Użytkownika wieczystego lament

Gdybym mieszkał w Warszawie, być może był rozsierdzony, oburzony, a nawet rozczarowany – gdybym posiadał nieruchomość w użytkowaniu wieczystym (ale nie mieszkam ani nie posiadam). Jeśli nie mieszkacie w Warszawie, mogliście nawet nie zauważyć tego problemu…

O co chodzi? Jeśli jesteście użytkownikami wieczystymi, to może zauważyliście, że już za parę tygodni Wasze użytkowanie wieczyste gruntu, na którym stoi dom lub blok, zniknie;  nie, to nie rabunek, a wręcz przeciwnie. Jeśli nie jesteście użytkownikami wieczystymi, to być może zrobiliście głupią minę – użytkowanie wieczyste to taki szczególny rodzaj prawa do gruntu (państwowego lub komunalnego), które traktuje się prawie jak własność (można sprzedać, można wziąć pod nie kredyt hipoteczny), za co płaci się państwu/gminie 1% wartości gruntu rocznie. Od lat były przymiarki, żeby tę instytucję zlikwidować (nie licząc zachęt do dobrowolnego wykupywania tego gruntu przez użytkownika wieczystego), najnowsza ustawa powoduje, że użytkownik wieczysty gruntu pod domem mieszkalnym automatycznie stanie się jego właścicielem. Pewnie zapytacie, czy za darmo…

Otóż nie za darmo. Co do zasady każdy użytkownik wieczysty będzie musiał przez 20 lat płacić opłatę za przekształcenie, wynoszącą 1% wartości gruntu (czyli zasadniczo tyle samo ile płacił do tej pory) – czyli de facto kupuje grunt za 20% jego wartości. Ustawa pozwala jednak zaoszczędzić trochę, jeżeli ktoś postanowi zapłacić całość jednorazowo – np. za grunt państwowy dostanie się bonifikatę 60% (z tych 20%, żebyśmy się w procentach nie pogubili), jeśli wpłaci się całość w przyszłym roku (później to co roku maleje). Ile wyniesie ewentualna bonifikata w gminie, to już akurat sprawa gminy…

I tu docieramy do istoty problemu. W Warszawie przed wyborami radni uchwalili – zgodnie rządzący i opozycja – że bonifikata wyniesie aż 98%, a w niektórych przypadkach nawet 99%. W tym tygodniu natomiast radni postanowili tę uchwałę zmienić w trosce o budżet miasta, i zmniejszyli wysokość bonifikaty do maksymalnie 60% – co spowodowało oskarżenia o oszustwa wyborcze i tak w ogóle. 

Czy to oburzenie jest słuszne? Patrząc w kategoriach „obiecali/oszukali”, niewątpliwie tak. Patrząc natomiast z punktu widzenia cyferek – warszawski użytkownik wieczysty, który będzie chciał zaoszczędzić jak najwięcej, będzie musiał w przyszłym roku zapłacić miastu te 20% wartości gruntu pomniejszone o bonifikatę, czyli kupi „swój” grunt za OSIEM PROCENT jego wartości. Gdyby natomiast obowiązywała uchwała sprzed wyborów, to kupiłby go za CZTERY DZIESIĄTE PROCENTA wartości. 

Powiecie: czy to tak naprawdę dużo? Nie znam wycen gruntów warszawskich, więc się nie wypowiem (pomijam ten drobiazg, że płaci się według ostatniej wyceny zrobionej przez miasto, a ta często pochodzi sprzed wielu lat…). Mogę powiedzieć jedynie, że moje stare mieszkanko w zupełnie innym mieście, w fajnej dzielnicy, jest warte jakieś 200-250 tysięcy złotych, a grunt pod nim jakie 3 tysiące złotych. Jeśli szybko policzyliście w myślach, to już wiecie, że opłata za wykup wyniesie w przyszłym roku jakieś 250 złotych… Oczywiście, w Warszawie może być dużo więcej, ale w dalszym ciągu mówimy o OŚMIU PROCENTACH wartości (a oburzeni liczyli, że będzie o ponad siedem mniej). 

