to słucham

Środa po Świętach była dniem roboczym dość leniwym, takim rozbiegowym trochę, nawet mało kto dzwonił, a jeśli nawet to ludzie z poważnymi sprawami. 

Czwartek z kolei zaczął się telefonem dzwoniącym o ósmej rano. Spojrzałem na wyświetlacz, uznałem – po kierunkowym – że osoba dzwoniąca z odległego zakątka Polski (imaginuję sobie że mogła to być Barłożnia Gościeszyńska) nie ma do mnie pilnej i ważnej sprawy, a jedynie dzwoni z jakiegoś call center, niemniej odebrałem, bo nigdy do końca nie wiadomo, gdzie któryś z banków obsługujących moje karty kredytowe postanowił outsourcować obsługę. Rzekłem do słuchawki suche „słucham” i nasłuchiwałem. Najwyraźniej tempo mojego odbierania zaskoczyło osobę z drugiej strony, bo przez dobrych kilka sekund nie odezwała się, a kiedy zebrała się – zdążyłem już odsunąć telefon od ucha i ze zgryźliwym uśmiechem rejestrowałem dźwięk dobiegający z głośniczka, wskazujący że ktoś próbuje mimo wszystko nawiązać ten kontakt; cóż, panny roztropne gotowe są na właściwy moment… (i nie jest to aluzja do płci czy stanu cywilnego drugiej strony)

Kilka godzin później podjęta została druga próba. Sięgnąwszy po odłożony gdzieś z boku telefon spojrzałem na wyświetlacz, pomyślałem w duchu, że numer podobny (z dokładnością do kierunkowego, nie rejestruję szczegółów), odebrałem i ponownie rzuciłem „słucham”. Tym razem po chwili ktoś się odezwał, lecz w sposób taki dziwnie niepewny, jakby był zaskoczony że nawiązaliśmy rozmowę, w każdym razie nie wyszedł poza „dzień dobry” i zawieszenie głosu, zupełnie jakbym to ja dzwonił a nie na odwrót. Dla podtrzymania kontaktu powtórzyłem więc do słuchawki „słucham”.

I wtedy usłyszałem w słuchawce:
– A to sobie słuchaj.

Rozbawiło mnie – przynajmniej było krótko i oryginalnie, ktokolwiek to dzwonił.

Telefony, telefony…

To jest zawsze ten moment, kiedy słyszysz jak telefon dzwoni, spoglądasz na wyświetlacz i widzisz nieznany numer (ach, gdzie te czasy, kiedy słyszało się tylko dzwonek, i nie było jak się przekonać kto dzwoni). Zazwyczaj się wtedy odbiera, bo nie wiadomo, czy któryś ze znajomych zmienił numer, czy też dzwoni ktoś w sprawie jakkolwiek dla nas istotnej, aczkolwiek często patrząc na numer ma się to przekonanie, że dzwoni tylko ktoś, kto koniecznie chce nam coś zaproponować, sprzedać, wcisnąć. Ludzie dzielą się wzajemnie sprawdzonymi sposobami, co można mniej lub bardziej grzecznie/asertywnie powiedzieć dzwoniącemu, noszącemu dumną nazwę telemarketera – na razie sobie w miarę radzę, pod tagiem marketing można parę historyjek o tym znaleźć.

Odebrałem w tym tygodniu dwa takie telefony, które w pewien sposób zasługiwały na uwagę. Wczoraj zadzwoniła pani, która dość niepewnym głosem miała za zadanie przekonać mnie do skorzystania z większej ilości usług telewizji cyfrowej oraz usług z tą telewizją powiązanych. Dała się przyjemnie zapamiętać, ponieważ po wstępnych frazach ze szkolenia, kulturalnie zaproponowała mi, żebym w sprawie szczegółów udał się do salonu sprzedaży i tam na pewno mi coś atrakcyjnego wybiorą (jaka miła odmiana po pewnym siebie panu z telefonii komórkowej, który buńczucznie przekonywał mnie, że na pewno da mi korzystniejszą ofertę – jeżeli mu tylko powiem, czego bym chciał). Grzecznie podziękowałem, pozostawiając panią w złudnym przekonaniu, że może się faktycznie do tego salonu wybiorę (kontroler powinien być zadowolony).

