Białe jajka wychodzą bardziej kolorowo

Jakoś tak się nie pisało, choć były momenty weny i chęci (rozmijały się jednak).

Coroczne farbowanie jaj w tym roku miało nabrać szczególnie kolorowego wymiaru, gdyż specjalnie wystaraliśmy się i nabyliśmy (Bohuna przy tym siekąc) jajka o białych skorupkach, gdyż niektóre farby słabo wychodzą na jajkach barwy nijakiej. Zgodnie z przewidywaniami, zieleń czy błękit wyszły intensywnie, żółte jajko też żółtym było, a nie żółtawym (acz ornament z numerka trzymał się na nim mocno). Poczułem się natomiast zaskoczony, bo niektóre wyszły jednak dość nieszczególnie, koloru jagodowego nawet nie próbowałem powtarzać – a już szczytem zdziwienia były dość blade barwy jaj gotowanych w cebuli (a może to była prawdziwa barwa cebuli?)

Przy okazji barwienia odnotowałem zaskoczenie innego rodzaju – miałem farbki przeznaczone na rynek polski, czeski i słowacki. Na polskiej instrukcji obsługi twardo zaznaczono wymóg rozpuszczania barwnika we wrzątku. Sąsiedzi z południa mogli sobie natomiast pofolgować i rozpuszczać wedle swojego uznania w wodzie zimnej lub gorącej (studena nebo horka). Może to nasz jakiś przesąd narodowy z tą gorącą wodą?

W każdym razie świętujcie spokojnie, na zewnątrz też kolorowo (choć to jeszcze nie wiosna do końca).

Tak że no i właściwie Wesołych Świąt

Podobno nigdy nie jest tak, żeby jakoś nie było, ale jest jakoś nie tak. To znaczy nie żeby coś było rzeczywiście nie, ale jakoś tak nie bardzo. To znaczy chyba zmęczony jestem świątecznymi przygotowaniami, pracą, wariującą garncowo-pletniową pogodą, wpływającą na różne sposoby (w tym chyba żaden pozytywnie) na zdrowie i samopoczucie. I chociaż właściwie mniej więcej wszystko zrobione, z lepszym lub gorszym skutkiem (poważnie obawiam się mazurka cytrynowego, proszę nawet nie pytać), to jakoś kompletnie brakuje poczucia ulgi (energii jeszcze bardziej).

Tak więc proszę mi wybaczyć brak jakichś oryginalnych i wyrafinowanych życzeń – po prostu spokojnych, zdrowych Świąt i niech jazzband będzie z Wami

Końskie święcone

Sobotnie popołudnie, pora poświęcić jajka. Przed kościołem nieco niespodziewani goście – w szeregu szóstka koni, jeźdźcy w wyrafinowanych strojach (panowie coś a’la mundury, panie bardziej typowe odzienie do konnej jazdy), trzymają w dłoniach koszyczki, worków z owsem dla koni nie zauważyłem.

Kiedy w kościele pojawia się ksiądz, na początku… przeprasza że jeszcze każe wszystkim zaczekać. Jak mówi: konie się zaczną niecierpliwić szybciej niż ludzie, więc od koni zacznie, a potem wróci do ludzi. Istotnie wraca po kilku minutach. 

Kiedy wychodzimy, stwierdzam, że kolejność była dobrym pomysłem. W międzyczasie zdążyło bowiem popadać, zmokły koń miałby jeszcze większe powody się niecierpliwić (a może dzięki tym paru minutom skończyło padać, zanim wyszliśmy). Nie wiem, czy zdenerwowane by hałasowały, zapewne mogłyby pozostawić więcej charakterystycznych stosików do posprzątania. 

Wesołego i zdrowego świętowania do końca dnia!

Afrykańskie refleksje świąteczne

Przy śniadaniu Junior pokazuje na przepiórcze jajo i woła radośnie: O, patrzcie, tam jest Afryka! (istotnie plama przypominała).

