O tym jak czas wpływa na żarty

Żartować generalnie można sobie z wszystkiego, chyba że dotrze się do granicy tabu – wtedy ktoś zacznie się zastanawiać jak silne jest tabu, pewnie będzie skandal, zwykle granica się wtedy lekko przesuwa, albo tylko w umysłach ludzkich zaszczepia się myśl o możliwości przesunięcia granicy.

Z drugiej strony żarty potrafią się na swój sposób dezaktualizować – jedne dlatego że nikt nie pamięta tła i trudno zrozumieć dlaczego coś miało śmieszyć (a żart wymagający tłumaczenia…), inne dlatego, że o ile kiedyś żartowanie z czegoś było uważane za normalne, o tyle zmiana zwyczajów czy też standardów spowodowała, że żartowanie stało się niewłaściwe (można powiedzieć że granica tabu przesunęła się w drugą stronę).

Oglądam od paru tygodni co wieczór (po odcinku, żeby nie przedawkować) swój od lat serial komediowy, kręcony w latach 80-tych jeszcze. Od czasu do czasu przelatuje mi przez głowę myśl: ciekawe jak oceniłby go całkiem współczesny widz, zwłaszcza przyzwyczajony do współczesnych standardów. Czy kupiłby konwencję slapstickowej farsy, w której możliwe jest prawie wszystko i z wszystkiego w zasadzie można się śmiać? Czy też z niezadowoleniem kręciłby nosem wytykając prymitywne wykorzystywanie stereotypów, nieustające żarty o podtekście seksualnym, z kobiet, z mężczyzn, z homoseksualistów, z queer i trans (przebieranki)…

Rozmyślam tak sobie, a potem – nie ukrywam – niemal literalnie płaczę ze śmiechu (nie, nie będzie zdjęć). Z tego wszystkiego co opisałem. Jeremy Lloyd i David Croft napisali i zrealizowali to bowiem tak wspaniale, że po prostu nie umiem się z tego nie śmiać – i zamierzam oglądać Allo, allo do samego końca (czyli dopóki mi płyty nie padną).

Przygoda na torze Formuły 1

O Formule 1 wielu mówi, że to nudne, bo tylko się w kółko kręcą (na owal niech pójdą…). Często jest to prawda, czasem nie dzieje się prawie nic, nikt nikogo nie wyprzedza (dwa tygodnie temu w Soczi podobno nikt), nawet nikomu się za bardzo samochód nie psuje… Bywają jednak na torach rzeczy zupełnie nieprzewidywane.

Byłem dwa tygodnie temu w Budapeszcie (przy okazji przegapiłem tam uliczne pokazy Mercedesa i Red Bulla, rozgrywane niemal przed naszymi oknami, pech – a może i nie). Wracając do domu zboczyliśmy na Hungaroring, bo jeszcze się nie zdarzyło. Tor był zamknięty dla publiczności, więc zrobiliśmy sobie tylko zdjęcia przed bramą, potem ugadaliśmy ciecia, żeby pozwolił nam zrobić zdjęcia przy rzeźbach stojących 20 metrów za bramą (cały czas stał i nas pilnował). Wróciliśmy na parking, zaczęliśmy się pakować do samochodu (zwłaszcza że w tę i z powrotem przechodziły kapuśniaczki i ulewy). Wtedy tuż obok nas zatrzymał się biały lexus, kierowca otworzył okno jakby chciał o coś zapytać, obróciłem się ku niemu, i faktycznie pyta – skąd jesteśmy. No to grzecznie odpowiadam że z Polski, a on na to pyta, czy nie chcielibyśmy się przejechać po torze. Zanim zdążyłem sobie zadać w duchu pytanie „jakim cudem”, siedzieliśmy już w tym lexusie, cieć grzecznie otworzył bramę, przejechaliśmy tunelem pod trybunami, potem wzdłuż boksów, wjechaliśmy na pitlane… Z pitlane wyjechaliśmy na tor, kierowca cały czas fachowo komentował zakręty, opisywał prędkości osiągane w poszczególnych sekcjach, w zakręcie nr 11 specjalnie wyjechał na szerokie tarki (jak wszyscy kierowcy wyścigowi), żeby pokazać, z jakimi efektami specjalnymi się to wiąże. Na prostej startowej zatrzymał się na pole position, potem mocniej wcisnął gaz (ale chyba nie przekroczyliśmy limitu prędkości), potem za zakrętem nr 1 zjechał na pobocze i odwiózł nas technicznymi drogami z powrotem na parking. To był – nie ściemniam – szef kontroli wyścigu Hungaroringu, w dalszym ciągu trochę się szczypię, żeby uwierzyć, że to się zdarzyło naprawdę.

