Konto blokują bez dowodu

Taką mamy burzliwą rzeczywistość, że wiecznie się ktoś o coś oburza. W tym tygodniu najbardziej zapadła mi w pamięć burza wokół urzędniczo-sędziowskiej samowoli w kontekście blokowania kont podatników. Sam nie jestem pewien czy bardziej złorzeczono urzędnikom skarbowym (zawsze się nawiną), czy sędziom (wiecie: kasta i te sprawy), padały słowa o konstytucji i brzydsze. A ponieważ nie każdy musi się wyznawać na niuansach (z dużą częścią prawników włącznie), to postanowiłem coś sobie o tym skrobnąć.

Zacznijmy więc od tego, że administracja skarbowa ma od kilku miesięcy system o złowrogo brzmiącej nazwie STIR (co rozwija się banalnie jako System Teleinformatyczny Izby Rozliczeniowej), do którego codziennie trafiają informacje o rachunkach wszystkich firm działających w Polsce (tak dla uproszczenia) i o wszystkich operacjach na tych rachunkach (jeśli chcieliście zakrzyknąć „permanentna inwigilacja!” to jest to całkiem niezły moment). Wszystkie te dane system analizuje szukając w operacjach bankowych, czy ktoś nie próbuje zorganizować jakiegoś wyłudzenia podatku – jakiejś karuzeli VAT czy co tam ostatnio jest modne.

Wyobraźmy sobie teraz, że system STIR zasygnalizował coś podejrzanego. W takiej sytuacji upoważniony urzędnik skarbowy (formalnie sam szef, w praktyce pracownik z odpowiednim upoważnieniem) analizuje posiadane dane czy ktoś nie organizuje wyłudzenia podatku. Jeśli dojdzie do wniosku, że faktycznie istnieje takie podejrzenie, to zadaje sobie kolejne pytanie – czy dla powstrzymania takiego wyłudzenia trzeba zablokować konto podejrzanej firmy (lub firm)? Jeżeli i ta odpowiedź jest twierdząca, wydaje postanowienie o zablokowaniu konta i przekazuje je bankowi. Aha – taka blokada może trwać 72 godziny…

Powiecie: i takie larum o 72 godziny? (bo oczywiście litania obejmowała „firmy padną od kont odcięte”) Powiedzmy więc od razu dalej, że taka blokada może być oczywiście przedłużona, jeżeli przed upływem tych 72 godzin do banku wpłynie kolejne postanowienie – tym razem o przedłużeniu blokady nie dłużej niż na 3 miesiące. Tym razem jednak urzędnik skarbowy musi już mieć „uzasadnioną obawę” że firma spróbuje uciec z zapłatą podatku na kwotę co najmniej 10 tysięcy euro (nie wystarczy ta ogólna „możliwość wyłudzenia podatku”), i tę obawę opisać w postanowieniu. Aha – od obu postanowień przysługuje odwołanie, a potem skarga do sądu administracyjnego, i to w przyspieszonej ścieżce…

Zapewne i tak ktoś powie: ale co to za porządki żeby konta blokować, jak firma potrzebuje żyć! Otóż wbrew pozorom taka blokada (nawet trzymiesięczna) nie musi być przesadnie uciążliwa. Można bowiem złożyć wniosek o zgodę na zapłatę z zablokowanego konta pensji wraz ze składkami i zaliczkami na podatek od nich, lub – jeśli akurat taka jest potrzeba – podatku lub cła. Gwarancji otrzymania zgody nie ma, ale teoretycznie możliwości większe niż blokadzie konta w postępowaniu egzekucyjnym, a już na pewno jeszcze większe niż gdyby konto zostało zablokowane w związku z podejrzeniem przestępstwa. Ale, ale – czy wiedzieliście, że na 72 godziny to sam bank może zablokować konto jak będzie mieć uzasadnione podejrzenie że pieniądze na koncie mają związek z przestępstwem? A prokurator na podstawie „uzasadnionego podejrzenia” może konto zablokować na pół roku? 

Wróćmy teraz do naszego oburzenia. Jakaś firma, którą spotkała nieprzyjemność blokady, odwołała się do sądu* i twierdziła, że urzędnicy skarbowi powinni mieć dowody w postaci dokumentów lub świadków. Powyżej wspominaliśmy, że niezbędna jest „uzasadniona obawa” (wykazywalna jakimikolwiek dowodami), a nie twarde dowody jak w akcie oskarżenia (taka jest istota środków zabezpieczających, że uruchamia się je na podstawie podejrzeń, czy to w postępowaniu karnym, cywilnym czy podatkowym). Cóż, nikogo nie dziwi że prawnicy próbują przeforsować interes klienta na „kruczkach” proceduralnych.

A czy to narzędzie STIR stanowi zagrożenie dla „przysłowiowego” uczciwego podatnika? Spośród milionów kont polskich firm, urzędnicy skarbowi blokują… jedno na tydzień.