I tyle afery.

Wina, wina, DHondta wina

Czekamy od wczoraj na wyniki wyborów (w niedzielę były jedynie prognozy), a dziś od rana irytują mnie dochodzące z różnych stron jęki, jak to zły Walon D’Hondt komuś mandaty pozabierał, bo gdyby nie ta ordynacja D’Hondta… I aż mnie to nakręciło.

Wziąłem sobie więc kompletne wyniki głosowania do rady dzielnicy na warszawskim Mokotowie (bo stamtąd dobiegł jeden z głośniejszych wrzasków), i zacząłem się im przyglądać. Na początku zaznaczmy, że cały Mokotów jest podzielony na pięć okręgów wyborczych, w których można zdobyć od 5 do 7 mandatów, razem 28, i wyniki ustala się na poziomie każdego okręgu z osobna. Dla zobrazowania weźmiemy sobie rzeczywiste wyniki z okręgu drugiego. Listy kandydatów zarejestrowało siedem komitetów, a do zdobycia było pięć mandatów. Wyniki głosowania na listy były następujące:
Bezpartyjni Samorządowcy – 963 głosy (4,96%)
Koalicja Obywatelska – 8.948 głosów (46,13%)
SLD Lewica Razem – 1.638 głosów (8,44%)
Kukiz’15 – 911 głosów (4,7%)
Prawo i Sprawiedliwość – 4.430 głosów (22,84%)
Miasto Jest Nasze – 1.572 głosy (8,1%)
Wygra Warszawa – 935 głosów (4,82%)

Oddane głosy należy przełożyć na mandaty zdobyte w okręgu. Nie można tego robić intuicyjnie ani po uważaniu, tylko według ściśle określonego algorytmu zapisanego w ordynacji wyborczej. W aktualnym kodeksie wyborczym stosuje się metodę D’Hondta (belgijski matematyk, jak reszta obcych nazwisk pojawiających się w tekście), która polega na dzieleniu wyników uzyskanych przez poszczególne komitety przez kolejne liczby (1,2,3,4.. etc), a uzyskane rezultaty układa według wielkości. Spróbujmy tego na naszych danych, widząc z daleka, że niektóre wyniki będziemy dzielić więcej razy, a inne mniej… Będziemy mieć tak:

BS1: 963:1=963
KO1: 8948:1=8948
KO2: 8948:2=4474
KO3: 8948:3=2982,67
KO4: 8948:4=2237
SLD1: 1638:1=1638
K’15-1: 911:1=911
PiS1: 4430:1=4430
PiS2: 4430:2=2215
MJN1: 1572:1=1572
WW1: 935:1=935

Pamiętamy że do podziału mamy 5 mandatów, a dalsze ilorazy z wyników największych komitetów wychodzą wyższe niż pierwsze z tych mniejszych, więc nie próbujemy dalej. I tak widać, że największe liczby w tym gronie to kolejno: KO1, KO2, PiS1, KO3, KO4 (o 22 wyższa od PiS2, o ponad 600 od SLD1). Oznacza to, że w okręgu nr 2 4 mandaty (80%) zdobywa KO (46% głosów), a 1 mandat (20%) zdobywa PiS (22,84%). Widać pewien… rozjazd? Nie darmo mówi się, że system D’Hondta preferuje duże ugrupowania, zdobywające dużo głosów.

Są jednak też i inne systemy. Istnieje np. metoda Sainte-Lague, w której zamiast dzielić wyniki przez wszystkie kolejne liczby dzieli się je tylko przez liczby nieparzyste (1,3,5,7…), co preferuje komitety słabsze. Istnieją też odmiana metody Sainte-Lague, w której zamiast przez 1 dzieli się przez 1,4 (co z kolei ma być ukłonem w stronę silniejszych), nawet była stosowana między innymi w polskich wyborach gminnych w latach 1990 i 1994. Gdybyśmy te metody zastosowali do naszego okręgu, to wtedy w zmodyfikowanej metodzie Sainte-Lague mandaty byłyby rozdawane następująco:

KO1 (8948:1,4=6391,43), PiS1 (4430:1,4=3164,29), KO2 (8948:3=2982,67), KO3 (8948:5=1789,6), PiS2 (4430:3=1476,67);
ilorazy SLD1 i MJN1 są za niskie, żeby się tu zmieścić, nawet KO4 byłby od nich wyższy

Z kolei w „czystej” metodzie Sainte-Lague ilorazy układają się następująco:
KO1 (8948:1=8948), PiS1 (4430:1=4430), KO2 (8948:3=2982,67), KO3 (8948:5=1789,6), SLD1 (1638:1=1638); tym razem miejsca brakło dla MJN1 (1572:1=1572) i PiS2 (4430:3=1476,67)

Jeśli komuś w tym miejscu kręci się w głowie od cyferek, to niech sobie pomyśli o członkach okręgowych komisji wyborczych, oni to właśnie robią (choć tylko jednym systemem na raz). Tak czy owak, 46% głosów KO daje nam co najmniej 60% mandatów. Spróbujmy zatem jeszcze zupełnie innej metody Hare’a-Niemeyera, w której – powiedzmy to w sposób uproszczony – mnożymy uzyskany odsetek głosów przez liczbę mandatów do zdobycia. Otrzymujemy następujące wyniki:
BS: 0,0496*5=0,248
KO: 0,4613*5=2,307
SLD: 0,0844*5=0,422
K’15: 0,0470*5=0,235
PiS: 0,2284*5=1,142
MJN: 0,0810*5=0,405
WW: 0,0482*5=0,241

Z otrzymanych liczb zbieramy najpierw to co jest przed przecinkiem – oznacza to liczbę mandatów przyznanych w pierwszym podejściu (KO 2, PiS 1). Zostają nam dwa mandaty do rozdania – teraz patrzymy jakie są wartości po przecinku i wybieramy najwyższe. Szczęśliwcami zostają kolejno SLD (422) i MJN (405). Jak widać, ta metoda preferuje mniejszych zwłaszcza kosztem największych…

Nie będziemy zanudzać nikogo kompletną analizą wszystkich pięciu okręgów, rozkład wyników jest dość podobny, jedynie SLD i MJN zamieniają się miejscami. Niech wystarczy informacja, że rozkład mandatów między komitety jest następujący:
– w systemie D’Hondta (rzeczywisty) – KO 19, PiS 8, MJN 1
– w systemie Sainte-Lague – KO 15, PiS 7, SLD 4, MJN 2
– w zmodyfikowanym systemie Sainte-Lague – KO 16, PiS 10, MJN 2
– w systemie Hare-Niemeyera – KO 13*, PiS 6, SLD 5,MJN 4.

Czy wszystkie te systemy są sprawiedliwe? Nietrudno zauważyć, że wszystkie mandaty przypadają 4 z 7 komitetów, a pozostałe 3 (ponad 13% głosów) obchodzi się smakiem. Ich wyniki w poszczególnych okręgach są bowiem zbyt słabe, żeby wystarczyło na mandat (co innego gdyby ktoś w jednym okręgu miał dużo, a w innym prawie wcale). Gdyby natomiast przeliczyć wszystkie zdobyte głosy na mandaty w skali całego Mokotowa…
Metodą D’Hondta otrzymujemy:
KO 13 mandatów (46,43%), PiS 7 (25%), MJN 3 (10,71%), SLD 2 (7,14%), BS 1 (3,57%), K’15 1 (3,57%), WW 1 (3,57%)
Metodą Hare-Niemeyera otrzymujemy:
KO 13 mandatów (46,43%), PiS 7 (25%), MJN 3 (10,71%), SLD 2 (7,14%), BS 1 (3,57%), K’15 1 (3,57%), WW 1 (3,57%)
Rozkład głosów dla całego Mokotowa:
KO 46,16%, PiS 23,36%, MJN 8,54%, SLD 8,27%, BS 4,7%, WW 4,57%, K’15 4,4%.