Ale to tak naprawdę jeszcze nic w porównaniu z tym, co się może zdarzyć na torze. Dziś podczas GP Hiszpanii po dynamicznym starcie doszło do kolizji w pierwszym zakręcie, po której bolidy Verstappena i Raikkonena nieszczególnie się nadawały do jazdy. To prawdziwy pech, jeśli jesteście kibicem Raikkonena i już po kilkunastu sekundach nie możecie mu kibicować w wyścigu. Jeśli do tego macie 5 lat i specjalnie w tym celu przejechaliście tysiąc kilometrów, to można się rozpłakać. Może się tak zdarzyć, że wasz płacz wychwyci kamerzysta i puści na cały świat…

boy crying GP Spain 2017 Catalunya Raikkonen

Może się zdarzyć i tak, że wkrótce potem zostaniecie zaproszeni do padoku, spotkacie się z Kimim, ekipą Ferrari i całą masą różnych innych osób, które dla zwykłego śmiertelnika są nieosiągalne. Jednym słowem: otrzymacie prezent, o jakim marzy każdy kibic Formuły 1 (chłopak będzie mógł się całe życie szczypać, żeby się upewnić, że to się wydarzyło). Zaraz poprawia nastrój!

GP Spain crying boy Raikkonen paddock 2017

A i sam dzisiejszy wyścig pełen przygód i mało przewidywalnych emocji.

Przy Dniu Szakala

Wiem, że na świecie codziennie obchodzone są jakieś niezmiernie interesujące święta, ale żeby dziś był Międzynarodowy Dzień Szakala to nie (za to dziś jest Dzień Konia, gdybyście szukali okazji do świętowania). Wczoraj za to, gdym na PIT-em pochylon siedział i wieczór już dawno się zrobił głęboki (cichy ani ciepły niestety nie), doszedłem w pewnej chwili do wniosku, że starczy tego dobrego (?) na jeden dzień (zwłaszcza że jakieś 80% miałem zrobione) i może warto by relaksu zażyć.

Sięgnąłem do programu telewizyjnego i popadłem w rozterkę. Oto bowiem na jednym programie nadawano klasyczną ekranizację Dnia Szakala z Edwardem Foxem, a w tym samym czasie inna stacja pokazywała remake tegoż z Brucem Willisem. Jako że tego drugiego dzieła nigdy nie widziałem w całości, dylemat był poważny. Dałem „nowemu” szansę, z uśmiechem odnotowałem dość wierne powtórzenie paru wątków (wierne nie oznacza z pominięciem nowych realiów), nawet bawiło. Później jednak (nie bez pomocy przerwy reklamowej) przeskoczyłem do klasyka i tam już zostałem. Może tak podziałały zdjęcia przynoszące klimat Europy lat 60/70, zwłaszcza z wszystkimi paryskimi widoczkami, może znacznie większa (bo nie pełna) wierność powieści… A może ta zaskakująca bezgłośność, ograniczanie dźwięków i dialogów do minimum, operowanie niemal wyłącznie obrazem, ruchem, barwą. (Poza tym podejrzałem opis na wikipedii i stwierdziłem, że zmodyfikowana fabuła mnie znacznie mniej kręci, a Willis w przebierankach nie jest lepszy od Malkovicha w Na linii ognia). 

