W niedzielę

Byłam dzisiaj w sklepie, jak wielu, którzy wychodzą z rodziną w niedziele do centr. handl.” /Katarzyna Lubnauer, .Nowoczesna/

Z tym, że pracujący w niedziele w handlu raczej nie mogą tego dnia wychodzić z rodziną
/Michał Protaziuk/

Ten mini-dialog to kwintesencja sporu o dopuszczalność handlu w niedziele. Argumenty padają w nim różne, częściej emocjonalno-infantylne niż poważne. Ja niezmiennie stoję na stanowisku braku zdania, sam zakupów w niedziele unikam, pisałem już o tym zresztą. Godzę się zresztą z tym, że pomimo swego nastawienia zostanę uznany za bezwzględnego wyzyskiwacza, bo rozważam „symetryczne” myśli:

„Pracujący w niedzielę w handlu raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do kina”

„Pracujący w niedzielę w kinie raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do restauracji”

„Pracujący w niedzielę w restauracji raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do wesołego miasteczka”

„Pracujący w niedzielę w wesołym miasteczku raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do centrum handlowego”

W idealnym świecie nie byłoby z tym problemów. Co zrobić z tym, że żyjemy w niedoskonałym? To jest chyba to właściwe pytanie.

Awtorskie

Wspominałem kiedyś, że w moim sklepie opodal przybywa różnych oryginalnych gatunków piwa. Zadeklarowałem również, że z uwagi na uwarunkowania polityczne rosyjskiego piwa póki co kupować nie będę, ale ukraińskie – czemu nie. Pozostawała kwestia możliwości…

No i w tym tygodniu jakoś stanąłem znów przed ladą chłodniczą, i patrzę: znów nowości jakieś. Wśród nich lager „Stare Misto” z browaru w Odwiecznie Polskim, Lecz Jednak Ukraińskim Lwowie (bez rewelacji, ujdzie). Ten sam browar wyprodukował również półciemne piwo według autorskiej reguły jakiegoś Andrzeja (lub Andrija raczej, po podpisie sądząc), znacznie bardziej zacne. Nazwa „Awtorskie” nawet trafiona.

Tylko czemu szef sklepu, baranek jeden, kazał to Awtorskie jako rosyjskie opisać? 

Są takie dni…

Są takie dni, kiedy wszystko dzieje się dziwnie i na opak. Na przykład zdarzyło mi się kiedyś, że wyszedłem rano z domu, wsiadłem do samochodu i po przejechaniu kilkunastu kilometrów zorientowałem się, że włożyłem buty z dwóch różnych par (jeżeli ktoś się spodziewał, że zapomniałem telefonu, dokumentów, kluczy do biura czy teczki, to różne rzeczy się zdarzały). Na szczęście miałem supermarket po drodze, mieli też jakiś sklep z butami, nawet chyba jakieś nietragiczne znalazłem (a zwykle większość butów mi się nie podoba).

Wczoraj miałem taki dzień, że wyjście z domu opóźniało mi się przez kolejne „bardzo bardzo bardzo pilne” rzeczy. Kiedy w końcu szczęśliwie wyjechałem, po kilkunastu kilometrach zorientowałem się… że zapomniałem się ogolić, a od kilku dni pracowicie na brodzie coś tam sobie rosło. Wobec zaś umówionego Ważnego Spotkania… Pomyślałem sobie, że – szczęśliwy traf – ten sam supermarket mam po drodze, a że maszynek i pianki do golenia nigdy za dużo… ponadto uświadomiłem sobie, że w biurowej łazience z jakiegoś powodu nie ma lustra, za to w centrum handlowym – zapewne jest, więc załatwię za jednym zamachem. Zjechałem więc na parking, podreptałem na halę, zacząłem szukać. Znalazłem… kartkę, że stoisko „Świat Mężczyzny” jest w remoncie (nie tylko ono), jacyś panowie robotnicy wymieniali stoiska, jakaś ekspedientka obojętnie zakomunikowała, że przybory do golenia zwyczajnie nie są na stanie (alternatywnej drogerii w markecie nie zauważyłem).

Pozostało mi polowanie na drogerię w okolicy biura (niby centrum miasta) – a potem zaufanie własnemu wyczuciu w łazience. Zaciąć się nie zaciąłem, kontrola wykonana aparatem w komórce wykazała brak jakichś poważniej nieogolonych miejsc… ale na przyszłość będzie trzeba jednak lepiej nad tym panować.

O tym co się przydarzyło bohaterowi opowiadania Forsytha pod tym tytułem, to ja nawet nie.