Dziś natomiast dzwoniła inna pani z tendencją do zawieszania głosu (oczekując na aktywność rozmówcy), która oferowała bardzo atrakcyjną ofertę jakichś wielkich zniżek w znanych restauracjach (ja odnotowałem, że tych knajp jest tuzin, pani po wymienieniu trzech przeszła do frazy „i wiele innych”, zastanawiałem się czy innych już nie zna, nie podali jej czy nie umiała przeczytać). Kiedy już skończyła mnie przekonywać, ile to zyskam na wspólnym wypadzie z rodziną do restauracji, i przeszła do sakramentalnego pytania, co sądzę o tak znakomitej ofercie, odrzekłem łamiącym się głosem, że nie mam rodziny i jestem na ścisłej diecie. Cóż, ci sprzedawcy którzy źle rozpoznają w słuchawce i mówią do mnie per „pani”, narażają się na wyrafinowane złośliwości, ta pani mogła się poczuć źle po naszej rozmowie, w sumie rozważałem, czy mam powiedzieć, że mam raka żołądka (ale jeszcze zapeszę albo co).

Ach, gdzież ten pan, któremu było wszystko jedno czy mi coś sprzeda, co chciał tylko móc przekazać mi ofertę, żeby mu w wynikach dnia dobrze wyglądało, i gadał sobie do głośnika…

Odlot reklamowy

W debacie „czy książki czytać w wersji papierowej, czy na czytniku” zasadniczo jestem po stronie wersji papierowej (i nie jest to notka o tym dlaczego, po prostu przyjmijmy że tak jest), ale uczciwie przyznaję, że są sytuacje, w których czytnik (dowolna wersja) sprawdza się znakomicie. Przede wszystkim oczywiście w podróży, kiedy waga i objętość tomów papierowych robi swoje, a zwłaszcza w tych coraz bardziej rozpowszechnionych podróżach, kiedy te parametry nabierają szczególnego znaczenia – podróżach lotniczych (te limity wagi zmuszające do precyzyjnego nią zarządzania, to układanie rzeczy w torbach tak aby torby z jednej strony dopięły się, a z drugiej zmieściły w limitach wymiarów).

Spojrzałem tyle co w świeże maile. W jednym z nich pewne wydawnictwo motoryzacyjne nakłaniało mnie do zaprenumerowania pisma (e-pisma nawet, mówiąc ściślej), kusząc korzystną ceną, interaktywnymi bajerami i dostępem do swoich archiwów. Koronnym argumentem było „nie musisz się przejmować limitem wagi i zabrać ze sobą 90 lat naszego pisma”.

Tak, właśnie. Kto z Was wpadłby na pomysł, żeby jadąc na urlop zabrać ze sobą roczniki ulubionego tygodnika czy miesięcznika za 90 lat wstecz?

Świąteczne podziękowania

Z okazji rozpoczynających się Świąt Bożego Narodzenia, niniejszym pragnę serdecznie podziękować wszystkim, którzy mi dobrze życzą, zwłaszcza tym, którzy mi przysyłają, przysłali lub przyślą życzenia (bo może się zdarzyć że nie odpiszę albo co).

Dziękuję także tym, którzy życzą mi „z automatu”, w tym:
– Polskiej Akcji Humanitarnej,
– kolejom francuskim (nie wiem, czy nie czytali moich kąśliwych uwag, czy wręcz przeciwnie)
– dealerowi samochodowemu, z którym się pokłóciliśmy jakiś czas temu,
– włoskiej kompanii promowej Tirrenia,
– księgarni internetowej publio.pl, z której biorę chyba tylko darmowe ebuki, 
– wypożyczalni samochodów, z której nie pamiętam czy ostatecznie skorzystałem,
– portalowi Interia,
– (szkoda że mój ulubiony hotel w Lignano Sabbiadoro przestał mi przysyłać życzenia, być może to znak, że już zbyt dawno u nich nie byłem…)

A poza tym oczywiście życzę wszystkim Wesołych Świąt, byście zapomnieli o wszystkim złym, co za nami, i mieli się czym cieszyć przynajmniej przez ten najbliższy czas.