Nasunęła mi się przy tym refleksja inspirowana luźno rzuconą w jakiejś dyskusji myślą o książkach, filmach i wyobraźni. Patrzyłem na Szakala, Colette czy Jacqueline* i myślałem „zupełnie inaczej bym sobie ich wyobrażał” (nie jest to zarzut nietrafnej obsady czy słabego występu), nawet jeśli byli tylko nieokreślonymi bytami snującymi się w myślach. Co innego Lonsdale, którego Lebel jest wręcz archetypiczny (choć powieściowy był zdaje się skromniejszej postury).

*jej w ogóle jakieś inne imię dali

Sześcioletni facepalm

To w gruncie rzeczy nie były trudne pytania, powiecie. Racja: pytanie o ilość Nobli Skłodowskiej-Curie czy o składnik sosu tatarskiego nie wydaje się trudne, każdy słyszał o Skłodowskiej (i o tym że może nawet była kobietą) w szkole lub poza nią, każdy dziabnął w życiu sosu tatarskiego (kto nie, ten pewnie mógł pomyśleć, że coś z tatarem ma on wspólnego). Pytanie o lurkera pewnie można było metodą eliminacji, Voldemort każdemu pewnie przeleciał przez oczy…

Milionerzy nie są jednak i nigdy nie byli teleturniejem opartym na Czystej Wiedzy (TM). Pytania w Milionerach mogą dotyczyć wszystkiego, istotą tego programu jest wprowadzanie gracza w niepewność, wykorzystywanie napięcia nerwowego do stworzenia sytuacji, w której zawodnik będzie się wahał czy Pana Tadeusza na pewno napisał Słowacki. Wiedza zawsze się przyda, choć równie ważna jest odporność psychiczna oraz co najmniej odrobina szczęścia (co do doboru pytań, ale i w momencie, kiedy strzelasz co do hipisowskiego pseudonimu marszałka Kuchcińskiego). 

Dzisiejsza zawodniczka była wspaniałym prezentem dla programu. Jej emocje przy kolejnych pytaniach (a zwłaszcza poprawnych odpowiedziach) wyglądały tak autentycznie, sprawiała wrażenie, jakby sufit studia walił się na głowę, kiedy się orientowała ile właściwie wygrała (jakby w życiu się nie spodziewała, że będzie mieć takie pieniądz w ręce). Dziś skończyła na ćwierćmilionie, jutro gra dalej.

Na widowni siedział jej sześcioletni synek, któremu matka obiecała za wygraną wyjazd do Disneylandu (teraz to wystarczy już na ten na Florydzie). Po zakończonym programie Hubert powiedział doń, że „mama wygrała dużo pieniędzy – i to nie koniec”, a ten charakterystycznym gestem zasłonił dłonią twarz. Będzie memem, czuję.

Porucznik Gruber rozpacza

Są takie dni kiedy się dzieje. Bernie Ecclestone po 40 latach przestał kierować Formułą 1 (został oficjalnie mianowany prezesem emeritusem), ogłoszono tytuł Epizodu VIII Gwiezdnych Wojen („The Last Jedi„), który wejdzie do kin w grudniu, Macierewicz coś palnął o Piłsudskim w Powstaniu Warszawskim, a ratownicy w Abruzzach wykopali spod zasypanego przez lawinę hotelu trzy żywe szczeniaki. W takim natłoku informacja o czyjejś śmierci łatwo może zginąć…

Ale nie ta. W wieku 75 lat odszedł Gorden Kaye. Nie wiecie kto to? Najwyraźniej nie żyliście w latach 90-tych. Rene Artois i jego brat bliźniak, mąż You Stupid Woman, posiadacz kiełbasy z Madonną z Wielkim Cycem Van Klompa (czasem bez Cyca)… Dał nam tyle radości w serialu Allo, allo!, że został postacią nieśmiertelną, całe moje pokolenie dziś płacze i wznosi kielich wina za jego pamięć.

Tytuł pożyczyłem z komentarza pod jakimś wspominkowym wpisem. Porucznik Gruber, posiadacz małego czołgu, przez cały właściwie serial się do Rene zalecał (bez wzajemności, Rene wolał Yvette i inne dziewczyny). Zabawne, bo Kaye był gejem – ale ileż serial by stracił, gdyby tak było w scenariuszu…

Merci, Rene.