Przy tymże śniadaniu Matka westchnęła, że właściwie to chętnie spróbowałaby kiedyś strusiego jaja (tu powinien być link do notki o wycieczce na strusią fermę, której raczej nie napisałem). Cóż… może przy okazji jakiejś dużej okazji rodzinnej.. na wesele Juniora albo coś…

Ojciec westchnął w duchu (zerkając na śnieżną pierzynę za oknem), że właściwie chętnie by powrócił do spędzania Wielkanocy na słonecznej plaży, jak to mu się w Afryce zdarzało. Pisanki na ciepłej plaży, to je ono.

Seksistowsko o drobiu

Jak delikatnie sugerowałem w poprzedniej notce, w tym roku na Wielkanoc wpadło mi do głowy, żeby zrobić kaczkę. Rozejrzałem się więc po markecie, znalazłem specjalistyczną chłodnię z drobiem. Pod tabliczką „kaczki” leżały co prawda indyki, ale jakoś nie dałem się zrazić, przesunąłem się w kierunku indyków i bez zaskoczenia odnalazłem tam kaczki. 

W sobotę kaczka została natarta tym i owym, odstawiona, następnie wypchana znów tym i owym (amatorów ścisłych receptur odsyłam do szkół gastronomicznych oraz na blogi stricte kuchenne), władowana do piekarnika. Nowość sytuacji (bo chyba jednak nie zauroczenie) sprawiała, że zwracałem mniejszą uwagę na drobiazgi, licząc z niecierpliwością na efekt końcowy (może jeszcze czas odgrywał też jakąś rolę). 

Upiekła się. Dziś została rozporcjowana i napoczęta, i – skoro spokojny dzień nastał – jakoś tam mankamenta zaczęły wychodzić na jaw. Muszę nie bez urazy przyznać, że rzeczona kaczka jakaś taka była… niedogolona, jak również – mówiąc językiem bez mała prostackim – płaska jak decha (choć tłuszczu z niej wytopiłem zarazem tyle, że do prawdziwej wiosny mi smalcu starczy). Chyba jestem przyzwyczajony do młodych, gładkich i bardziej piersiastych kurek. 

Niemniej, kaczka zostanie moja, świętujcie przy swoich!

Plejlista okołoświąteczna

Właściwie to po co najmniej dwudniowych przygotowaniach, prawie wszystko jest gotowe, coś tam jeszcze leniwie dochodzi w piekarniku (zagadka dla miłośników chaotycznej kuchni – co to może być takiego…), ale to już nic pilnego, na śniadanie nie będzie potrzebne (choć i tak będzie gotowe). Przypominam, żeby nic nie odkładać na rano, bo nam w nocy godzinę kradną i można rano nie zdążyć. 

Dokończywszy niezbędnych prac domowych, mogę się rozleniwić (zanim nadejdzie ten moment, w którym uświadomię sobie, że o czymś zapomniałem i będę musiał nerwowo gonić, żeby zdążyć). Czuję się już na tyle rozleniwiony, że pisać zasadniczo też mi się nie chce, i w związku z tym ograniczę się do zanotowania ku pamięci swojej i radości cudzej paru kawałków, które czepiają się mnie w ostatnich dniach niczym… eee, metafory mi się skończyły. W każdym razie najpierw będzie śpiąco, potem dynamicznie, a na koniec – ciepło, jak mi się zdaje, jeśli coś mi się pokręciło, to wybaczcie, pogodzie też się pokręciło. 

Nie gwarantuję, że jeszcze nie ponudzę w ten wydłużony weekend, ale jakby nie to już teraz wszystkim życzę Wesołych Świąt. 

Z zimną krwią

Wielka Sobota, pora malowania jaj. Bez namysłu przygotowuję wszystko: szklanki, łyżki, talerze, ręcznik papierowy, ocet do utrwalania kolorów, włączam czajnik na wrzątek.. Wyjmuję z szafki zestaw barwników, i czuję jak robi mi się zimno.

