczną większej ochronie

Oraz żeby było ogólnie fajnie (bo inaczej zamkniemy Wikipedię).

Generalnie zamiast przekazywać rzetelną informację, to tym komunikatem Wikipedia szerzy ciemnotę. Smutne.

PS Dla zaciekawionych faktami:
ostatni projekt z 25 maja 2018 roku (tylko w formacie PDF)
https://eur-lex.europa.eu/legal-content/EN/TXT/?uri=consil:ST_9134_2018_INIT
– ostateczne propozycje poprawek z 29 czerwca 2018 roku, przedłożone Parlamentowi
http://www.europarl.europa.eu/sides/getDoc.do?type=REPORT&mode=XML&reference=A8-2018-0245&language=EN#title2

Haracz menedżera powierzchni płaskich

Rozpoczyna się coroczny jęk pt. „Rząd podnosi przedsiębiorcom haracz na ZUS!!! Złodzieje!!! Tysiąc trzysta im się zachciało!!!„. Bawi mnie ten jęk za każdym razem tak samo, choć jednocześnie jest on irytujący w swojej głupocie, gdyż jęczący zwyczajnie nie mają pojęcia skąd się biorą te kwoty (i zakładają, że to Zua Wadza bierze i kradnie coraz wincyj). Przeanalizujmy to po kawałku.

Tegoroczny „haracz” zamyka się aktualnie (od kwietnia) kwotą 1.228,70 zł. Na początek należy go jednak podzielić na dwie części, a to:
– ubezpieczenie zdrowotne („złodziejski NFZ”) w kwocie 319,94 zł
– ubezpieczenie społeczne i Fundusz Pracy w łącznej kwocie 908,76 zł
ponieważ każda z tych części ma własną podstawę ustalania ich wysokości. To, o co rozlega się jęk w ostatnich dniach, odnosi się do tej drugiej kwoty, dla której punktem wyjścia jest prognozowane przeciętne wynagrodzenie miesięczne na dany rok. W projekcie budżetu na 2019 określono tę przewidywaną wysokość wynagrodzenia na 4765 zł, i to wystarczyło do policzenia, o ile wzrosną składki, ustalone jako stały procent podstawy wymiaru; gdyby kogoś to ciekawiło (a powinno), to w budżecie na 2018 przyjęto prognozowane przeciętne wynagrodzenie w kwocie 4443, a według komunikatu GUS przeciętne wynagrodzenie w I kwartale 2018 roku wyniosło 4622,84 zł brutto. 

Sprecyzujmy też od razu, że składki przedsiębiorców nie są liczone od wysokości przeciętnego wynagrodzenia. Formalnie są one liczone w oparciu o zadeklarowaną wysokość dochodu, która jedynie nie może być niższa od 60% takiego przeciętnego wynagrodzenia (w praktyce wyższy dochód deklarują jedynie osoby zamierzające za jakiś czas zacząć pobierać zasiłek chorobowy, wypłacany odpowiednio do zadeklarowanego dochodu…). W tym roku taka najniższa kwota wynosi 2665,80 zł (w przyszłym roku wzrośnie do 2859 zł, a kwota składek liczonych od takiej najniższej kwoty wzrośnie o 65,89 zł).

I teraz popatrzmy na tę kwotę w odpowiedniej perspektywie: otóż kwota „haraczu” (w tej części) to dokładnie tyle samo (z dokładnością do groszy), ile należałoby go zapłacić za pracownika, który ma w umowie o pracę zapisaną kwotę wynagrodzenia brutto 2665,80 zł. Minimalne wynagrodzenie brutto to 2100 zł, czyli mówimy o 127% najniższego dozwolonego prawem wynagrodzenia (wg aktualnych założeń w 2019 roku będzie to 129%, jeżeli najniższa pensja wzrośnie do 2220 zł, jak zakłada najświeższa propozycja rządu, ale mówiło się o wyższej kwocie). Czy ktoś, kto nie osiąga dochodu nieco tylko wyższego niż sprzątaczka (a niższego niż początkujący pracownik Lidla), naprawdę jest przedsiębiorcą?

Tu zwykle natychmiast podnosi się rwetes: ale przedsiębiorca nie wie ile zarobi! Możliwe, że nie wie, możliwe, że nie zarobi. Ale przedsiębiorca musi patrzeć na składki dokładnie tak samo jak na pensję sekretarki, wynagrodzenie księgowej, ratę za leasing samochodu czy fakturę za czynsz: jako na stałe konieczne obciążenie, na które trzeba zarobić, a jeżeli spodziewa się słabszych okresów – to zaoszczędzić, albo… zawiesić działalność.

W zasadzie nie pojawiła się jeszcze kwestia, że w zamian za „haracz” przedsiębiorca zyskuje ubezpieczenie emerytalne (tak, to co „ukradli z OFE”), ubezpieczenie chorobowe („ja nigdy nie choruję!”, ale jakby co to zasiłek chętnie, zwłaszcza jak się uda naciągnąć na wysoki) i ubezpieczenie rentowe („ja nigdy nie pójdę na rentę”, no chyba że coś mi się stanie poważnego i będą mi do emerytury jednak jakieś grosiki wypłacać, albo rodzinie po śmierci). Przy czym ponad połowa tej części „haraczu” to po prostu składka na przyszłą emeryturę („te grosiki”, bo przecież to oczywiste, że jak się odkłada malutko, to u prywatnego uzbierałoby się Dużo). 

Drodzy lamentujący, pensje rosną, a Wy zostajecie w tyle. Zmiany cen paliwa kosztują Was więcej, niż wzrost składek.

PS O drugiej części „haraczu” kiedy indziej.

Moja dziewczyna

Jedną ze wspaniałych i zarazem okropnych cech YouTube (i całego internetu) jest to, że można tam znaleźć prawie (?) wszystko, w szczególności rzeczy których się człowiek zupełnie nie spodziewa. Szuka człowiek jakiejś konkretnej piosenki, a potem wychodzi z jej karaibskimi czy wietnamskimi coverami (mogłem już o tym pisać, nie chce mi się sprawdzać). 

Miałem kiedyś dzień, kiedy zapragnąłem posłuchać kawałka mojej ulubionej niegdyś Nirvany (dziś rzadko wracam, ale sentyment został, a poza tym jak się coś do człowieka przyczepi, to nie ma sensu się bronić). Ponieważ mam beznadziejną pamięć do tytułów, zacząłem szukać po wrytych w mózg otwierających słowach, i wtedy otworzyły się czeluści. Poznałem całą historię piosenki, sięgającą XIX wieku. Poznałem jej przeróżne wykonania z przeszłości. Poznałem jej klasyczną wersję bluesową. Poznałem jej klasyczną wersję bluegrassową. Poznałem jej wersję cajuńską. Ach, wręcz kusi mnie żeby te wszystkie wersje tu powrzucać… 

Ale nie. Daruję wam nawet odkrytego dziś wykonania Grateful Dead. Dziś będzie tylko ta niezapomniana wersja z MTV Unplugged. Nirvana, Kurt Cobain i Where Did You Sleep Last Night aka In The Pines (jak ktoś chce „czystej” muzyki, bez żarcików i pogaduch Kurta, to niech od razu przeskoczy o trzy minuty do przodu)