Koszty Bloxa

Nie mam pojęcia ile wynoszą, choć mam świadomość, że trzeba płacić za serwery, prąd, licencje, za pensje pracowników (nieważne w jakiej formie prawnej) nadzorujących serwis, czasem tych usuwających błędy… Zapewne są wyższe niż potencjalne przychody z reklam, tak irytujących użytkowników (zapewne pozyskanie i obsługa tych reklam też coś kosztuje). 

Wspominam o tym, bo czytam, że zysk Agory za rok 2018 wyniósł ponad 9 milionów złotych, a przychody ze sprzedaży reklam ponad pół miliarda przychodu. Kiełkuje w tyle głowy myśl, że te koszty Bloxa to jednak rząd niżej, niż wartość rocznego zysku (wiadomo, akcjonariusze mają swoje oczekiwania, zarząd też, premiowe znaczy).

Z drugiej strony przychodzi jednak myśl, że duża część tego zysku to oszczędności na zwolnionych pracownikach, a już zapowiedziano kolejne zwolnienia w Agorze (roczna suma wynagrodzeń zwalnianych pracowników z narzutami zapewne oscyluje w przedziale między 5 a 10 milionów). Głupio byłoby oczekiwać że serwis będzie utrzymywany kosztem zwolnień.

Puenty nie mam. 

Użytkownika wieczystego lament

Gdybym mieszkał w Warszawie, być może był rozsierdzony, oburzony, a nawet rozczarowany – gdybym posiadał nieruchomość w użytkowaniu wieczystym (ale nie mieszkam ani nie posiadam). Jeśli nie mieszkacie w Warszawie, mogliście nawet nie zauważyć tego problemu…

O co chodzi? Jeśli jesteście użytkownikami wieczystymi, to może zauważyliście, że już za parę tygodni Wasze użytkowanie wieczyste gruntu, na którym stoi dom lub blok, zniknie;  nie, to nie rabunek, a wręcz przeciwnie. Jeśli nie jesteście użytkownikami wieczystymi, to być może zrobiliście głupią minę – użytkowanie wieczyste to taki szczególny rodzaj prawa do gruntu (państwowego lub komunalnego), które traktuje się prawie jak własność (można sprzedać, można wziąć pod nie kredyt hipoteczny), za co płaci się państwu/gminie 1% wartości gruntu rocznie. Od lat były przymiarki, żeby tę instytucję zlikwidować (nie licząc zachęt do dobrowolnego wykupywania tego gruntu przez użytkownika wieczystego), najnowsza ustawa powoduje, że użytkownik wieczysty gruntu pod domem mieszkalnym automatycznie stanie się jego właścicielem. Pewnie zapytacie, czy za darmo…

Otóż nie za darmo. Co do zasady każdy użytkownik wieczysty będzie musiał przez 20 lat płacić opłatę za przekształcenie, wynoszącą 1% wartości gruntu (czyli zasadniczo tyle samo ile płacił do tej pory) – czyli de facto kupuje grunt za 20% jego wartości. Ustawa pozwala jednak zaoszczędzić trochę, jeżeli ktoś postanowi zapłacić całość jednorazowo – np. za grunt państwowy dostanie się bonifikatę 60% (z tych 20%, żebyśmy się w procentach nie pogubili), jeśli wpłaci się całość w przyszłym roku (później to co roku maleje). Ile wyniesie ewentualna bonifikata w gminie, to już akurat sprawa gminy…

I tu docieramy do istoty problemu. W Warszawie przed wyborami radni uchwalili – zgodnie rządzący i opozycja – że bonifikata wyniesie aż 98%, a w niektórych przypadkach nawet 99%. W tym tygodniu natomiast radni postanowili tę uchwałę zmienić w trosce o budżet miasta, i zmniejszyli wysokość bonifikaty do maksymalnie 60% – co spowodowało oskarżenia o oszustwa wyborcze i tak w ogóle. 