Himalaje serowe

Poranek. Otwieram lodówkę zastanawiając się, co tu wziąć do śniadania. Przeglądam pojemnik z nabiałem po wczorajszych większych zakupach. Spostrzegam walcowatą porcję sera, wyjmuję, przyglądam się. Uśmiecham się.

Na folii etykieta, na etykiecie fantazyjny napis: „ZAKOPIAŃSKIE SPECJAŁY”. Pod spodem napis „Rolada ustrzycka„. Rozumiem, że z perspektywy Mazowsza wszystkie góry wyglądają tak samo, choć nie mogę się oprzeć myśli, że w Wysokiem Mazowieckiem to poczuli się jak prawie górale, czytaj fachowcy.

Nie powiem wam, czy rzeczony ser jest dobry, gdyż wystarczy już tego lokowania produktu (komu się będzie chciało guglać, bez trudu znajdzie producenta i produkt). Ważne, że wywołał uśmiech o poranku i to wystarczy.

Szach i mat, już pan nas nie strolluje

Wspominałem niedawno, że dzwoniła do mnie telesprzedawca prądu, a ja słuchałem jej półuchem i już po zakończeniu rozmowy zacząłem się zastanawiać, co by było gdybym tak zażądał nagrania naszej rozmowy. 

Wczoraj przyszła koperta od firmy energetycznej, dość gruba (wolałbym żeby to były banknoty…). Wyciągnąłem stertę papierów zawierającą umowę,cennik, ogólne warunki, regulaminy usług dodatkowych (masa makulatury)… Była też kartka zawierająca „Ważne informacje”, ta najbardziej zachęcała do czytania. Zerknąłem i…szczęka mi opadła.

Nagranie rozmowy potwierdzającej zawarcie umowy może zostać udostępnione na państwa prośbę w formacie mp3 na podany adres korespondencyjny (w formie CD) lub e-mail (w formie pliku mp3)

A więc moja prośba byłaby im zwyczajnie niestraszna.

W trosce o najwyższą jakość usług…

Zadzwonił mój telefon. Nie znałem dzwoniącego, lecz odebrałem. Dzwoniła pani z firmy energetycznej (mojej czyli tej która mi prąd dostarcza), z ofertą nowej umowy na promocyjnych warunkach. Uznałem, że pozwolę jej mówić, bo czemu nie. 

Pani wyrecytowała niezmiennie śmieszącą mnie formułę „W trosce o najwyższą jakość usług rozmowa jest nagrywana…” (wiadomo, że jest nagrywana żeby móc kontrolować sprzedawców, względnie po to żeby mieć podkładkę że rozmowa przebiegała zgodnie ze scenariuszem, gdyby się ktoś kłócił), po czym szybkim, lekko zmęczonym głosem wyklepała z ulotki warunki oferty, nie pomijając nawet numeru KRS firmy. Nie słuchałem jej zbytnio, gdyż i tak wiedziałem, że przez telefon niczego nie ustalę, tylko muszę dostać wszystko na piśmie, przeczytać i wtedy się decydować (a nawet gdybym mógł załatwić przez telefon to i tak bym powiedział że chcę na piśmie). 

Po iluś tam minutach zakończyliśmy rozmowę. Zamyśliłem się trochę: a co gdybym skorzystał z troski o najwyższą jakość usług i zażądał przesłania mi nagrania tej rozmowy, żeby na spokojnie odsłuchać co mi pani mówiła? W każdym razie zadanie takiego pytania mogłoby każdego telemarketera nieźle skonfundować.