Gorden Kaye RIP Allo allo Rene Artois

Łaska kibica na darmowym koniu jeździ

Tydzień temu – w początkach Euro – pisałem o finansowych rozterkach kibica pragnącego oglądać Euro 2016. Płacenie 75 zł uznałem za nieopłacalne, choć i tak miałem – jako klient Cyfrowego Polsatu – zniżkę, klienci innych platform musieli dać stówę. Przypuszczam, że podobnie uznało wielu kibiców, także tych pozbawionych choćby szczątkowej (w tej fazie) oferty Polsat Sport.

Kiedy pisałem poprzednią notkę, nie wiedziałem jeszcze, że dzięki dekoderowi tegoż Polsatu będę mógł te same mecze oglądać na kanałach niemieckiej telewizji publicznej (co po części wykorzystuję). Od kilku dni platformy zablokowały jednak dostęp do tych kanałów, czy też precyzyjniej: usunęły je z listy udostępnianych. Fala oburzenia przypominała tsunami, co sprytniejsi szybko jednak znaleźli obejście i oglądają dalej, na tych samych dekoderach (w tym, nie ukrywam, ja); inni wylewają pomyje (zwłaszcza na Polsat), grożą procesami i zapowiadają zrywanie umów, wzdychając do „cywilizowanych krajów”.

W ostatnich latach podobną retorykę można było napotkać wśród fanów F1, kiedy na tydzień przed sezonem nie było wiadomo czy ktokolwiek będzie transmitował wyścigi. Zastanawiam się, ilu kibiców jest w stanie dostrzec związek pomiędzy umiarkowaną chęcią stacji telewizyjnych do płacenia milionów (euro) za prawa do transmisji a umiarkowaną chęcią kibiców do płacenia za możliwość oglądania tychże transmitowanych wydarzeń. Że nie wspomnę o płaceniu abonamentu…

Katowicki sylwester z Polsatem

No więc nowy rok zacznę od przyznania się: oglądałem wczoraj wieczór sylwestrowy Polsatu czy też z Polsatem. Znakomity to koncert był. Zmuszony jestem jednakowoż podkreślić słowo „oglądałem”, gdyż niezwłocznie po pierwszym utworze wyciszyłem głos w telewizorze i zacząłem puszczać muzykę z laptopa (bo lepsza). Patrzyło się zaś znakomicie na futurystyczną scenę iluminowaną stale zmieniającymi się we wzorze i kolorze światłami. Od czasu do czasu kamera robiła odjazd ze sceny do szerszego planu, wtedy całość kosmicznych kształtów sceny z przyległościami było dobrze widać we względnej ciemności nocy, a kiedy jeszcze zaczynało być widać lekko podświetlony kształt katowickiego Spodka oraz niepodświetloną pustkę po świeżo wyburzonej DOKP, to na usta nasunęło się: IT’S NOT KATOWICE, IT’S A SPACE STATION!

A na scenie, ach. Przystojni panowie w eleganckich strojach, piękne panie w wytwornych kreacjach, aż mnie zdziwiło że jedna cały czas w tej samej, a nie co godzina w nowej (miała takie charakterystyczne srebrem szamerowane epolety*, że aż zapamiętałem). Do tego tradycyjnie ubrane czy nieubrane tancerki, cudacznie poubierani artyści (w poprzednim zdaniu było o prowadzących), długonogie wokalistki (jak nie słychać to piszę o tym co widać). I tylko czasem dysonansem był ktoś w puchowej kurtce…

Fakt, tu muszę zwrócić uwagę na jeden istotny czynnik. Od czasu do czasu było widać, jak oddechy zamarzają w powietrzu (o poranku mój domowy termometr pokazywał -11). Cały czas się zastanawiałem, czy na tej scenie mają jakiekolwiek ogrzewanie, choćby w postaci termowentylatorów umieszczonych pod sceną czy zakamuflowanych tu i ówdzie koksioków; pamiętam tylko, że raz któryś wykonawca miał coś płonącego ustawione na fortepianie. Oczywiście, być może jak się tańczy, śpiewa i skacze, to wcale się bardzo nie marznie, ale jednak te stroje na cienkie wyglądały…

Nikogo znajomego w TV nie wypatrzyłem (choć ten i ów się wybierał, a niektórzy nawet zdjęcia pokazywali), ale przecież to jeszcze nie dowód że ich tam nie było.