Czy to oburzenie jest słuszne? Patrząc w kategoriach „obiecali/oszukali”, niewątpliwie tak. Patrząc natomiast z punktu widzenia cyferek – warszawski użytkownik wieczysty, który będzie chciał zaoszczędzić jak najwięcej, będzie musiał w przyszłym roku zapłacić miastu te 20% wartości gruntu pomniejszone o bonifikatę, czyli kupi „swój” grunt za OSIEM PROCENT jego wartości. Gdyby natomiast obowiązywała uchwała sprzed wyborów, to kupiłby go za CZTERY DZIESIĄTE PROCENTA wartości. 

Powiecie: czy to tak naprawdę dużo? Nie znam wycen gruntów warszawskich, więc się nie wypowiem (pomijam ten drobiazg, że płaci się według ostatniej wyceny zrobionej przez miasto, a ta często pochodzi sprzed wielu lat…). Mogę powiedzieć jedynie, że moje stare mieszkanko w zupełnie innym mieście, w fajnej dzielnicy, jest warte jakieś 200-250 tysięcy złotych, a grunt pod nim jakie 3 tysiące złotych. Jeśli szybko policzyliście w myślach, to już wiecie, że opłata za wykup wyniesie w przyszłym roku jakieś 250 złotych… Oczywiście, w Warszawie może być dużo więcej, ale w dalszym ciągu mówimy o OŚMIU PROCENTACH wartości (a oburzeni liczyli, że będzie o ponad siedem mniej). 

I tyle afery.

Miliony Sapkowskiego

Jednym z bardziej rozpalających dyskusję w ostatnim czasie tematów była kwestia pieniędzy za „Wiedźmina”. Gdyby ktoś przegapił, to przypomnę – prawnicy reprezentujący Andrzeja Sapkowskiego (tego pana, który wymyślił postać świat wiedźmina Geralta) wysłali wezwanie do firmy CD Projekt RED (która wykorzystała świat wymyślony przez Sapkowskiego do stworzenia serii gier „Wiedźmin”), żeby uprzejmie podzieliła się zyskami, bo to co Sapkowskiemu zapłaciła zgodnie z umową (umowami?) to zdecydowanie za mało. W wezwaniu zasugerowano, że odpowiednią kwotą byłoby jakieś sześć procent zysków, a że zyski przekroczyły już miliard…

Nie, nie będę analizować samej konstrukcji prawnej tego żądania, powiem tylko że ma ono swoją podkładkę w przepisach prawa autorskiego, koledzy prawnicy komentowali, że to próba „testowania” przepisu. Nie będę analizować choćby dlatego, że za mało wiem o umowach zawartych między autorem a firmą (jedni mówią że była jedna, inni – że więcej), jeśli chodzi o różne haczyki które wchodzą w grę, to opisał je na przykład Olgierd Rudak i nie chce mi się powtarzać.

Skupię się na zagadnieniu zupełnie innym. Prawnicy patrzą w swój profesjonalny sposób, wiele widziałem natomiast komentarzy, że zasadniczo twórcy się powinno należeć, bo to słuszne, i że kapitalistów należy… I tak sobie zacząłem myśleć. Wielkie zyski CDProjektu pojawiły się w istocie po trzeciej grze z serii (nie szukałem dokładnych wyników, bo pierwsze dwie wszyscy pomijają), czyli – logicznie rzecz biorąc – nie postacie Sapkowskiego przyciągały miliony. Na stworzenie gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” firma wydała ponad 300 mln złotych, pracowały nad nią setki ludzi; chwalono wielkość zaprojektowanego w grze świata, jego różnorodność, staranność jego wykonania, rozmaite aspekty związane ze sposobem gry… (sam uczciwie powiem, że nie grałem, więc nie mam zdania)