Ciężarówka z hipermarketu

Kiedy dziś rano wyjeżdżałem z podwórka, musiałem się zatrzymać. Drogę zagradzała mi cofająca wąską uliczką osiedlową ciężarówka z wielkim logo hipermarketu, nie było ani sensu, ani szans prześliznąć się obok niej – żeby wydostać się z osiedla, i tak musiałem wolno jechać za nią. Najwyraźniej przywiozła komuś zakupy (nie był to hipermarket meblowy, budowlany czy inny sprzętowy), jej obecność szczególnie mnie nie dziwiła, bo widywałem ją wcześniej, choć pierwszy raz tak się zgraliśmy w czasie.

Przyglądałem się jej kiedy defilowała mi przed maską. Na drzwiach wypatrzyłem napis „nie wozimy gotówki”, ewidentna zniechęta dla potencjalnych bandytów, zapewne – nie korzystałem nigdy z opcji zakupów z dowozem do domu (choć kojarzę parę osób, które…) – płaci się z góry po złożeniu zamówienia. 

Zastanowił mnie jej rozmiar. Była podobnej wielkości co kiedyś ciężarówki Family Frost i niewiele mniejsza od tych ze sklepów meblowych. Zacząłem się zastanawiać, czy jest takim obwoźnym magazynem, który ma jakiś zapas towarów stale na pokładzie, czy też zabiera tylko to, co ostatnio zamówiono – a jeśli tak, to ile zamówień zbiera na raz, czy też jeździ z każdym osobno. Pomyślało mi się, że to straszne marnotrawstwo byłoby, gdyby taki duży samochód puszczać z każdą przysłowiową suszoną śliwką (wiem, to nie przysłowie, tylko skecz Tey’a) – czemu nie używać do tego osobówek, szrotwageników jak w pizzeriach? Więc może jednak zbiera większe zamówienia, a w budzie ma odpowiednie lodówki i inne profesjonalne urządzenia do utrzymania zamówienia w stanie bezpiecznym? 

Na szczęście wyjazd z osiedla nie trwał bardzo długo i mogłem skupić się na drodze.

Russkoje piwo

Staję w sklepie przed szeroką chłodnią z piwem, rozglądam się. Nie bez zaskoczenia rejestruję pojawienie się na półce bukw, na etykietkach oczywiście. Przyglądam się uważnie. 

Bardziej po lewej rząd butelek opatrzonych marką CHAMOWNIKI, w wersji pszenicznej, wiedeńskiej i monachijskiej. Nazwa nic mi nie mówi, wczytuję się więc w metkę (oryginalną), znajduję miejsce produkcji: moskiewska obłast’. Polska metka dopowiada, że to stara rosyjska marka (o której nadal nic mi nie wiadomo).

Po prawej z kolei w różnych wersjach piwo BAŁTIKA. Zaciekawiony Chamownikami, postanowiłem się przyjrzeć mu równie szczegółówo. I tu przeżyłem zaskoczenie innego rodzaju – jak się udało doczytać (mimo że większość oryginalnej metki zaklejona była polską), warzone było dla odmiany w Piterze, ale dlaczego ta metka była w zasadzie po włosku? Kolejne w rzędzie butelki miały metki dla odmiany po hiszpańsku i po grecku…

Ciekawiło mnie, nie ukrywam, najwyżej nie byłoby dobre (po wareckim człowiekowi nic nie straszne…), wschodnie pochodzenie też nie przerażało (piłem piwo lokalne i we Włoszech, i we Francji, w Chorwacji mi się nie chciało bo za dobre wino było). Pomyślałem sobie jednak: co to, jabłek od nas nie wezmą, a piwo nam wciskają? (nie dodałem „job twaju mat’, Wołodia” tylko dlatego, że to nekrofilia by była). Gdybyż to było ukraińskie, brałbym, a z rosyjskim poczekamy na bardziej pokojowe czasy, zachodni dystrybutor jakoś to przeżyje.

Appka "Kolęda"

Z dawnych czasów wspominam, jak w dniu odwiedzin kolędowych, jeden z ministrantów wyczekiwał na klatce schodowej, żeby ksiądz trafił do właściwego kolejnego mieszkania. Dziś mieszkam na osiedlu domów, więc – po ustaleniu w którym domu kolędę przyjmą (jedni nie przyjmują, innych w domu akurat nie ma) raczej tenże ministrant fatyguje się umyślnym do domu, w którym księdza pozostawił, podając właściwy kolejny numer domu; wyczekiwanie wszak na dworze różni się znacząco od wyczekiwania na klatce schodowej, tak o piętnaście do trzydziestu stopni Celsjusza. 

Czekając dziś na pojawienie się delegacji, tak sobie luźno zacząłem myśleć o sposobach informowania godnych XXI wieku. Dzwonienie czy nawet esemesowanie mogłoby jednak wyjść niezręcznie, ale gdyby tak ksiądz i ministranci mieli w telefonach odpowiednią aplikację z załadowaną listą adresów na dany dzień (dziś 22, jeśli dobrze liczę)… Wtedy mogliby na bieżąco odhaczać na liście „odwiedzony/nieobecny/odmowa/tu jesteśmy”. Wersja premium mogłaby nawet nawigować z bieżącego adresu do następnego na liście czy zarządzać czasem przeznaczonym na odwiedziny w danym dniu… Nie sprawdzałem, może w sklepach z appkami (w zasadzie nie korzystam) coś podobnego już się oferuje. 