PS Dla ciekawych polecam: art. 119zv do 119zzc ordynacji podatkowej. Choć nie jest to porywająca lektura.

*PPS Jak się pisze po nocy i długo, to potem się nie zauważy zgubienia ważnej informacji – sąd potwierdził, że nie są potrzebne twarde dowody na konieczność blokady, co właśnie było źródłem oburzenia…

Nakaz zapłaty z urzędu skarbowego

„Pierwszy Śląski Urząd Skarbowy w Sosnowcu
nakazuje spółce Przedsiębiorstwo Handlowe Zalewajka spółka z o.o. w Sosnowcu, NIP XXXXXXXXXX, aby zapłaciła Janowi Łożyrokowi w Rudzie Śląskiej, NIP YYYYYYYYYY,
kwotę 1.230,00 zł (w tym podatek VAT 230,00 zł)
tytułem faktury VAT nr 666/09/18
w terminie 14 dni, lub w tym terminie złożyła zarzuty zgodnie z pouczeniem.”

Widzieliście kiedyś coś takiego? Na pewno nie, bo odkąd istnieją numery NIP, to takiej możliwości prawo nie przewiduje. Rozważam jednak od jakiegoś czasu, dlaczego właściwie takie coś nie mogłoby zostać wprowadzone – w ramach akcji odciążania sądów. Powiedzmy sobie otwarcie: spośród milionów spraw rejestrowanych w sądach (prawie 15 mln w roku 2017), największą grupę stanowią proste żądania urzędowego stwierdzenia obowiązku zapłaty (jeśli nie gubię się w statystykach Instytutu Wymiaru Sprawiediwości, to dobrze ponad 4 miliony). Gdyby sądy nie musiały się tym zajmować…

Kiedy taki pomysł rzucałem na Twitterze, spotkałem się z dwiema głównymi grupami zarzutów: że dlaczego urząd skarbowy miałby zajmować się rozstrzyganiem sporów (argument przewidywalny) i że to zbędne dokładanie obowiązków pracownikom administracji (ten mnie zaskoczył). Co do tego drugiego powiem wstępnie że oczywiście nie chodzi o to, żeby pracownicy urzędu skarbowego wczytywali się w pozwy i tonęli w stertach faktur obok swoich dotychczasowych obowiązków, gdyby to miało wejść w życie to po przygotowaniu odpowiedniej infrastruktury (personelu też, choć nie widzę potrzeby żeby miał szczególne przygotowanie fachowe). Co do pierwszego powiem, że w założeniu nie jest to przeznaczone do rozpoznawania spraw spornych (luźno oszacuję, że 90% nakazów zapłaty kończy sprawę w sądzie). Spróbujmy więc sobie wyobrazić jak to miałoby działać, w oparciu o to co w urzędach skarbowych już się znajduje. 

Co miesiąc do urzędów skarbowych wpływa ponad 1,5 miliona zestawień faktur wystawionych i otrzymanych przez podatników VAT, czyli Jednolitych Plików Kontrolnych (JPK). Każdy JPK zawiera nazwy podatników, ich adresy, numery NIP, daty wystawienia, numery i kwoty faktur. Zasadniczo w normalnych warunkach jeżeli ktoś dokonał transakcji potwierdzonej fakturą, to powinna się ona znaleźć w dwóch JPK – wystawcy i odbiorcy faktury. 

Wyobraźmy sobie teraz, że spółka Zalewajka (z pierwszego akapitu) nie zapłaciła firmie pana Łożyroka za fakturę. Co robi pan Łożyrok? Loguje się do aplikacji czy też wypełnia formularz potwierdzony podpisem elektronicznym, wprowadzając dane: własna nazwa i NIP, data wystawienia, numer faktury i wartość faktury, nazwa i NIP kontrahenta. Urząd sprawdza te dane pod kątem zgodności z JPK pana Łożyroka (najlepiej w sposób zautomatyzowany), dokonując w ten sposób wstępnej weryfikacji. Jeśli ta wypadnie pomyślnie (pomyłki chodzą po ludziach), sprawdza te same dane w JPK spółki Zalewajka (najlepiej w sposób zautomatyzowany). Jeżeli okaże się że obaj przedsiębiorcy zgodnie zgłosili tę samą fakturę w JPK, uznaje za wystarczająco prawdopodobne, że spółka Zalewajka powinna panu Łożyrokowi zapłacić i generuje nakaz zapłaty. Jeżeli spółka Zalewajka będzie miała zastrzeżenia – niech to trafi do sądu (tu widzę np. formularz zaskarżenia wskazujący czy zastrzeżenia wynikają z zapłaty, czy ze sporu między stronami).