I tak doszedłem do pytania: dlaczego właściwie na podwyższenie wynagrodzenia miałby zasługiwać autor opowiadań, twórca postaci i ich świata (zarabiający notabene na wydaniach tychże opowiadań, przynajmniej w teorii), bardziej niż projektanci i programiści, którzy ten świat przełożyli na obrazy poruszające się na ekranie monitora i reagujące na polecenia z myszek, klawiatur czy padów? A idąc szerzej – jeżeli uważamy, że dochód/zysk firmy z tytułu produkcji gry jest na tyle wysoki (kilkakrotność tego co wydali na produkcję), że powinna się nim podzielić z kimkolwiek (poza akcjonariuszami oczywiście), to dlaczego ma czynić jednostkę milionerem, a nie przeznaczyć miliony dla dobra wspólnego (choćby w formie podwyższonego opodatkowania)?

W tym wpisie nie ma odpowiedzi, są tylko pytania. 

Haracz menedżera powierzchni płaskich

Rozpoczyna się coroczny jęk pt. „Rząd podnosi przedsiębiorcom haracz na ZUS!!! Złodzieje!!! Tysiąc trzysta im się zachciało!!!„. Bawi mnie ten jęk za każdym razem tak samo, choć jednocześnie jest on irytujący w swojej głupocie, gdyż jęczący zwyczajnie nie mają pojęcia skąd się biorą te kwoty (i zakładają, że to Zua Wadza bierze i kradnie coraz wincyj). Przeanalizujmy to po kawałku.

Tegoroczny „haracz” zamyka się aktualnie (od kwietnia) kwotą 1.228,70 zł. Na początek należy go jednak podzielić na dwie części, a to:
– ubezpieczenie zdrowotne („złodziejski NFZ”) w kwocie 319,94 zł
– ubezpieczenie społeczne i Fundusz Pracy w łącznej kwocie 908,76 zł
ponieważ każda z tych części ma własną podstawę ustalania ich wysokości. To, o co rozlega się jęk w ostatnich dniach, odnosi się do tej drugiej kwoty, dla której punktem wyjścia jest prognozowane przeciętne wynagrodzenie miesięczne na dany rok. W projekcie budżetu na 2019 określono tę przewidywaną wysokość wynagrodzenia na 4765 zł, i to wystarczyło do policzenia, o ile wzrosną składki, ustalone jako stały procent podstawy wymiaru; gdyby kogoś to ciekawiło (a powinno), to w budżecie na 2018 przyjęto prognozowane przeciętne wynagrodzenie w kwocie 4443, a według komunikatu GUS przeciętne wynagrodzenie w I kwartale 2018 roku wyniosło 4622,84 zł brutto. 

Sprecyzujmy też od razu, że składki przedsiębiorców nie są liczone od wysokości przeciętnego wynagrodzenia. Formalnie są one liczone w oparciu o zadeklarowaną wysokość dochodu, która jedynie nie może być niższa od 60% takiego przeciętnego wynagrodzenia (w praktyce wyższy dochód deklarują jedynie osoby zamierzające za jakiś czas zacząć pobierać zasiłek chorobowy, wypłacany odpowiednio do zadeklarowanego dochodu…). W tym roku taka najniższa kwota wynosi 2665,80 zł (w przyszłym roku wzrośnie do 2859 zł, a kwota składek liczonych od takiej najniższej kwoty wzrośnie o 65,89 zł).

I teraz popatrzmy na tę kwotę w odpowiedniej perspektywie: otóż kwota „haraczu” (w tej części) to dokładnie tyle samo (z dokładnością do groszy), ile należałoby go zapłacić za pracownika, który ma w umowie o pracę zapisaną kwotę wynagrodzenia brutto 2665,80 zł. Minimalne wynagrodzenie brutto to 2100 zł, czyli mówimy o 127% najniższego dozwolonego prawem wynagrodzenia (wg aktualnych założeń w 2019 roku będzie to 129%, jeżeli najniższa pensja wzrośnie do 2220 zł, jak zakłada najświeższa propozycja rządu, ale mówiło się o wyższej kwocie). Czy ktoś, kto nie osiąga dochodu nieco tylko wyższego niż sprzątaczka (a niższego niż początkujący pracownik Lidla), naprawdę jest przedsiębiorcą?