Na dworze ciemno, minus cztery, i tak lepiej niż wczoraj, kiedy o tej porze było minus dziewięć.

Przemoc symboliczna w sklepie

Wyskoczyłem z pracy do sklepu po trzecie śniadanie (mogłem wziąć coś bliższego obiadowi, ale nie było czynnego kebaba, a nie chciało mi się zastanawiać jakie jeszcze mogę mieć alternatywy). Wszedłem do samoobsługowego spożywczaka, wybrałem to i owo, a żeby było zdrowo (patriotycznie i co tam jeszcze), postanowiłem wziąć jabłko (przy tych cenach musi być strasznie niska sprzedaż bananów, w inne zimy relacja cen bywała inna).

Przejrzałem skrzynkę, wybrałem jabłko. Udałem się do kasy, chwilę postałem w kolejce, wyłożyłem zakupy na taśmę. Pani kasjerka skasowała jeden, drugi, trzeci artykuł. Wzięła do ręki jabłko, żeby je położyć na wadze (to jeden z tych sklepów, gdzie nie waży się na stoisku, tylko w kasie). Obróciła je i wykrzyknęła: „O, ale pan sobie brzydkie jabłko wybrał!” I w try miga poderwała się z krzesełka i poszła na dział warzywny, wróciła po pół minucie z innym jabłkiem, nawet nie wiem co zrobiła z tamtym. 

A przecież.. wybrałem sobie tamto jabłko świadomie, bardziej mi odmianą pasowało, zbrązowiałe nadgniecenie w niczym mi nie przeszkadzało. Nie zareagowałem, uległem przemocy symbolicznej.

Jabłko było znośne. 

Punkty, punkty rozdaję…

Poświęciłem leniwie dzisiejszy poranek na zamawianie podręczników dla Juniora. Nie/stety nie jestem w fazie z rządowymi projektami, w związku z czym za wszystkie podręczniki muszę płacić, skierowałem więc kroki swej myszki* do księgarni internetowej i zacząłem pracowicie wybierać (jak już sobie potworzyłem legendę, to mogę uczciwie przyznać, że wybierałem po prostu pozycje z listy przesłanej mi przez Małżonkę, ceny się zgadzały).

Nasunęła mi się przy tym myśl, że obecna sytuacja „w podręcznikach” jest zwyczajnie chora – rozumiem: wybór, rozumiem: konkurencja poprawia sytuację (to tak na marginesie banał i to mocno fałszywy, rozważam poświęcenie notki kwestii marnotrawstwa powodowanego konkurencją), ale nie widzę zbytnio sensu w sytuacji, kiedy dla jednej klasy jest n konkurujących pakietów podręczników o tej samej zawartości merytorycznej. Ba! nawet wydawnictwo produkujące (bo to chyba właściwe słowo) pakiet nakazany przez wychowawczynię Juniora produkuje dwa różne zestawy podręczników dla tej samej klasy…

Snując takie myśli dotarłem do końca procesu zamawiania, potwierdziłem dane osobowe. Formularz poinformował mnie wówczas, że moje zamówienie oznacza uzyskanie około sześć koma pół punktu (cokolwiek to znaczy, bo nie zamierzałem czytać regulaminu), które mogę (wnioskując z innego punktu formularza) zachować na przyszłe zakupy (które robię tam raz do roku póki co) albo przekazać jakiejś bibliotece. Ta ostatnia możliwość natychmiast mi się spodobała i wszedłem w listę bibliotek. Ku swojemu zaskoczeniu (i niezadowoleniu) spędziłem nad nią dużo czasu. Nie znalazłem bowiem żadnej zaprzyjaźnionej biblioteki (ani ze znanej sobie szkoły, ani żadnej publicznej okolicznej), nie znalazłem też biblioteki z żadnej miejscowości, z którą czułbym się jakoś mocniej emocjonalnie związany. Były na liście biblioteki przeróżne – szkolne, publiczne, jak też i biblioteka jakiejś szkoły polskiej/polonijnej w Anglii oraz biblioteka przy ambasadzie w Chorwacji (tam specjalnie zaglądałem, bo byłem ciekaw czy to literówka w nazwie Zabrzeg, czy jednak naprawdę Zagrzeb). Pomyślałem sobie, że takich bibliotek, które naprawdę mogłyby wsparcia potrzebować (znacznie chętniej wsparłbym punktami jakiś punkt biblioteczny w Kazachstanie czy innym odległym miejscu przebywania Polonii), to na tej liście nie wygrzebię. Ostatecznie obdarowałem jakąś szkolną bibliotekę w górach, bo… czemu nie.