Na opakowaniu napisane jest: Farby do farbowania pisanek na zimno. Jako że innych właściwie nie mam (to znaczy mam jakieś dziwne opakowanie, o którym na razie wspominać hadko), ze strachem otwieram opakowanie, żeby poszukać instrukcji użycia farb do farbowania na zimno. Znajduję, czytam, mrozi mnie jeszcze bardziej, choć w innych okolicach. Zgodnie z instrukcją, w celu ufarbowania pisanek na zimno, należy tabletkę farby rozpuścić w szklance gotującej się wody (z dodatkiem octu) i włożyć do środka ugotowane, jeszcze gorące jajko. 

Tego, kto jest odpowiedzialny za te opisy, z zimną krwią poddałbym farbowaniu na zimno. A potem dał mu tylko zimną wodę do mycia. 

Gorąco życzę wszystkim wesołych, kolorowych, spokojnych Świąt. 

PS Nie używajcie farbek do ostrożnego nakładania, wyciskanych z jakiejś koszulki. Kompletnie nietrafione, jeśli nie chodzi wyłącznie o zrobienie stada chaotycznych plamek. 

Śmigusowe strategie

Sporą część dzisiejszego dnia spędziłem w ogródku na przyziemnej batalii z mleczami (bo za chwilę zaczną kwitnąć, a poprawianie trawnika traktuję bardziej jako wyzwanie, niż jako pracę). Przez cały ten czas mogłem słuchać, jak dzieciaki latają po osiedlu i organizują sobie śmigusowe polewanki. I przyznam, że bawiło mnie serdecznie, z jakim zmysłem taktyczno-strategicznym podchodziły do rzeczy. Ciągle się słyszało o barykadach, umocnieniach, zwiadach, podchodach, zasadzkach, użyciu ciężkiej artylerii (wąż podłączony do zaworu).. Ba, sięgały nawet po wywiad i dezinformację („bo on będzie udawać, że jest z nimi, i poda im nasz fałszywy plan, a nam ich prawdziwy plan”). Ciekawe, skąd czerpią te wszystkie militarne koncepty. W zamierzchłych czasach mojej młodości, traktowaliśmy to bardziej luzacko, wręcz partyzancko, ot – kto kogo trafi, organizując się co najwyżej według klucza seksistowskiego („dziewczyna? musi być mokra, urraaa!”). Przy czym mnie samemu największą radochę sprawiało potraktowanie kogoś wiadrem, zwłaszcza znienacka.

Pisanka numer…

Robienie pisanek (a ściślej mówiąc, kraszanek),  jest moją ulubioną tradycją od ćwierć wieku co najmniej, i nie spodziewam się, by coś się w tej sprawie zmieniło w przewidywalnym czasie. Upraszczam sobie oczywiście życie, korzystanie z zupełnie naturalnych barwników ograniczając do łupin z cebuli, a szerszą paletę barw wyciskając z przemysłowych barwników spożywczych EEEE-cośtam, dostępnych w standardowych zestawach świątecznych.

Z obserwacji wynika przy tym, że na efektowność pisanki znaczny wpływ ma naturalny wygląd skorupki jajka. Dzisiaj w handlu dominują jajka koloru nieokreślonego, dobrze jeżeli nie są upstrzone plamkami, a znalezienie jakże popularnych kiedyś jajek o białej skorupce wydawało się niedawno mission impossible. Kiedy więc w markecie pojawiły się zestawy 15 jaj w białych skorupkach (wielkości M co prawda), nie wahaliśmy się długo i postanowiliśmy na nich oprzeć tegoroczny talerz pisanek. I dopiero kiedy szykując się do barwienia odfoliowałem paletę, mina mi nieco zrzedła. Na białej skorupce, wyraźną czerwienią rysowały się obligatoryjne oznaczenia wskazujące na datę zniesienia, producenta etc.

Na niektórych jajkach, zwłaszcza tych trzymanych dłużej w barwniku, numery na szczęście znikły. Inne wyglądają.. jak numerowane.

Wesołych Świąt, bez numerów.