Chyba dla wszystkich jest już jasne, że tym co „zniekształca” wyniki wyborów, jest wielkość okręgów – im mniejsze, tym bardziej podatne na wypaczenie. Sam sposób przeliczania w jakiś sposób też, a w jaki – to można mniej więcej z góry przewidzieć. Startujący w wyborach powinni to brać pod uwagę.

PS Przy okazji pisania tej notki dowiedziałem się, że nie pisze się d’Hondt tylko D’Hondt. A w tytule nie ma apostrofu bo Blox go zjada.

*było: 12, skutek literówki

Po co są te wybory?

Takie pytanie w przededniu wyborów prawie, tuż przed ciszą wyborczą, może dziwić. Nie, nie zniechęcam nikogo do pójścia, ani do tego nie zachęcam, po prostu będzie taka okołowyborcza refleksja, nieoczekiwana trochę nawet dla mnie samego. A wszystko zaczęło się od jednego wpisu na Twitterze…

Jest sobie taka gmina wiejska, mniejsza o nazwę („jeśli nie Kuba, moje nazwisko pana nic nie powie”), być może jest ich więcej. Gmina obejmuje w sumie 12 wsi i wioseczek, nieco ponad sześć tysięcy mieszkańców, z tego pięć tysięcy uprawnionych do głosowania, do wyborów pójdzie pewnie ponad połowa (cztery lata temu frekwencja wyniosła 59%). Co w niej specjalnego? Otóż na 15 radnych (tyle zgodnie z ustawą wynosi minimalny skład rady) aż 12 zostanie wybranych… bez wybierania, bo w okręgu wyborczym zgłosił się tylko jeden kandydat.

Ktoś może pomyśleć, że to zaprzeczenie demokracji (tak w sumie brzmiał ten pierwotny tweet). Ja przyjrzałem się szczegółom i doszedłem do wniosku, że skoro jeden kandydat przypada (statystycznie) na 338 wyborców, z których 200 pójdzie na wybory… to czy naprawdę potrzebują do tego ceremoniału z komisją, kartami, urną (i zasłonką)? Co stoi na przeszkodzie, żeby wieś uzgodniła to sobie w zimowe wieczory czy niedzielne popołudnia, kto ma ją reprezentować w radzie gminy? W czym taki wybór będzie gorszy od oficjalnego i sformalizowanego?

Na wszelki wypadek rozważyłem jeszcze jedno pytanie: czy to nie jest aby jakaś osiadła w gminie klika? Cała dwunastka radnych, którzy zostaną wybrani „bez wyborów”, pochodzi z listy lokalnego gminnego komitetu. Zerknąłem do wyników poprzednich wyborów – cztery lata temu tylko dwoje z kandydatów zostało wybranych już przed otwarciem lokali wyborczych. Z pozostałej dziesiątki jeden z kandydatów poprzednie wybory przegrał, drugi wygrał – ale przeciwko kandydatowi tego komitetu (czyli jakby z opozycji przeszedł do większości). Ale najciekawszy przypadek to radny in spe, który… w poprzednich wyborach nie brał udziału. Oznacza to więc, że 424 wyborców we wsi już przed wyborami uznało, że wie kto ma być ich nowym reprezentantem w radzie gminy. Czy na pewno potrzebowali do tego ogólnopolskiej procedury?

W demokracji chodzi o wolę większości i o gwarancję równych praw. Nie mam przekonania, że w ten sposób doszło do naruszeni tych zasad.

Wybory i wyborcy

W tę pierwszą jesienną niedzielę siedzę sobie na kanapie, bo chmurno i wietrznie, że aż się wszystkiego odechciewa, i tak sobie łapię wiadomości i komentarze nadchodzące ze wszystkich stron, na przeróżne tematy. A jako że wybory coraz bliżej, kampania w toku, to i przekazów związanych z wyborami nie brakuje.