Losowy klient

Dzwoni telefon. Numer na wyświetlaczu jest mi nieznany, patrzę na niego z podejrzliwością, bo zalatuje podłódzkim zagłębiem call-center, ale z tej okolicy czasem do mnie dzwonią w moich sprawach, więc niechętnie odbieram. Z drugiej strony jakaś pani(enka) atakuje mnie słowotokiem wprost ze szkolenia, przedstawiając się jako Instytucja Finansowa Bez Nazwy. Przeczekuję dwie minuty prezentacji znakomitej i niepowtarzalnej oferty, aż padnie sakramentalne „I co Pan na TO?”

I wtedy nieprzyjaźnie pytam:
– A skąd Instytucja Finansowa ma mój numer telefonu?

Spodziewam się usłyszeć nazwę jakiejś firmy handlującej danymi (cóż, każdemu się czasem zdarzy zdeponować gdzieś własne dane osobowe, a wysyłanie pism o usunięcie danych z bazy jest zajęciem jałowym i nudnym) – ale nie, Instytucja ma dla mnie niespodziankę:
– Proszę Pana, nie mamy Pana numeru, system komputerowy losowo generuje numery telefonów, na które dzwonimy…

Na tym rozmowa z Instytucją się zakończyła, klient losowo wybrany przez System nie czuł się zmotywowany do kontynuowania znajomości. 

Kubeł zimnej wody

Na informacje o akcji Ice Bucket Challenge patrzyłem zrazu jak na nieszkodliwe dziwactwo (cóż, nawet nie odróżniałem zbytnio od wcześniejszego splasha, o którym już w ogóle nie wiem o co chodziło). Dopiero kiedy zaczęło się pojawiać w kręgu (dalszych) znajomych, doczytałem, że ma to w gruncie rzeczy konotacje charytatywne, bo chodzi o zbieranie pieniędzy na poszukiwanie sposobu leczenia choroby Gehriga (ALS).

Pomijam tu kwestie, któremu każdemu się mogą nasunąć – takie jak czy pieniądze zebrane w wyniku akcji zostaną faktycznie przeznaczone na jej zadeklarowany cel, bądź w jakiej części zostaną zjedzone na koszta bieżące (organizacja, która rzecz zapoczątkowała, płaci swoim szefom jak profesjonalnym menedżerom, zupełnie inaczej niż w przypadku WOŚP coćby, choć może nie tak jak w Kidproteccie); u nas o tyle to mniejszy problem, że zbiórki idą na lokalne organizacje pomocowe, choć one oczywiście mniejszą odpowiednio mają możliwość dokonania faktycznych odkryć, zarówno z racji środków, jakimi w efekcie będą dysponować, jak i rozwoju naszej medycyny. Jest też naturalne pytanie, czy te środki zostaną wydane mądrze, już czytałem analizy, że dalsze ścieżki dla tych pieniędzy wiodą w zasadzie donikąd.

I teraz pojawia się problem zasadniczy. Akcja ma charakter dobroczynny, ale dobroczynnością nie da się załatwić wszystkich problemów. Skoro nie wszystkie problemy da się rozwiązać, to pora sobie uświadomić, że poszczególne problemy wymagające wsparcia de facto między sobą konkurują. Dlaczego miałbym wspierać leczenie stwardnienia zanikowego bocznego, skoro mam koleżankę chorującą na stwardnienie rozsiane (pisałem już zresztą o tym przy okazji dorocznego darowywania procenta podatkowego)? Głośna akcja wymusza w pewien sposób skierowanie środków na ten konkretny cel, po trosze zmniejszając szanse innych. I tak, wiem, tak samo poniekąd działa WOŚP, i Caritas, i PAH, i artyści malujący ustami i nogami…

Kto chce, niech wpłaca na ALS, z wylaniem sobie wiadra na wody z lodem na łeb albo bez; kto chce, niech wpłaca na inne cele dobroczynne, zamiast lub obok. Ja spuentuję obrazkiem znalezionym na fejsie, który stanowi moje oficjalne stanowisko w sprawie.