Tu zwykle natychmiast podnosi się rwetes: ale przedsiębiorca nie wie ile zarobi! Możliwe, że nie wie, możliwe, że nie zarobi. Ale przedsiębiorca musi patrzeć na składki dokładnie tak samo jak na pensję sekretarki, wynagrodzenie księgowej, ratę za leasing samochodu czy fakturę za czynsz: jako na stałe konieczne obciążenie, na które trzeba zarobić, a jeżeli spodziewa się słabszych okresów – to zaoszczędzić, albo… zawiesić działalność.

W zasadzie nie pojawiła się jeszcze kwestia, że w zamian za „haracz” przedsiębiorca zyskuje ubezpieczenie emerytalne (tak, to co „ukradli z OFE”), ubezpieczenie chorobowe („ja nigdy nie choruję!”, ale jakby co to zasiłek chętnie, zwłaszcza jak się uda naciągnąć na wysoki) i ubezpieczenie rentowe („ja nigdy nie pójdę na rentę”, no chyba że coś mi się stanie poważnego i będą mi do emerytury jednak jakieś grosiki wypłacać, albo rodzinie po śmierci). Przy czym ponad połowa tej części „haraczu” to po prostu składka na przyszłą emeryturę („te grosiki”, bo przecież to oczywiste, że jak się odkłada malutko, to u prywatnego uzbierałoby się Dużo). 

Drodzy lamentujący, pensje rosną, a Wy zostajecie w tyle. Zmiany cen paliwa kosztują Was więcej, niż wzrost składek.

PS O drugiej części „haraczu” kiedy indziej.

Portret

Ciekawy obrazek rodaków się rysuje. Mamy bowiem najwyraźniej pokaźny odsetek Polaków, którzy oficjalnie nie posiadają telewizora (a przynajmniej posiadając go nie płacą zań abonamentu), ale jednocześnie mają podpisane umowy na telewizję kablową lub satelitarną. Wniosek taki można wysnuć z masowo pojawiających się doniesień, że u operatorów telewizyjnych urywają się telefony z pytaniami, czy to prawda, że dane klientów zostaną przekazane Poczcie Polskiej w celu weryfikacji opłacania abonamentu RTV (zostaną, kiedy odpowiednia ustawa wejdzie w życie), i czy w związku z tym można wypowiedzieć umowę (nie można, to znaczy można tak jak z każdego innego nieistotnego powodu, licząc się z ewentualną karą jeśli umowa jest terminowa). Pojawiły się też petycje do operatorów, żeby usunąć z oferty kanały TVP, dzięki czemu (w przekonaniu autorów petycji) z użytkowników telewizji zostanie zdjęty obowiązek płacenia abonamentu (co jest przekonaniem oczywiście błędnym, gdyż abonament jest związany z posiadaniem telewizora bądź ewentualnie samego radia).

21 sierpnia 1961 roku w Londynie zapowiadał się dzień jak co dzień w National Gallery. Na jednej ze ścian wisiał świeżutko nabyty portret księcia Wellingtona pędzla Goyi. To znaczy na pewno wisiał poprzedniego wieczora, wszyscy myśleli, że został gdzieś chwilowo przeniesiony, po czym bum! zorientowali się, że doszło do kradzieży, pierwszej w historii instytucji. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że była to okrągła, pięćdziesiąta rocznica kradzieży z Luwru samej Mony Lizy, a złodziej w zasadzie nie zostawił śladów. 