Docierają między innymi informacje, że ten czy ów komitet gdzieś tam nie dał rady pozbierać wymaganej liczby podpisów i w wyborach do takiej czy innej rady nie wystartuje (lub nie we wszystkich okręgach). Jakoś tak się składa, że dotyczy to komitetów bardziej owych niż tych, co w kręgu moich znajomych budzi raczej satysfakcję, czy to na zasadzie nutki optymizmu, czy bardziej schadefreude. Mnie natomiast zastanowiło co innego…

W wyborach startują kandydaci z różnych komitetów, często identyfikujących się z Niebieskimi czy innymi Zielonymi. O wyniku wyborów decydują jednak – swoimi głosami – wyborcy. Jeżeli wyborcy Niebieskich nie znajdą na listach swoich kandydatów, to co zrobią – zrezygnują z głosowania, oddając walkowerem pole innym, czy poszukają sobie innej kandydatów z innej listy, doprowadzając do wyników niespodziewanych, lecz niekoniecznie lepszych?

To, co wydaje się być chwilowym sukcesem, nie musi wcale być sukcesem w dalszej perspektywie.

Do wyboru, do koloru

Czas wyborczy nastaje, dziś ostatni dzień zanoszenia do okręgowych komisji wyborczych list z podpisami, wkrótce będzie wiadomo kto skąd i dokąd kandyduje. Zerkałem z ciekawości na to jak tu i ówdzie pojawiają się zarejestrowane listy (po części by zobaczyć jak komu idzie, po części po podejrzeć kto gdzie został wystawiony), a przy okazji dokonałem paru mało istotnych obserwacji.

Więc na początek powiem, że zgłosiły się do wyborów 124 komitety. Nie znaczy to że tyle wystartuje, tylko tyle się zgłosiło, zabawnie wyglądają obok siebie dwa komitety KORWIN (to znaczy jeden jest przez małe „i”, a ten drugi przez duże „I” i temu z dużym odmówiono rejestracji, ale liczy się jako zgłoszenie), Ryszard Nowoczesny Petru zgłaszał się dwa razy (raz się wycofał), teraz zobaczymy kto „przejdzie dalej”. I tak w sumie to najzabawniejsze w tym wszystkim są nazwy właśnie. 

Mnie na przykład bawi Komitet Wyborczy Wyborców Społecznej Demokracji. Czyli Ludzi Którzy Chcą Wybrać Do Sejmu I Senatu Społeczną Demokrację. Ciekawe personalia, wydaje mi się. Fascynujący jest Komitet Wyborczy Piast – Jedność Myśli Europejskich Narodów (chyba nie ma to związku z poczciwym PSL Piast…) Frapuje Komitet Wyborczy Wyborców Spanski Naszym Senatorem, sądząc po adresie z Włocławka („wlokę ten ból przez Włocławek…”) Oczywiście nieładnie jest się śmiać z nazwiska, ale Komitet Wyborczy Wyborców Kandydata na Senatora Jana Bobek ma swoją poezję (niedeklinującą się), kudy do niego Senatorowi Pupie (bo on akurat nie startował z Komitetu Własnego Nazwiska). No i, oczywiście, Komitet Wyborczy Wyborców Spoza Sitwy – tylko czy spoza sitwy są głosujący, czy kandydat?

Wolę się pośmiać teraz, nie mam pewności czy za półtora miesiąca będzie mi do śmiechu. 

Odlotu Platformy ciąg dalszy

Dziś konwencja Platformy, miały się ukazać szczegóły rewolucyjnego pomysłu o którym była mowa wczoraj – no i opad szczęki trwa. Według werbalizacji nie tylko bowiem ma nastąpić zniesienie składki ZUS i NFZ, ale także jednocześnie obniżenie stawki PIT do 10% (tak, w ten sposób wynagrodzenia wzrosną…) Pytanie skąd zatem państwo ma brać pieniądze na sfinansowanie wydatków, nasuwa się w sposób jeszcze bardziej oczywisty. 