Oczywiście, dla zwiększenia pewności że urząd skarbowy – wykonując uprawnienia władcze państwa – nie zostanie „wykorzystany”, można rozważyć wzmocnienie odpowiedzialności wierzyciela przez złożenie oświadczenia, że należność nie była kwestionowana (być może, że dłużnik został wezwany do zapłaty), a prawdziwość danych jest podawana pod odpowiedzialnością karną. Sądzę jednak, że kontrola na poziomie JPK sama w sobie jest wystarczająco mocna, problem pojawi się raczej przy rozszerzeniu systemu na sprawy nie tylko pomiędzy podatnikami VAT (takich w skali roku jest kilkaset tysięcy).

Przypuszczam, że największym problemem mentalnym będzie jednak „ale jak to nie sąd będzie się wypowiadał o obowiązkach cywilnych?”. W tym miejscu pozwolę sobie sięgnąć do unijnego rozporządzenia nr 805/2004 w sprawie utworzenia Europejskiego Tytułu Egzekucyjnego dla roszczeń bezspornych, ułatwiającego egzekwowanie roszczeń w sprawach transgranicznych. Artykuł 4 punkt 7 tego rozporządzenia przewiduje, że w Szwecji, w uproszczonym postępowaniu dotyczącym nakazów zapłaty, wyrażenie „sąd” (wydający orzeczenie podlegające wykonaniu) obejmuje również szwedzkie służby egzekucyjne (powinienem zacytować też szwedzkie nazwy, ale nie chcę zniekształcić pisowni). 

Chcemy odjąć obowiązków sądom? To nie trzymajmy się kurczowo myśli, że sąd musi. Zwłaszcza tam gdzie nie musi. 

Miliony Sapkowskiego

Jednym z bardziej rozpalających dyskusję w ostatnim czasie tematów była kwestia pieniędzy za „Wiedźmina”. Gdyby ktoś przegapił, to przypomnę – prawnicy reprezentujący Andrzeja Sapkowskiego (tego pana, który wymyślił postać świat wiedźmina Geralta) wysłali wezwanie do firmy CD Projekt RED (która wykorzystała świat wymyślony przez Sapkowskiego do stworzenia serii gier „Wiedźmin”), żeby uprzejmie podzieliła się zyskami, bo to co Sapkowskiemu zapłaciła zgodnie z umową (umowami?) to zdecydowanie za mało. W wezwaniu zasugerowano, że odpowiednią kwotą byłoby jakieś sześć procent zysków, a że zyski przekroczyły już miliard…

Nie, nie będę analizować samej konstrukcji prawnej tego żądania, powiem tylko że ma ono swoją podkładkę w przepisach prawa autorskiego, koledzy prawnicy komentowali, że to próba „testowania” przepisu. Nie będę analizować choćby dlatego, że za mało wiem o umowach zawartych między autorem a firmą (jedni mówią że była jedna, inni – że więcej), jeśli chodzi o różne haczyki które wchodzą w grę, to opisał je na przykład Olgierd Rudak i nie chce mi się powtarzać.

Skupię się na zagadnieniu zupełnie innym. Prawnicy patrzą w swój profesjonalny sposób, wiele widziałem natomiast komentarzy, że zasadniczo twórcy się powinno należeć, bo to słuszne, i że kapitalistów należy… I tak sobie zacząłem myśleć. Wielkie zyski CDProjektu pojawiły się w istocie po trzeciej grze z serii (nie szukałem dokładnych wyników, bo pierwsze dwie wszyscy pomijają), czyli – logicznie rzecz biorąc – nie postacie Sapkowskiego przyciągały miliony. Na stworzenie gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” firma wydała ponad 300 mln złotych, pracowały nad nią setki ludzi; chwalono wielkość zaprojektowanego w grze świata, jego różnorodność, staranność jego wykonania, rozmaite aspekty związane ze sposobem gry… (sam uczciwie powiem, że nie grałem, więc nie mam zdania)

I tak doszedłem do pytania: dlaczego właściwie na podwyższenie wynagrodzenia miałby zasługiwać autor opowiadań, twórca postaci i ich świata (zarabiający notabene na wydaniach tychże opowiadań, przynajmniej w teorii), bardziej niż projektanci i programiści, którzy ten świat przełożyli na obrazy poruszające się na ekranie monitora i reagujące na polecenia z myszek, klawiatur czy padów? A idąc szerzej – jeżeli uważamy, że dochód/zysk firmy z tytułu produkcji gry jest na tyle wysoki (kilkakrotność tego co wydali na produkcję), że powinna się nim podzielić z kimkolwiek (poza akcjonariuszami oczywiście), to dlaczego ma czynić jednostkę milionerem, a nie przeznaczyć miliony dla dobra wspólnego (choćby w formie podwyższonego opodatkowania)?

W tym wpisie nie ma odpowiedzi, są tylko pytania. 