Urlop się kończy, wracam pomału do życia, kierat od jutra. Notki różne są w planach, ale na razie pewna taka leniwość jeszcze ma nade mną władzę.

*cokolwiek sobie pomyśleliście, tak naprawdę to touchpad aka gładzik

Gramofon…

Stał na półce w markecie, kiedy przechodziłem alejką luźno się rozglądając (to co miałem kupić już kupiłem). Uśmiechnąłem się na jego widok, bo taki oldskulowy. Nawet sobie pomyślałem, że cena jest pewnie adekwatna do tego retro, bo widać było reklamową plakietkę oferty kupna na raty. Podszedłem.

Kiedy przeczytałem metkę, moje życie zatrzęsło się (nie wiem czy się zmieniło, okaże się). Nie, to nie była kwestia ceny (żeby się oszołomić ceną poszedłbym do sklepu dla audiofilów), poza tym akurat ten market jak próbuje szokować, to ceną w dół, niż w górę. Czytałem tę metkę raz za razem i widniejące na niej trzy słowa nijak mi do siebie nie pasowały.

gramofon Hyundai USB

HYUNDAI GRAMOFON USB

Ani się kojarzy z muzyką, ani z elektroniką, ani z retro. Nie analizowałem sposobu działania, po prostu mnie oszołomiło.

O pracy niedzielnej

O planowanym zakazie handlu w niedzielę w ostatnich dniach powiedziano już chyba wszystko co było do powiedzenia, mądrego i głupiego, więc nie będę zaśmiecał Internetu swoimi własnymi rozważaniami na temat tego, czy taki zakaz jest słuszny, celowy i uzasadniony (zwłaszcza że nie do końca mam zdanie na ten temat, ale to zostawmy). 

W tej notce pominę więc prawie zupełnie opowieści o kasjerkach chcących do domu i zafrasowanych pracodawcach zmuszonych ze smutkiem wypowiadać im umowy. Bardziej mnie interesuje rzucona gdzieś motywacja* autorów ustawy (przynajmniej niektórych), że zakaz handlu wprowadzają w imię narodowych interesów gospodarczych, uosobionych w drobnych sklepikarzach. Problem w tym, że zasadniczo takiej ustawy za bardzo nie da się napisać…

Oczywiście, może nie doceniam talenty ustawodawcze posłów, ale przypuszczam, że koncept wzorowany będzie na przepisach zakazujących „pracy marketów”  w święta. Zacznijmy od tego, że tamta regulacja ani na jotę nie odwołuje się do działania dużych sklepów, tylko do możliwości wykonywania w nich pracy. Myśl – chytra w zamierzeniu może – jest przy tym taka, że właścielowi drobnego sklepiku nikt nie zabroni otworzyć i pracować w święto, komuś o większej wyobraźni przyjdzie rzecz jasna do głowy, że oczywiście (w placówkach średniej raczej wielkości) można zlecić wykonywanie czynności osobom na umowach cywilnoprawnych („śmieciówkach”), choć pewnie skonstruowanie umowy, która wytrzymałaby próbę ustalenia, że nie jest to zakamuflowany stosunek pracy, byłoby niełatwe. Podpowiem jednak od razu, że bardziej zdesperowany właściciel marketu znalazłby i inne zupełnie legalne rozwiązanie pozwalające na prowadzenie sprzedaży w niedzielę. Kodeks pracy przewiduje bowiem możliwość pracy w takim systemie, że pracownik pracuje wyłącznie „świątek, piątek i niedzielę” (jeszcze w soboty), a wtedy może spędzać w pracy nawet 12 godzin dziennie. Wystarczy więc się odpowiednio dogadać, i mimo wszelkich szumnych deklaracji, centrum handlowe będzie mogło w najlepsze działać w niedziele (i święta), dziś zapewne dla jednego dnia w miesiącu nikomu nie opłaca się kombinować. 

Pozostawię już na uboczu pytanie, dlaczego akurat handel zostanie uznany za bardziej dotkliwą formę pracy niż praca w gastronomii, usługach dla ludności czy wypoczynku (że ograniczę się do tego, co spotykamy w centrach handlowych), poprzestanę na stwierdzeniu, że nadal bardzo nie lubię przepisów, które starają się zakazywać czegoś selektywnie i nie wprost, bo zakazanie tego wprost okazałoby się niezgodne z normami prawnymi wyższego rzędu. 

Osobiście staram się zwyczajnie w niedzielę nie robić zakupów, chyba że jakaś nagła konieczność.

*wszystkich tych, którzy doszukują się w tej sprawie motywacji prokościelnych, uprzejmie proszę, żeby swoje przemyślenia opublikowali gdzie indziej