Być może się zastanawiacie, co ma piernik do wiatraka. Portret Wellingtona zwrócono (dobrowolnie) cztery lata później. Wkrótce potem sam zgłosił się na policję sprawca (parę interesujących drobiazgów chwilowo pominiemy, żeby nie burzyć narracji), emerytowany kierowca ciężarówki z Newcastle nazwiskiem Bunton. Kradzież była formą protestu. Pan Bunton… odmawiał płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego na rzecz BBC, twierdząc (zgodnie z prawdą), że jego telewizor jest nastawiony wyłącznie na lokalną stację komercyjną i nie umożliwia odbioru telewizji publicznej. Został ukarany dwufuntową grzywną, której również konsekwentnie nie płacił – wolał odsiedzieć w areszcie niż zapłacić, wierząc że „powietrze jest wolne”. Portret zwrócił, bo nie udało mu się wymusić na galerii i jej sponsorach (wtedy się mówiło: dobroczyńcach) stworzenia funduszu charytatywnego o tej samej wartości, co cena zapłacona za obraz…

Nie wiem jak daleko sięga desperacja rodaków. Mimo wszystko wolałbym, żeby zamiast próbować kraść Damę z gronostajem (znaną w narodzie jako „Vinci”), uzmysłowili sobie, że abonament tak naprawdę kosztuje kilkadziesiąt groszy dziennie. Nawet jeżeli (niebezpodstawnie) mają złe zdanie o mediach publicznych…

Dwa tysiące dla kretynów, czyli o jednym memie o działalności gospodarczej

Krąży po Polsce widmo, widmo w kretyńskiego mema ubrane…

Mema zasadniczo należałoby wkleić, ale że jest głupi to mi się nie chce, a że w zasadzie należałoby go przyedytować, to nie chce mi się tym bardziej – dlatego zrobimy to metodą XX-wieczną i przepiszemy, zwłaszcza że ten mem składa się głównie z tekstu. Tekst dotyczy straszliwych obciążeń fiskalnych związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej i brzmi tak:

Zarobiłem 2000 PLN 
Oddaję Państwu:
– 1121 PLN na ZUS
– 360 PLN na US (18%) 
Zostaje 519 PLN z czego 23% oddam w zakupach.
Na czysto mam 400 PLN.

Kiedy już kończymy płakać ze śmiechu, przeprowadzimy analizę krytyczną
1/ „zarobiłem 2000 PLN” – z kontekstu wynika, że chodzi o dochód; nie jest jedynie jasne, czy uciśniony byznesmen-bohater zarobił wszystkiego 2000 PLN przychodu i nie miał żadnych kosztów, czy też po odliczeniu kosztów zostało mu 2000 PLN; pierwszy wariant sugeruje de facto samozatrudnionego, najpewniej z jednym zleceniodawcą, czyli żadnego przedsiębiorcę, zapewne niepłacącego VAT; wariant drugi… zapewne też występuje w obrocie, na tym etapie to mało istotne
2/ „oddaję 1121 PLN na ZUS” – czyli dane za rok 2016 (dokładniej: 1121,52 zł); dla porządku wyjaśnijmy, że każdy przedsiębiorca wie, że kwotę tę należy rozbić co najmniej na NFZ (ubezpieczenie zdrowotne) w kwocie 288,95 zł i resztę, czyli ubezpieczenia społeczne (772,96 zł) i Fundusz Pracy (59,61 zł); wynika z tej informacji także, że nasz bohater prowadzi działalność od ponad 2 lat, bo nie korzysta z obniżonych składek dla początkujących
3/ „oddaję 360 PLN na US” – czyli podatku dochodowego; wynika z tego, że nasz przedsiębiorca nie korzysta ze stawki liniowej, ponieważ ta wynosi 19%, tylko ze stawki powszechnej 18% w pierwszym progu (co przy jego dochodach wcale nie jest głupie).