no ice bucket challenge necessary for charity

Tauron biedny, Tauron ubogi…

Siedzę przy komputerze, pracuję, rejestruję, że zaczyna migać lampka nad akwarium – ale nie jakby zamierzała się przepalić żarówka, tylko jakby rwała się dostawa prądu. I kilkanaście sekund później lampka gaśnie, sprawdzam światło w innej lampie. Dla porządku podnoszę się, sprawdzam bezpieczniki, ze spodziewanym efektem (to nie u mnie). Sięgam po telefon, wybieram numer na pogotowie energetyczne (u mnie na wsi to nie znacie dnia ni godziny, zwłaszcza parę lat temu).

Numer ten sam od lat (choć jego posiadacz ulega cudownym przemianom), więc wydaje mi się, że wiem czego się spodziewać, wysłuchuję „witamy na linii alarmowej Tauron Awarie…”, po czym doznaję oszołomienia, kiedy słyszę „wybierz oddział: Legnica – wybierz jeden…”. Szczypię się odruchowo, rozglądam wokół, nie ruszyłem się znad Rawy i Mlecznej, a w słuchawce słyszę jednak „Wałbrzych – wybierz cztery”, nabieram nadziei przy „Będzin – wybierz siedem”, choć potem wędrujemy bardziej na wschód, aż wreszcie na sam koniec pojawia się – jednak – nazwa właściwego oddziału. Cóż z tego, skoro wbijam jego numer, kończę krzyżykiem, a słyszę „wybrano nieprawidłowy numer”, to samo w drugiej próbie, po trzeciej mnie wyrzuca. Wściekły dzwonię znów, postanawiam testowo wybrać najbliższy inny oddział, choćby na zasadzie „gdzie mogę zadzwonić żeby kogoś opieprzyć”, numer, krzyżyk, jest. Coś mi jednak opada, kiedy w słuchawce słyszę „wybierz rejon: Dąbrowa – wybierz jeden”, po trzech głębokich oddechach wychodzę gwiazdką do poprzedniego poziomu. Jeszcze raz próbuję właściwy oddział, wreszcie jakoś wchodzi, odczekuję aż przyjdzie kolej na mój rejon, wbijam jego numer, krzyżyk, właściwie czuję się zaskoczony, że nie każą mi teraz wybrać dzielnicy czy wsi. Słyszę za to optymistyczne „na połączenie oczekuje piętnaście osób, proszę czekać na zgłoszenie się konsultanta”, w drugim przebiegu jest już tylko trzynaście, po trzecim spada poniżej dziesięciu, w sumie jeszcze parę minut i dowiaduję się, że tak, jest awaria, będzie wyłączenie do szesnastej czydzieści. Nie krzyczałem na pana, bo co on winny temu kogo jego firma zatrudnia (tam wyżej).

Tak, nie mylicie się: firma Tauron Awarie zwaliła na swoich klientów problem lokalizacji, łącząc w jedno obsługę awarii z czterech województw (z dziesięciu przedbuzkowskich) i nie będąc w stanie zaimplementować nawet tak prostej rzeczy, jak połączenie klienta dzwoniącego na numer przypisany od lat oddziałowi w Gliwicach, z personelem właściwym do obsługi oddziału w Gliwicach. Widocznie nie starczyło pieniędzy. Czym wytłumaczyć, że klient musi wybierać samodzielnie rejon (choć przez lata podanie adresu wystarczało, aby pracownik w ciągu kilku sekund wiedział wszystko z systemu informatycznego o dowolnym miejscu na obszarze całego oddziału), dalibóg, nie wiem, mogę jedynie przypuszczać, że zmienili system informatyczny na taki, w którym nie wykupili takiej opcji. Biedacy, najwyraźniej nie mają na nic pieniędzy po sponsorowaniu wyścigów kolarskich (a, wiem, to nie oni, to ci piętro wyżej od sprzedawania tańszego prądu).

Najgorsze jest to, że znikąd nadziei, właściciela sieci nie zmienia się tak jak dostawcy prądu (chyba że przeprowadzając się).