Szczegółów w zasadzie brak, ale zastanawia informacja znaleziona u kogoś dobrze poinformowanego – czyli think tanku Platformy, zwanego Instytutem Obywatelskim. Niejaki Gmurczyk „analizuje” tam tę propozycję i serdecznie polecam pewien fragment:

W przypadku osób lepiej zarabiających korzyści byłyby mniejsze, ale również odczuwalne. Program przewiduje, że maksymalny wymiar zsumowanego opodatkowania i oskładkowania pracy zmalałby z dzisiejszego poziomu 43,5 proc. do 39,5 proc.

Tak, proszę przetrzeć oczy. Składki mają zniknąć, podatek ma spaść do 10%, co w sumie ma osiągnąć 39,5% dla lepiej zarabiających (poproszę od podpowiedź jakie liczby urojone mam wstawić w równaniu 10+i=39,5). Ponadto dzisiejsze opodatkowanie to 18-19%, więc samo obniżenie stawki podatku powinno dawać większe efekty (nie wspominając o 1,25% wynikających z likwidacji składki zdrowotnej). 

Zaczynam podejrzewać, że „likwidacja składek” sprowadza się do tego:
Ministerstwo Finansów samodzielnie przekazywałoby – w odpowiedniej części – fundusze na ubezpieczenia społecznego pracownika: począwszy od ubezpieczenia emerytalnego, po ubezpieczenie zdrowotne. Tym samym skończyłby się obowiązek oddzielnego odprowadzenia składek do ZUS i NFZ równolegle do podatku dochodowego. 

Czyli tak naprawdę zmieniłoby się tylko to, że do urzędu skarbowego wysyłany byłby jeden przelew, w wysokości mniej więcej takiej samej jak do tej pory. To akurat pomysł niegłupi, ale jego rewolucyjność wynosi mniej więcej zero.

Aha: jestem ciekaw co o tych genialnych pomysłach myślą samorządy, które w dużej części utrzymują się z udziału w PIT. Bo to samorządy płacą za utrzymanie dróg, komunikację publiczną, szkoły, przedszkola, żłobki i tysiące innych rzeczy…

PS [z ostatniej chwili] Pan minister wyjaśnił, że PIT ma wynosić od 10 do 39,5% (z tego będą pokrywane ubezpieczenia społeczne i służba zdrowia). Ale sprzedaje się to hasłem „PIT 10%”

Odlot Platformy

W zasadzie staram się tu unikać polityki, ale dziś wieczór zaintrygował mnie znajomy na fejsie dziwnie brzmiącym pytaniem o ZUS. Zaintrygował na tyle, że aż poszedłem sprawdzać o co chodzi, a kiedy znalazłem, rozdziawiłem szeroko paszczę ze zdumienia połączonego z rozbawieniem.

Przeczytałem oto bowiem, że Tajną Wyborczą Bronią Platformy ma być… zniesienie składek na NFZ i ZUS. Wynikiem takiego manewru (oprócz splendoru pogromców Znienawidzonych Instytucji) ma być rzekomo „znaczący wzrost wynagrodzeń Polaków którzy dziś te składki odprowadzają„. I ja tak sobie patrzę na to i patrzę i oczom nie wierzę, gdyż się to – scusi – dupy nie kupy nie trzyma  (nawet dupy w wielkopomnym cytacie z ministra Sienkiewicza), i poważnie się zastanawiam, czy to pani dziennikarz przekręciła panią premier, czy to pani premier przekręciła autorów planu, czy wszyscy mają generalnie znikome pojęcie o czym mówią.

Zacznijmy więc od NFZ-u, bo to jest śmieszne w sposób oczywisty (jeśli chodzi o wzrost wynagrodzenia obywatela). Otóż składki na NFZ („składki ZUS 52”) są prawie w całości odliczane od podatku dochodowego. Prosta i logiczna jest zatem konkluzja, że likwidacja składek NFZ dla podatnika będzie mniej więcej obojętna, gdyż to co płacił na ubezpieczenie zdrowotne, zapłaci teraz w formie zaliczki na podatek dochodowy. Różnica wyniesie zatem dla podatnika 1,25% wynagrodzenia, bo taka jest wysokość składki niepodlegającej odliczeniu od podatku.