*a może to było coś innego, who cares

 

Wiwlafrąs!

Jadę TGV.
Spóźniony jak TLK.
Wciąż w tunelach jak cholerne metro.
I wifi nie ma.
Przez dziesiątki kilometrów wlecze się sto pięćdziesiąt jak jakiś produkt bydgoskiej Pesy. 
(ale kiedy wjeżdża na peron po krętym torze to wygląda całkiem jak wąż z tym swoim podłużnym pyskiem i parą ślepi)

Sobota, weekend wymiany turnusów. Wielu ludzi chce dojechać pociągiem, więc koleje francuskie puszczają na tory dodatkowe składy na popularnych kierunkach. A żeby je pomieścić na torach… wycinają część połączeń lokalnych, w tym to, które sobie pracowicie zaplanowałem jako część trasy wakacyjnej (co nie przeszkodziło francuskim kolejarzom w sprzedaniu mi dzień wcześniej w kasie biletu na to wycięte połączenie). W efekcie siedzę teraz przed dworcem (dworczykiem) bo czas, jaki nam pozostał na zwiedzanie Dol (z bagażami) jest o półtorej godziny krótszy (a bagaże są ciężkie), dobrze że słońce świeci i osładza chłodny wiatr. Pora* zabrać się za kupiony awaryjnie pate de campagne 

Trzebaż mieć farta, by na podróż do fenomenu z listy UNESCO wybrać się (z przesiadką) w czasie kiedy francuscy rolnicy w ramach tradycyjnego protestu o Republika-wie-co (aujord’hui je ne comprends francais więc trochę zgaduję oglądając telewizję, że tym razem o ceny mleka) postawią blokadę dokładnie na twojej drodze. W efekcie autobus zatrzymuje się ze siedem kilometrów dalej w Pontorson (choć śmiało mógł skubany pociągnąć jeszcze z pięć kilometrów do wioski, blokada jest za nią) i zostaje drzeć piechty (z pewnych względów opcja z rowerami nie wchodzi w grę), a w dalszej perspektywie rozpieprza to nam cały harmonogram transportu (udaje się wrócić sprawnie całkiem alternatywną trasą, ale dziesięć euro wydane zapobiegliwie na bilety powrotne.. sami możecie sobie dopowiedzieć co). Tyle naszego, że w drodze powrotnej znosi nas do przydrożnego sklepu i po degustacji wychodzimy z butelką cidre rose. A w domu widzimy całą kolumnę traktorów z tej blokady i – odmiana syndromu sztokholmskiego – wesoło im machamy.

Patrzę na francuską telewizję i zastanawiam się: czy w polskiej telewizji (której nie oglądam) występują tacy sami bucowaci kretyni, czy francuscy są jednak gorsi?

*pisane było na gorąco, wtedy był czas teraźniejszy

Sześćdziesiąt cztery grosze, tylko nie płacz, proszę

Zdarzają się tu i ówdzie reklamy, w których jesteśmy kuszeni do nabycia jakiegoś dobra (towaru, usługi), który ma nas per saldo kosztować zaledwie jakąś złotówkę czy dwie. Widząc tak niską cenę, adresat reklamy ma się zachwycić na tyle, by nie myśleć o tym, czy w ujęciu np. miesięcznym oferowana cena faktycznie różni się od oferowanych przez konkurencję. 