Zagadka nieruchomości

Pojęcie nieruchomości jest znane każdemu prawnikowi i studentowi prawa, który liznął już nieco prawa cywilnego. Dokładna definicja tego pojęcia to już zupełnie inna historia, bo i zmieniała się na przestrzeni dziejów, można dla porządku wspomnieć, że kiedyś był to sam grunt, kiedyś przestrzeń wyznaczona granicami działki i biegnąca w dół do środka ziemi, a w górę – aż do gwiazd, tworząc taką stożkopodobną bryłę. Dziś w naszym prawie to zasadniczo grunt w granicach z pewną częścią przestrzeni nad i pod powierzchnią, jak również w pewnych sytuacjach budynek, a w pewnych – lokal…

Wszystko jest bowiem sprawą konwencji, umowy. Swego czasu pasjonujący był prowadzony przed sądami administracyjnymi spór, czy podziemne wyrobisko górnicze jest… nie tyle nieruchomością, ile czymś co można opodatkować podatkiem od nieruchomości (ten podatek nie ogranicza się bowiem do nieruchomości sensu stricto, definiowanych przez prawo cywilne). Mnie w tym miejscu wspominają się czasy studenckie, kiedy wśród wesołej zabawy sformułowaliśmy najzupełniej merytoryczną zagadkę:

Jak unieruchomić dziesięć koni?

Ta notka jest zainspirowana napotkanym dziś orzeczeniem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który miał rozstrzygnąć, czy w rozumieniu przepisów unijnych barka może być nieruchomością, a nie środkiem transportu (chodziło o poprawność zwolnienia dzierżawy z podatku VAT). Trybunał stwierdził, że jeśli barka jest od lat na stałe przycumowana i zakotwiczona, podłączona do brzegu rurami i kablami (a nawet posiada własny adres!), pozbawiona napędu i stale wykorzystywana jako kawiarnia – to jej funkcja przesądza, że w rozumieniu unijnych dyrektyw o VAT (w których użyte pojęcia są oderwane od ich krajowych definicji) taka barka jest nieruchomością („skoro się nie rusza jak kaczka i nie kwacze jak kaczka, to nie jest to kaczka”). Dla zainteresowanych – wyrok w ciekawej pod wieloma względami sprawie Leichenich

Powróćmy do naszej zagadki, zapewne odgadliście, że odpowiedź jest związana z pojęciem nieruchomości. W dawnym prawie nieruchomością mogły bowiem być i różne inne rzeczy, jak np. w prawie francuskim ryby w stawie (do momentu ich wyłowienia). W myśl zaś prawa mazowieckiego koń był ruchomością, ale stado powyżej 10 koni – już nieruchomością, zatem prawidłowe rozwiązanie zagadki brzmiało: kupić jedenastego konia.

Jak wójt z wójtem

Opowiem Wam bajkę. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, a może znacznie bliżej, była sobie gmina. Gmina, jak to gmina, miała swojego wójta, którą nią kierował bardziej lub mniej mądrze i gospodarnie, a jednocześnie jako tak zwany organ wydawał decyzje i interpretacje prawa. I oto któregoś dnia…

Gmina, reprezentowana przez Wójta-gospodarza, zwróciła się do Wójta-organu o wydanie indywidualnej interpretacji prawa podatkowego w zakresie podatku od nieruchomości.

Wójt uznał własne stanowisko przedstawione w powyższym wniosku za nieprawidłowe.

W wezwaniu do usunięcia naruszenia prawa skierowanym do organu – Wójta Gminy – tenże Wójt (działający jako wnioskodawca) podtrzymał stanowisko prezentowane we wniosku i zażądał zmiany stanowiska zawartego w interpretacji indywidualnej.

Wójt Gminy (jako organ) uznał, że brak jest podstaw do zmiany stanowiska zaprezentowanego w udzielonej interpretacji indywidualnej.

W skardze do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego Wójt wniósł o uchylenie w całości zaskarżonej interpretacji indywidualnej z powodu jej niezgodności z prawem, podtrzymując swoje stanowisko zawarte we wniosku.

W odpowiedzi na skargę tenże Wójt, jako organ interpretacyjny, wniósł o jej oddalenie.

(tu przerwał, lecz róg trzymał) Jesteście bardziej rozbawieni czy zdezorientowani? Ja jestem przede wszystkim rozbawiony tą sekwencją działań opisaną w orzeczeniu Naczelnego Sądu Administracyjnego* (sześć powyższych akapitów to cytaty, z minimalnymi korektami), którą przypadkowym zbiegiem okoliczności dziś sobie odświeżyłem (bo sprawa jest sprzed paru lat). Zdezorientowanym podpowiadam, że był to całkiem zmyślny plan wójta (i jego prawników), ponieważ w wydanej interpretacji musieli się powołać na wiążące zalecenia pokontrolne, które uważali za niekorzystne – i w taki sposób postanowili je podważyć. No, ale dokończmy póki co bajkę…

Wojewódzki Sąd Administracyjny przyjął, że Wójt, reprezentując Gminę, nie był uprawniony do wniesienia skargi do sądu administracyjnego na interpretację indywidualną wydaną przez tegoż Wójta, działającego w charakterze organu podatkowego – i skargę Gminy odrzucił (z przyczyn formalnych – jako niedopuszczalną).