I teraz przerwiemy na chwilę interpretowanie, a pokażemy totalną głupotę autora mema. Otóż jeżeli nasz byznesmen ma dochód 2000 PLN, to jeżeli tylko kiedykolwiek widział na oczy dokument PIT (wcale się nie zdziwimy, jeśli nie), to zauważył tam pozycję „składki na ubezpieczenie społeczne do odliczenia” (te na FP też). Zatem podatek dochodowy płaci od kwoty 2000-(772,96+59,61)=2000-832,57=1167,43 zł. Przy wyliczaniu samego podatku powinien uwzględnić kwotę wolną od podatku, wynoszącą 3091 zł rocznie – co w praktyce oznacza zwolnienie z PIT w pierwszych miesiącach roku, ale policzmy to dla uproszczenia jako 257,58 zł miesięcznie (jako 1/12 kwoty rocznej). Mamy więc podatek miesięczny w wysokości 0,18 x (1167,43-257,58) = 0,18 x 909,85 zł = 163,77 zł (drobna różnica względem 360, nieprawdaż). Ale tutaj pojawia się jeszcze jeden drobiazg – a mianowicie brakująca część „ZUS”, czyli składka zdrowotna, którą odlicza się od podatku. Fakt: nie całą (najtrudniejsze jest zawsze pamiętanie ile się dokładnie odlicza), ale w roku 2016 z płaconych „na NFZ” 288,95 zł odliczało się od podatku 248,82 zł (reszta to taki dodatkowy podatek…). Zatem mamy 163,77-248,82 zł=-85,05 zł, czyli tyleż do zwrotu na koniec roku (w sumie tysiączek z małym haczykiem). Jak zatem widać, nasz biedaczyna ma na życie efektywnie o 360 zł więcej w każdym miesiącu…

Powróćmy do naszych baranów:
4/ „519 zł z czego 23% oddam w zakupach” – nasz byznesmen musi mieć ciekawe nawyki żywieniowe, gdyż je wyłącznie żywność przetworzoną w taki sposób, że jest ona opodatkowana 23% stawką VAT, co wyklucza pieczywo, nabiał, warzywa (specjalnie zerknąłem właśnie na swój rachunek z marketu).. 
5/ „na czysto mam 400 PLN” – to doprawdy Schroedingerowskie pojmowanie „mam”, skoro te 400 zł które „ma”, musiał wydać w sklepie, żeby móc oddać państwu ten VAT… 

Podsumowując: mem został popełniony przez kretyna, który w życiu nie stał obok prowadzenia działalności (każdy obdarzony minimum mózgu stara się zapłacić podatków najwyżej tyle ile trzeba). Ponadto należy stwierdzić brutalnie, że ktoś, kto osiąga z działalności dwa tysiące dochodu (nie mówiąc o wariancie osiągania dwóch tysięcy przychodu przy zerowych kosztach), nie jest przedsiębiorcą, tylko wyrobnikiem i bankrutem, i powinien zdecydowanie przemyśleć wybór drogi życiowej.

Bierzcie i pamiętajcie, jak ponownie zobaczycie.

Pochwała pracowitości

Dziś będzie nietypowo, bo będzie przypowieść.

Był raz sobie pewien prawnik, który otrzymał do napisania prosty pozew o zapłatę kwoty 1450 zł w postępowaniu upominawczym (czyli takim, gdzie sąd wydaje nakaz zapłaty w oparciu o przedstawione dokumenty, a dłużnik może się od takiego nakazu odwołać bez zbędnych ceregieli – w takiej procedurze prowadzonych jest 90% spraw sądowych o zapłatę, bo przeważnie są one wynikiem tego, że ktoś nie zapłacił, a nie tego, że uważa żądanie za nieuzasadnione).