Przypomniało mi się dziś rano o konieczności uregulowania pewnej cyklicznej należności. Najpierw sprawdziłem, że mam ją uregulowaną za ubiegły rok, dzięki czemu mogłem liczyć na pewną zniżkę. Zajrzałem na stronę z wysokością opłaty, policzyłem ile mam do zapłacenia, sprawdziłem że wciąż jestem w terminie. Wysłałem przelew. Popatrzyłem jeszcze raz na kwotę, włączyłem kalkulator.

Abonament radiowo-telewizyjny zapłacony z góry za 12 miesięcy (termin do 25 stycznia) wynosi w tym roku 232,20 zł. Daje to niespełna 20 zł miesięcznie, a jeśli podzielić przez liczbę dni w roku – zaledwie 63,62 gr na dzień. Każdy może sobie sam odpowiedzieć na pytanie na co wydaje takie pieniądze…

Zamiast się ośmieszać opowieściami o haraczu, pospieszcie się lepiej z płatnością, zostało 11 dni. I nie trzeba koniecznie iść na pocztę.

Rhys

Ciocia Wikipedia mówi, że to popularne imię/nazwisko (to lub to, co kto woli) w Walii. Istotnie, spotkałem się z nim już i w jednym, i w drugim zastosowaniu, przeważnie w filmach, zazwyczaj z pozytywnymi wspomnieniami.

Zacznę tak.. historycznie, od mojego pierwszego Rhysa, czyli Johna Rhys-Daviesa. Większości dziś kojarzy się wyłącznie z jednym – z Jacksonowo-Tolkienowskim krasnoludem Gimlim, choć tam z uwagi na charakteryzację trudno go było poznać (zbiory ciekawostek podpowiadają, że wbrew temu, co widzieliśmy na ekranie, Rhys-Davies był najwyższym z członków Drużyny Pierścienia). Dla mnie jednak to przede wszystkim może drugoplanowy, ale niezapomniany Salah z Poszukiwaczy zaginionej arki, później pojawiający się też w Ostatniej krucjacie. Do tego dokłada mi się jeszcze Dogati z Kopalni Króla Salomona (z Chamberlainem i tak jeszcze młodą Sharon Stone), i wzorzec mam w głowie; do tego stopnia, że dopiero teraz (czego się wstydzę) sobie uświadomiłem, że Rhys-Davies ma też epizod bondowski – zagrał sowieckiego generała w Living Daylights

Było nazwisko, to skoczymy do imienia. Rhys Ifans kojarzy mi się tak naprawdę tylko z jednym filmem, ale za to po pierwsze z jednym z moich ulubionych (blogowałem już o nim? przynajmniej pośrednio), a po drugie kreuje w nim tak odjechaną postać, że nic tylko zapamiętać i ukochać. I co z tego, że Spike z Notting Hill jest przeszarżowany, czasem człowiek potrzebuje takiego wariata.

Jonathan Rhys-Meyers… ma na koncie też wiele różnych występów, ale pozostaje głównie instruktorem piłkarskim z Podkręć jak Beckham. Jest też – to niewątpliwy zaszczyt – głównym bohaterem Woody Allena, czarnym zresztą, a nie komediowym, nazbierał też agród za seriale telewizyjne (acz za te, których nie oglądałem). 

Najmłodszym (choć nie wiekiem) na tej liście jest Matthew Rhys, najmniej chyba znany w tym gronie (choć raz z Rhys-Meyersem zagrali braci w jednym filmie). Uwielbiam go jako sowieckiego szpiega w Zawód: Amerykanin, gdzie wspaniale po prostu uzupełnia cudowną Keri Russell – ale nie zrozummy się źle, nie jest dla niej tłem, tylko najzupełniej równorzędnym partnerem, nie gorzej od niej zmieniającym wygląd niczym kameleon (to niedobre sformułowanie, bo sugeruje wtapianie się w tło, ale jestem na tyle blisko końca notki, że nie mam już chęci szukać lepszego).

Skąd w ogóle pomysł na tę notkę? Tydzień czy dwa temu miałem w ręce gazetę z programem TV, i tak patrzę: tu reklamują nowy serial z Rhys-Meyersem, a tu nowy sezon serialu z Rhysem (tak, tego właśnie…), no po prostu karma.