Gmina złożyła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego – wniosła o uchylenie zaskarżonego postanowienia w całości i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania Wojewódzkiemu Sądowi Administracyjnemu.

Naczelny Sąd Administracyjny uchylił postanowienie o odrzuceniu skargi i nakazał Wojewódzkiemu Sądowi Administracyjnemu merytoryczne jej rozpatrzenie.

Dwie dziurki w nosie i skończyło się (dla nas, bo co dalej z tą interpretacją to nie wiem i już mnie za bardzo nie interesuje, my tu o dialogu wójta z wójtem, a nie interpretacji prawa podatkowego).

*kto ciekaw: II FSK 542/14

 

Krótka opowieść o krzywdzie artystów

Notki o genezie i smaczkach koncepcji 50% kosztów uzyskania przychodów dla twórców wciąż nie napisałem i zebrać się nie mogę, ale wkurzyła mnie wiadomość, że planowane jest podwyższenie (podwojenie) twórcom limitu kwoty, do którego mogą z tej możliwości skorzystać. Postanowiłem zobrazować to w formie prostych obliczeń. Dla uproszczenia przyjmiemy, że twórczość jest jedynym źródłem dochodu.

Dziś artysta, który na swojej twórczości zarabia rocznie 85.528 zł, ma prawo od tej kwoty wyliczyć sobie 50% kosztów uzyskania przychodu (wirtualnych, choć ładniej się mówi „zryczałtowanych”). W rezultacie do opodatkowania jego roczny dochód wynosi 42764 zł. 18% z tej kwoty wynosi 7.697,52 zł, co należy pomniejszyć o 556,02 zł kwoty wolnej od podatku – ostatecznie (po zaokrągleniu w górę) artysta od swoich 85.528 zł płaci 7142 zł podatku, zatem „na czysto” zostaje mu 78.386 zł.

Gdyby zaś rzeczony artysta nie korzystał z przywileju, tylko był traktowany jak zwykły śmieciówkarz na umowach o dzieło, to mógłby sobie odliczyć wirtualne 20% kosztów uzyskania przychodu i podatek płaciłby od kwoty 68.422,40 zł. Podatek wyniesie wtedy 11.761 zł, a na rękę zostanie 73.767 zł. 

Gdyby zaś ten artysta chałturzył na umowach o pracę (pamiętamy, że wtedy oprócz kwoty dochodu płyną jeszcze znaczne kwoty składek na ZUS), to w skali roku mógłby odliczyć nie więcej niż 2.502,56 zł kosztów, a wtedy jego podatek wynosi 14.389 zł i „na rękę” pozostanie mu 71139 zł. Różnica to kilka tysięcy w tę lub wewtę, które my, pozostali podatnicy, dajemy twórcy zarabiającemu miesięcznie na czysto sześć tysięcy złotych (z haczykiem lub bez).

Co więc się stanie, kiedy „opresyjny” limit kosztów uzyskania przychodu zostanie podwojony? Wtedy artysta, który zarobi rocznie „na twórczości” 171.056 zł, dzięki „złagodzeniu krzywdy” zapłaci 14.840 zł podatku i pozostanie mu 156.216 zł, czyli trzynaście tysięcy miesięcznie (dziś zapłaciłby 29080 zł i zostałoby mu 141.976 zł, czyli niespełna dwanaście na miesiąc). 

Powtórzmy zatem dobitnie: „przywrócenie sprawiedliwości” artystom oznacza wypłacenie przez innych podatników trzynastej pensji ludziom, którzy zarabiają kilka średnich krajowych. Możecie zgadywać, dla kogo takie nagrody.

Krzywa Laffera po podkarpacku

Krzywa Laffera to taki konstrukt z okolic ekonomii, wyrażający z grubsza pogląd, że przy pewnej wysokości stóp podatkowych ich dalsze podnoszenie przestaje się suwerenowi opłacać, bo wpływy z podatków zaczną maleć. Nikt – także ekonomiści – nie wie do końca, kiedy ten moment następuje, ale w mentalności współczesnych liberałów ekonomicznych zakodowało się to jako hasło „obniżanie podatków jest dobre, także dla budżetu, bo tak stanowi święta Krzywa Laffera” (nawet jeśli jest niemal pewne że jesteśmy po tej stronie krzywej, gdzie wzrost stawek podatkowych powoduje wzrost dochodów budżetowych).