Sprawa w gruncie rzeczy banalna, można ją było wrzucić do kolejki „zrobić jako jedną z wielu rzeczy przy nadarzającej się okazji”, bo i merytorycznych powodów do priorytetowego jej traktowania nie było. Prawnik postanowił być jednak bardzo pracowity. Wziął i mozolnie policzył należne dotąd odsetki w kwocie 81 złotych. Kosztem wolnej chwili wypełnił pozew, podrukował, popodpisywał, poskładał w całość i nawet osobiście podwiózł do sądu o poranku. Poszło…

Sekret przypływu pracowitości szybko się ujawnił. W wydanym nakazie zapłaty sąd przyznał prawnikowi 900 zł wynagrodzenia. Prawnik wiedział, że w sprawach o kwotę do 1500 zł wynagrodzenie wyniosłoby 270 zł, ale prosty trick z doliczeniem konkretnej kwoty odsetek (1450+81=1531) powodował przeskoczenie sprawy do innego rzędu w tabelce. Prawnik wiedział też, że gdyby złożył ten pozew dzień później, to sąd przyznawałby już koszty według zmienionych przepisów, czyli według stawek niższych o jedną trzecią… 

Podsumowując: dzięki małemu przypływowi pracowitości sąd przyznał prawnikowi 900 zł, a gdyby pozew został złożony dzień później i bez doliczenia odsetek – przyznałby mu kwotę 180 zł. Oczywiście klient nie zapłacił prawnikowi z góry (ani z dołu) ani 900, ani 270, ani 180 zł (tylko jakąś tam ryczałtową kwotę za obsługę wszystkich spraw), prawnik pieniądze otrzymał kiedy ściągnął należność z dłużnika razem z przyznanymi przez sąd kosztami.

To są te drobiazgi, o których prawnicy niechętnie mówią, kiedy mowa o wynagrodzeniach, umowach i rynku.

Model biznesowy?

Ach, ta nasza Agnieszka Radwańska. Znów pojechała na Igrzyska i skończyła tam wcześniej niż ktokolwiek przypuszczał, z nią samą włącznie (wszystkiego dwa mecze w dwóch konkurencjach, tym razem singiel i mikst). I znów zaczęło się budowanie teorii spiskowych przez wściekłych (liczących na łatwe medale) kibiców (w sumie wyniki tych olimpijskich turniejów…), że niby tylko dla picu przyjechała, nie chcąc się przemęczać przed dalszym ciągiem sezonu, kiedy to gromadzi się pracowicie dolary i punkty rankingowe, nie wykluczając i sławy mołojeckiej w Szlemie czy innym Mastersie.

No i dziś w nocy bum! Radwańska wzięła i wyoutowała się z US Open, przegrywając ku zaskoczeniu świata (mojemu tak średnio, nie miałem dobrych przeczuć) z osiemnastoletnią Chorwatką, po raz jedenasty będąc niezdolną doskoczyć choćby do ćwierćfinału. Natychmiast Paweł Wilkowicz zauważył, że dla zwolenników teorii „Radwańskiej się chce kiedy dobrze płacą” ten wynik będzie stanowił nie lada zgryz, bo w Nowym Jorku nie tylko płacą chyba najlepiej w całym sezonie, ale na dodatek Agnieszka miała szansę na ekstra premie związane z wcześniejszymi nadspodziewanie udanymi występami w Stanach.

Nie, nie będę próbował tu snuć rozważań natury psychologicznej, fizjologicznej czy fizycznej, mających doprowadzić do Sekretu Agnieszki, jakiegoś kamienia filozoficznego jej tenisa. Nasunęła mi się rano tylko taka myśl złowroga, taka teoria superspiskowa. Już lata temu pisałem o Radwańskiej jako o zawodniczce „ćwierćfinałowej” (dziś Rafał Stec podobnie błądząc w desperacji napisał o „drobnej ciułaczce„), A CO JEŚLI TO NIE PSZYPADEK? Grywać regularnie w ćwierćfinałach i innych wysokich rundach, wygrywać imprezy spore, lecz nieco słabiej obsadzone, te Tienciny i Stanfordy, gromadzić skrzętnie punkty dające wysoką pozycję w rankingu (dzięki czemu w początkowych rundach gra się łatwiej, z co słabszymi rywalkami) i dolary na koncie (zwłaszcza tam gdzie dają ich dużo), błysnąć pojedynczymi arcybłyskotliwymi zagraniami, lecz nie passą wygranych aż po najważniejsze trofea? Byłbyż to model biznesowy własnego tenisa, porównywalny z modelem dwunastego zawodnika drużyny NBA, co to ani się w meczu nie nabiega, ani odpowiedzialnością wielką nie jest obciążony, a stan konta się zgadza? 