Jeśli chodzi zaś o ZUS – tutaj być może młodzież się nie orientuje, a starzy zapomnieli, ale kiedy zostały wprowadzone obecnie obowiązujące zasady, to pierwszym krokiem było tzw. ubruttowienie wynagrodzeń, czyli formalne powiększenie ich o kwotę odpowiadającą wysokości składek ZUS (bez NFZ, żeby była jasność). Skoro składki mają zniknąć, to logicznym krokiem byłoby odpowiednie obniżenie („unettowienie”?) wynagrodzeń do poziomu jaki otrzymujemy po potrąceniu składek z wynagrodzenia. Gdzież więc ta podwyżka? A na dodatek jeszcze jeden kwiatek (rym niezamierzony) – Pani Premier zapowiedziała, że te składki będą pokrywane przez państwo. Proszę zgadywać, skąd państwo weźmie na to pieniądze, i dlaczego będą to pieniądze z dodatkowego opodatkowania wynagrodzeń, które przecież w jakiś magiczny sposób mają wzrosnąć…

Cóż, teraz będę z pewną niecierpliwością oczekiwał wyjaśnienia, ile w tym newsie przekłamania, a ile desperacji, która potrafi pchnąć do tak idiotycznych kroków jak referendum. Na moją decyzję wyborczą nie wpłynie – partia Razem zebrała już wymaganą liczbę podpisów pod listami wyborczymi (tak na marginesie, Razem też postuluje zniesienie składki na NFZ i finansowanie służby zdrowia z budżetu, ale nie opowiada bzdur, że od tego wzrosną wynagrodzenia) i 25 października postawię krzyżyk przy nazwisku któregoś z ich kandydatów. W kratce.  

Aha, znajomy zapytał z niedowierzaniem, czy ten news o ZUSie to ASZDziennik. Ale ostatnio politycy wymyślają rzeczy, których żaden satyryk by nie wymyślił.

Kilka propozycji podatkowych dla Razem

Idą wybory, te w sumie najważniejsze, bo od nich zależy kto będzie sprawował realną władzę i ustanawiał prawo. Kampania wyborcza jeszcze przed nami, ale już trwa festiwal propozycji na skuszenie wyborców świńskim jelitem wypchanym mięsem mechanicznie oddzielonym, w tym z etykietką „podatki”, dziś trochę mną zatrzęsło kiedy przeczytałem o pomysłach „bez podatku poniżej trzydziestki” czy „obniżmy podatki tym którzy nie będą kantować pracowników”, szczegóły w rządowych materiałach, postanowiłem więc pozbierać trochę pomysłów które plączą mi się po głowie. 

Moja niechęć do głosowania na Partię Obecnierządzącą jest znana i absolutnie nie maleje, wszystkich powodów nie będę tu wymieniał. Ich rywale znani z ław sejmowych nie są lepsi, mam oczywiście swoje awaryjne mniejsze zło, ale też w ostatnich latach moje jak zawsze niezależne poglądy zradykalizowały się nieco (zachowując umiar i tradycyjną dozę konserwatyzmu). Dlatego też z dużym zainteresowaniem i sympatią obserwuję inicjatywę znaną jako Partia Razem, oczywiście nie w każdej sprawie jestem z nimi zgodny, ale jeżeli chodzi o ogólne kierunki polityki podatkowej – jak najbardziej. 