Wpadł mi ostatnio w oczy tekścik na portaliku (nazwę wspominać hadko), z tezą taką, że jest sobie w Polsce gmina, która ma arcyniskie podatki, a rekordowe dochody podatkowe (czytaj: św. Krzywa działa!) Generalnie każdy zorientowany w finansach komunalnych na taki widok śmiechnie sobie, gdyż ma świadomość, że gmina w umiarkowany sposób kształtuje swoje stawki podatkowe, a dochody podatkowe ma zasadniczo z innych tytułów, ale nikt nie powiedział, że teksty o realiach podatkowych piszą osoby zorientowane… Tekst dotyczył sympatycznej (oczywiście) gminy Radomyśl Wielki (województwo podkarpackie przy granicy z małopolskim, w sąsiedztwie Mielca i w bliskości Tarnowa, Dębicy oraz autostrady A4). Podobnoż ma w skali kraju jedne z niższych (wg jakichś rankingów) podatków lokalnych, nie sprawdzałem. Jeśli zaś chodzi o dochody podatkowe…

Fakt: są rekordowe. To znaczy zaplanowano je w tym roku na rekordową kwotę 10,38 mln złotych, wobec 9,83 mln zł w roku poprzednim. Oznacza to wzrost o 5,6% lub o 550 tysięcy złotych. Od razu wyjaśnijmy też, że gminie tak dobrze się powodzi, że planuje 3 mln złotych deficytu (w zeszłym roku niecałe 2,5 mln), a gros budżetu to dotacje na oświatę i 500+. Jeżeli zaś chodzi o same sukcesy podatkowe, to ponad połowa wzrostu przypada na podatek dochodowy od osób fizycznych – przypadającą gminie część podatku pobieranego od dochodów mieszkańców gminy; dla porządku wypada w tym miejscu przypomnieć, że od 1 stycznia z przyczyn od gminy niezależnych znacząco wzrosła pensja minimalna… Oprócz tego wzrastają planowane dochody z podatku od środków transportowych (głównie samochody ciężarowe) oraz od nieruchomości – gruntów, budynków i budowli. Zwiększenie się floty transportowej może być oczywiście wynikiem polityki gminy, gruntów raczej zbytnio z roku na rok nie przybyło (choć można było coś odrolnić i odlesić), jakieś budynki mogły zostać wybudowane czy rozbudowane, mogła wzrosnąć wartość budowli (stawka procentowa)…

Zajrzyjmy więc do uchwał określających wysokość stawek podatkowych. Kto jest zdziwiony, że stawki dla samochodów poniżej 12 ton, gruntów i budynków (w tym wykorzystywanych na działalność gospodarczą) – WZROSŁY względem 2016? Święta Krzywa Laffera płacze w kąciku.

Zlikwidować opodatkowanie działalności gospodarczej

Tytuł tego wpisu niewątpliwie wiele osób zdziwi (nie, nie miałem na myśli zwykłego clickbaitu). Jedni pomyślą, że zwariowałem, inni, że się nawróciłem – w każdym razie, że chcę zrobić hiperdobrze osobom prowadzącym działalność gospodarczą aka przedsiębiorcom (potencjalnie mogłoby nie dziwić skoro w taki sposób się od lat utrzymuję). 

Zacznijmy jednak ab ovo. „Jajkiem” w tym przypadku był wywiad z eks-premierem Belką, który znalazłem na portalu. Pan profesor wspomniał w tym wywiadzie, że jako prezes banku centralnego płacił podatki wg stopy 32% (nie wiem czy jako premier łapał się w podwyższony próg), natomiast obecnie jako individual contractor płaci 19% i jeszcze wrzuca sobie to i owo w koszty (choć się z tym dobrze nie czuje). Zrobiło mi się bardzo smutno, bo to przejaw takiej hipokryzji, że co się nam będą możliwości marnować (ani korzystanie ze stawki liniowej, ani odpisywanie kosztów nie jest obowiązkowe) – dokładnie na tej samej zasadzie bogaci biorą 500+, a dziennikarze na etatach korzystają z 50% kosztów uzyskania przychodu za swoje teksty (lata temu WO się za taką sugestię na mnie mocno obraził i nie przeszło mu aż do dziś, z grubsza). Napisałbym, że to polska mentalność, ale tak naprawdę działa na całym świecie

I kiedy tak sobie nad tym dumałem o poranku, przyszło mi do głowy rozwiązanie, które można streścić tytułem tej notki. Nie, oczywiście nie chodzi w nim o zwolnienie z opodatkowania dochodów z działalności. Pomysł polega na usunięciu z ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych kategorii „przychody z działalności” – każda forma osobistego działania podlega opodatkowaniu na zasadach ogólnych (tzn. bez szerokiego odliczania kosztów). Jeżeli natomiast ktoś chce prowadzić działalność gospodarczą, niech przychody z niej opodatkowuje podatkiem od osób prawnych! Osiągamy wtedy następującą sytuację:
– wszyscy przedsiębiorcy są opodatkowani wg tych samych zasad (tak, oznacza to rozciągnięcie CIT na wszelkie spółki osobowe) – a jednym z uzasadnień wprowadzenia stawki ryczałtowej było „zrównanie szans” wobec obniżki stawki CIT,
– rozwiązuje się problem przepływów pomiędzy majątkiem „firmowym” i „prywatnym” – wszelkie transfery do majątku prywatnego stanowią przychód z majątku, także korzystanie z majątku firmowego do celów prywatnych, być może niezbędne będzie wprowadzenie wyraźnej kategorii prawnej „majątek przedsiębiorcy” (jakby co, to ten tekst stukam na laptopie stanowiącym formalnie majątek przedsiębiorcy…),
– likwiduje się masowo ostatnio nadużywane furtki do obniżania opodatkowania,
– upraszcza się system podatkowy.