Czy wierzę we własną teorię spiskową? Tak samo jak wierzę w celowe odpadanie na Igrzyskach… Kiedy Radwańska zakończy karierę, zapewne polski tenis wróci do czasów kiedy cieszył nas występ naszego reprezentanta w Szlemie, a przegrany finał turnieju nie był porażką tylko sukcesem, że finał (choć w ostatnich latach tych powodów do radości bywało sporo). Na pewno jej tenisa – tak rzadkiego wśród profesjonalistów – będzie brakowało, więc cieszmy się nim zanim odejdzie.

Łaska kibica na darmowym koniu jeździ

Tydzień temu – w początkach Euro – pisałem o finansowych rozterkach kibica pragnącego oglądać Euro 2016. Płacenie 75 zł uznałem za nieopłacalne, choć i tak miałem – jako klient Cyfrowego Polsatu – zniżkę, klienci innych platform musieli dać stówę. Przypuszczam, że podobnie uznało wielu kibiców, także tych pozbawionych choćby szczątkowej (w tej fazie) oferty Polsat Sport.

Kiedy pisałem poprzednią notkę, nie wiedziałem jeszcze, że dzięki dekoderowi tegoż Polsatu będę mógł te same mecze oglądać na kanałach niemieckiej telewizji publicznej (co po części wykorzystuję). Od kilku dni platformy zablokowały jednak dostęp do tych kanałów, czy też precyzyjniej: usunęły je z listy udostępnianych. Fala oburzenia przypominała tsunami, co sprytniejsi szybko jednak znaleźli obejście i oglądają dalej, na tych samych dekoderach (w tym, nie ukrywam, ja); inni wylewają pomyje (zwłaszcza na Polsat), grożą procesami i zapowiadają zrywanie umów, wzdychając do „cywilizowanych krajów”.

W ostatnich latach podobną retorykę można było napotkać wśród fanów F1, kiedy na tydzień przed sezonem nie było wiadomo czy ktokolwiek będzie transmitował wyścigi. Zastanawiam się, ilu kibiców jest w stanie dostrzec związek pomiędzy umiarkowaną chęcią stacji telewizyjnych do płacenia milionów (euro) za prawa do transmisji a umiarkowaną chęcią kibiców do płacenia za możliwość oglądania tychże transmitowanych wydarzeń. Że nie wspomnę o płaceniu abonamentu…

Cena futbolu

Rozpoczęło się piłkarskie Euro, teoretycznie święto dla fana. Teoretycznie fan powinien starać się wchłonąć ile wlezie i zrobić wszystko, żeby mogło wleźć jak najwięcej. 

Oczywiście, mało kto może sobie pojechać do Francji (nie wspominając, że tam też nie byłby w stanie przeskakiwać ze stadionu na stadion), chłonąć można dzięki dobrodziejstwu telewizji. W tym roku mistrzostwa Europy to aż 51 spotkań, ale tylko 24 z nich można obejrzeć w telewizji otwartej, na pozostałe 27 trzeba wykupić pakiet specjalny za 75 czy 80 złotych. Wychodzi niespełna trzy złote za mecz. Dużo? Nieszczególnie.

Pojawia się jednak pytanie: czy warto. Patrzę w specjalną rozpiskę znalezioną w gazecie i wychodzi mi, że pakiet obejmuje tak naprawdę trzy mecze 1/8 finału i 24 fazy grupowej, których wartość jest w istocie porównywalna z meczami eliminacyjnymi, hitów się wśród nich zbyt wielu nie uświadczy. 

80 złotych za 40 godzin oglądania piłki. Jeśli nie zapłacę, będę miał 40 godzin na inne zajęcia.