Cóż więc można byłoby zrobić? Pomysły jakie mi chodzą po głowie to:
– wprowadzenie sankcji dla nieuczciwych pracodawców, tj. tych którzy udają że zawierają z pracownikami umowy inne niż umowy o pracę, polegające na pozbawieniu ich prawa do zaliczenia do kosztów uzyskania przychodu wynagrodzeń wypłaconych osobom, z którymi należało zgodnie z art. 22 kodeksu pracy zawrzeć umowy o pracę; nie wyłącza to oczywiście wszystkich pozostałych obowiązków względem tych pracowników (to sprawa inspekcji pracy i sądów pracy), ale tego rodzaju bodziec podatkowy zmniejsza atrakcyjność sięgania po śmieciówki;
– wprowadzenie zakazu zaliczania do kosztów uzyskania przychodu świadczeń dla zarządów (i rad nadzorczych, bo czemu nie), zarówno wynagrodzeń (choć tu dopuszczam wyjątki na zasadzie o której będzie w następnym punkcie), jak i wszelkich innych świadczeń – samochodów, telefonów, sprzętu, przelotów, hoteli, reprezentacji… Jak spółka chce dowartościowywać swoich prezesów, to proszę bardzo, ale bez udziału podatników, niech akcjonariusze płaczą;
–  wprowadzenie motywacji do spłaszczania wynagrodzeń poprzez ograniczenie górnej kwoty wynagrodzenia, jaką można zaliczyć do kosztów uzyskania przychodu – np. jako ośmiokrotność najniższego wynagrodzenia wypłacanego w firmie,
– wprowadzenie ograniczenia zaliczania do kosztów uzyskania przychodu wydatków związanych z korzystaniem z samochodów – tu jednak wciąż się zastanawiam jak to mądrze ująć, żeby się nie okazało, że nie będzie można uznać za koszt wydatków na dowiezienie materiałów na plac budowy własną ciężarówką; kierunek nakreślony w tej nowelizacji uważam jednak niezmiennie za właściwy,
– koniecznie wprowadzenie sumowania wszystkich dochodów do opodatkowania – oczywiście problemem może być sytuacja w której ktoś akurat duże pieniądze zgarnie ze sprzedaży majątku, ale temu można częściowo zapobiegać przez wprowadzenie rachunków podatkowych, na których zostałyby zdeponowane takie znaczące wpływy, i do opodatkowania w danym roku przyjmowano by tylko kwoty faktycznie z takich rachunków wypłacane (podobne rozwiązania stosuje się w Stanach przy wygranych w totka, a przynajmniej w niektórych stanach)
– na zakończenie drobiazg z nieco innej beczki – utrzymywanie odliczenia na cele kultu religijnego wydaje mi się zbędne, nawet jeżeli ostatnio sam na nim skorzystałem, nie wiem tylko jak to wygląda w przypadku mniej licznych wyznań, ale wydaje mi się, że w statystykach Ministerstwa Finansów nie widziałem zbyt dużych kwot odliczanych z tego tytułu.  

Skupiłem się na podatku dochodowym, bo VAT jest przede wszystkim przedmiotem regulacji unijnych. Dorzucę jeszcze własną kontrę do rządowego pomysłu zwalniania z podatku wszystkich nasto- i dwudziestopluslatków – zamiast zwalniać im wszystkie dochody jak leci, wprowadziłbym zwrot podatku od wynagrodzenia z umowy o pracę za pierwsze dwa lata zatrudnienia (z limitem kwotowym, żeby nie zachęcać milionerów do prania dochodu przez bliższych i dalszych krewnych). 

To teraz zostało tylko wygrać wybory…

Selfie

Napisałem wczoraj rano skoro świt (bo i tak byłem na nogach) notkę – taką trochę na odreagowanie atmosfery (po)wyborczej, spod dużego palca (to ta poprzednia). Po jakimś czasie zupełnie z głupia frant zerknąłem sobie do statystyk blogowych i aż zamrugałem widząc kilkadziesiąt wejść z głównej strony portalu (nie Bloxa, tylko gazeta.pl). Nasuwało się tylko jedno racjonalne wytłumaczenie – wszedłem szybko na główną stronę portalu i faktycznie, w sekcji „Forum i Blox” wesoły administrator portalu zalinkował tę notkę, dodając do niej zdjęcie prezydenta-elekta* i przeznaczone dla najwyraźniej wstrząśniętych użytkowników słowo „Spokojnie!”. 

Aż walnąłem sobie selfie klawiszem Prt Sc:

selfie blogaska na jedynce portalu

To znaczy nie tylko sobie, co Zapiskom. Za brzydkiego (scusi) pana po lewej nie odpowiadam.

*recyklując stary dowcip – nie powinno się mówić prezydent-elekt, tylko prezydent-praw, skoro drugi człon to skrót zawodu