Minusy? Nie widzę. Oczywiście, wszyscy oszczędzający na podatkach dzięki stawce liniowej zakrzykną veto… Chyba podrzucę to zaprzyjaźnionej partii.

Dwa tysiące dla kretynów, czyli o jednym memie o działalności gospodarczej

Krąży po Polsce widmo, widmo w kretyńskiego mema ubrane…

Mema zasadniczo należałoby wkleić, ale że jest głupi to mi się nie chce, a że w zasadzie należałoby go przyedytować, to nie chce mi się tym bardziej – dlatego zrobimy to metodą XX-wieczną i przepiszemy, zwłaszcza że ten mem składa się głównie z tekstu. Tekst dotyczy straszliwych obciążeń fiskalnych związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej i brzmi tak:

Zarobiłem 2000 PLN 
Oddaję Państwu:
– 1121 PLN na ZUS
– 360 PLN na US (18%) 
Zostaje 519 PLN z czego 23% oddam w zakupach.
Na czysto mam 400 PLN.

Kiedy już kończymy płakać ze śmiechu, przeprowadzimy analizę krytyczną
1/ „zarobiłem 2000 PLN” – z kontekstu wynika, że chodzi o dochód; nie jest jedynie jasne, czy uciśniony byznesmen-bohater zarobił wszystkiego 2000 PLN przychodu i nie miał żadnych kosztów, czy też po odliczeniu kosztów zostało mu 2000 PLN; pierwszy wariant sugeruje de facto samozatrudnionego, najpewniej z jednym zleceniodawcą, czyli żadnego przedsiębiorcę, zapewne niepłacącego VAT; wariant drugi… zapewne też występuje w obrocie, na tym etapie to mało istotne
2/ „oddaję 1121 PLN na ZUS” – czyli dane za rok 2016 (dokładniej: 1121,52 zł); dla porządku wyjaśnijmy, że każdy przedsiębiorca wie, że kwotę tę należy rozbić co najmniej na NFZ (ubezpieczenie zdrowotne) w kwocie 288,95 zł i resztę, czyli ubezpieczenia społeczne (772,96 zł) i Fundusz Pracy (59,61 zł); wynika z tej informacji także, że nasz bohater prowadzi działalność od ponad 2 lat, bo nie korzysta z obniżonych składek dla początkujących
3/ „oddaję 360 PLN na US” – czyli podatku dochodowego; wynika z tego, że nasz przedsiębiorca nie korzysta ze stawki liniowej, ponieważ ta wynosi 19%, tylko ze stawki powszechnej 18% w pierwszym progu (co przy jego dochodach wcale nie jest głupie).

I teraz przerwiemy na chwilę interpretowanie, a pokażemy totalną głupotę autora mema. Otóż jeżeli nasz byznesmen ma dochód 2000 PLN, to jeżeli tylko kiedykolwiek widział na oczy dokument PIT (wcale się nie zdziwimy, jeśli nie), to zauważył tam pozycję „składki na ubezpieczenie społeczne do odliczenia” (te na FP też). Zatem podatek dochodowy płaci od kwoty 2000-(772,96+59,61)=2000-832,57=1167,43 zł. Przy wyliczaniu samego podatku powinien uwzględnić kwotę wolną od podatku, wynoszącą 3091 zł rocznie – co w praktyce oznacza zwolnienie z PIT w pierwszych miesiącach roku, ale policzmy to dla uproszczenia jako 257,58 zł miesięcznie (jako 1/12 kwoty rocznej). Mamy więc podatek miesięczny w wysokości 0,18 x (1167,43-257,58) = 0,18 x 909,85 zł = 163,77 zł (drobna różnica względem 360, nieprawdaż). Ale tutaj pojawia się jeszcze jeden drobiazg – a mianowicie brakująca część „ZUS”, czyli składka zdrowotna, którą odlicza się od podatku. Fakt: nie całą (najtrudniejsze jest zawsze pamiętanie ile się dokładnie odlicza), ale w roku 2016 z płaconych „na NFZ” 288,95 zł odliczało się od podatku 248,82 zł (reszta to taki dodatkowy podatek…). Zatem mamy 163,77-248,82 zł=-85,05 zł, czyli tyleż do zwrotu na koniec roku (w sumie tysiączek z małym haczykiem). Jak zatem widać, nasz biedaczyna ma na życie efektywnie o 360 zł więcej w każdym miesiącu…

Powróćmy do naszych baranów:
4/ „519 zł z czego 23% oddam w zakupach” – nasz byznesmen musi mieć ciekawe nawyki żywieniowe, gdyż je wyłącznie żywność przetworzoną w taki sposób, że jest ona opodatkowana 23% stawką VAT, co wyklucza pieczywo, nabiał, warzywa (specjalnie zerknąłem właśnie na swój rachunek z marketu).. 
5/ „na czysto mam 400 PLN” – to doprawdy Schroedingerowskie pojmowanie „mam”, skoro te 400 zł które „ma”, musiał wydać w sklepie, żeby móc oddać państwu ten VAT… 

Podsumowując: mem został popełniony przez kretyna, który w życiu nie stał obok prowadzenia działalności (każdy obdarzony minimum mózgu stara się zapłacić podatków najwyżej tyle ile trzeba). Ponadto należy stwierdzić brutalnie, że ktoś, kto osiąga z działalności dwa tysiące dochodu (nie mówiąc o wariancie osiągania dwóch tysięcy przychodu przy zerowych kosztach), nie jest przedsiębiorcą, tylko wyrobnikiem i bankrutem, i powinien zdecydowanie przemyśleć wybór drogi życiowej.

Bierzcie i pamiętajcie, jak ponownie zobaczycie.

Tylko koni żal

Jak się już było wspominało, Dobra Zmiana pracuje w pocie czoła nad zmianami w prawie (i nie tylko, ale to inny temat), niekoniecznie sobie radząc z opracowaniem ich dobrze (pun intended), jak również z pojmowaniem skutków wprowadzanych regulacji (to takie trochę „zabijajcie jak leci, Bóg rozpozna swoich”).

Odnotowałem dziś podpisanie przez Pana Prezydenta kolejnej ustawy. Ustawa jest krótka, obejmuje wszystkiego drobne (ilościowo) zmiany w trzech ustawach i trzy artykuły z przepisami przejściowymi. Zasadniczym celem ustawy jest ukrócenie obrotu gotówkowego poprzez wzmocnienie obowiązku dokonywania rozliczeń między przedsiębiorcami za pośrednictwem rachunku bankowego, poprzez z jednej strony obniżenie pułapu bezgotówkowego do 15 tysięcy złotych, z drugiej zaś poprzez wprowadzenie sankcji polegającej – w skrócie – na wyłączeniu możliwości zaliczania do kosztów uzyskania przychodu wydatków poniesionych z naruszeniem tego zakazu.

I tu niestety zaczynają się schody. Mądry Ustawodawca postanowił bowiem zabezpieczyć się przed ewentualnym obchodzeniem przepisu i nie tyle zakazał płatności gotówką, ile bezwzględnie nakazał rozliczanie się poprzez rachunek, bez wyjątku. Oznacza to – lege non distinguente – także przypadek, kiedy strony mają między sobą wzajemne rozliczenia, które mogłyby uregulować w formie potrącenia ((„ja ci jestem winien, ty mi jesteś winien, jesteśmy kwita”), w epoce zatorów płatniczych rozliczenia takie były podnoszone do rangi sztuki, kiedy dokonywano wielostronnych rozliczeń; jeżeli jednak po 1 stycznia strony spróbowałyby takiego manewru, to ucierpią na tym dość poważnie, bo powstaną im zupełnie wirtualne przychody do opodatkowania. To tylko jeden przykład (chyba najbardziej oczywisty), na razie się luźno zastanawiam nad przypadkiem dokonywania zakupów finansowanych kredytem, który byłby uruchamiany bezpośrednio z rachunku kredytowego, który w rozumieniu ustawy nie będzie „rachunkiem płatniczym”, bardziej zamożnym zapewne zdarzało się dokonywać czasem płatności takich kwot kartą kredytową – co również w świetle nowej ustawy będzie wątpliwe… Wiadomo, życie nie stoi w miejscu, może jeszcze przed końcem roku pojawią się specjalne rozwiązania, konstrukcje i oferty pozwalające (za drobną opłatą zapewne) na dokonanie rozliczeń w sposób zgodny z ustawą, ale znów będzie to marnowanie energii na rozwiązywanie problemów stworzonych przez głupotę.

Czemuż tak narzekam? Bo czytałem też dziś o rodzącym się w bólach podatku od supermarketów, który ma w dużej mierze starać się zrekompensować budżetowi podatki dochodowe nieuzyskane m.in. w wyniku pewnych mniej lub bardziej prostych sztuczek optymalizacyjnych, poczynając od opłat licencyjnych na rzecz zagranicznych spółek-matek. I wzdycham: dlaczego nie zabierają się do sprawy od najbardziej oczywistej strony, czyli tnąc koszty niematerialne, tylko grzebią w tym, co wielkich zysków nie przyniesie?

Tylko koni, tylko koni, tylko koni żal…