Męski katar

Od czwartku mnie nosiło, żeby opisać raz a porządnie, z dopracowaniem szczegółów, jak to jest z tą mityczną męską dolegliwością, która tyle drwin budzi w mediach i (podobno) kobietach. Wyjaśnić ze szczegółami przebieg tego nieszczęścia…

…a dziś dostrzegłem, że im bardziej zagłębiam się w opis, tym bardziej zbliżam się do legendarnego (w najgorszym tego słowa znaczeniu) dzieła Oda do zielonej grudki kitu,którą znalazłem letniego poranka pod pachą, czyli do jednego ze sztandarowych przykładów Drugiej Najgorszej Poezji we Wszechświecie.*

No to przecież nie będę czegoś złego publikować.

*to oczywiście Autostopem przez Galaktykę Douglasa Adamsa**
**jeżeli przyjąć Autostopem.. jako miarodajne, to skoro Najgorsza Poezja we Wszechświecie zginęła wraz z całą Ziemią (a zwłaszcza hrabstwem Essex), to chyba przytoczony przykład awansował na pierwsze miejsce; ale w końcu Ziemia znajduje się w sektorze pluralowym…

Smutni chłopcy z Placu Broni

Chłopcy z Placu Broni nie mają lekko. Plac dawno zabudowany, pewnie już nie boli, zwłaszcza że szkołę też przeniesiono z ulicy Pawła na ulicę Prater. Starsi stoją oparci o szkolną bramę, zakładają ręce. Młodsi w kącie grają w kulki, starając się nie widzieć pomarańczowej plastikowej rynny.

Szkoła mieści się w zaniedbanym budynku, w którym brakuje wielu cegieł w murze. Ulica nie wygląda lepiej, w jej dalszej części pojawiają się blokowiska. Droga do namiastki Placu (plac Molnara) długa, zresztą to zwykły skwerek z kilkoma ławeczkami, bardziej się nadaje na mały piknik niż na chłopięce zabawy. Za to dosłownie na tyłach szkoły powstało wielkie centrum handlowe, wydłużające się na kolejne kwartały, ciężko w tych warunkach nie popaść w konsumeryzm (strach pomyśleć, że mógłby im zagrażać galerianizm).

Zastanawiam się, jaki jest stosunek obecnych uczniów do chłopców. Nabożny szacunek? Drwina? Znudzenie oklepanymi bohaterami? Byłem późnym popołudniem i w święto, więc niczego nie mogłem zaobserwować. Brąz ich postaci śniedzieje nieznacznie, więc są dotykani.

chłopcy z placu broni Budapeszt pomnik Węgry

chłopcy z placu broni Budapeszt pomnik Węgry

Przy Dniu Szakala

Wiem, że na świecie codziennie obchodzone są jakieś niezmiernie interesujące święta, ale żeby dziś był Międzynarodowy Dzień Szakala to nie (za to dziś jest Dzień Konia, gdybyście szukali okazji do świętowania). Wczoraj za to, gdym na PIT-em pochylon siedział i wieczór już dawno się zrobił głęboki (cichy ani ciepły niestety nie), doszedłem w pewnej chwili do wniosku, że starczy tego dobrego (?) na jeden dzień (zwłaszcza że jakieś 80% miałem zrobione) i może warto by relaksu zażyć.

Sięgnąłem do programu telewizyjnego i popadłem w rozterkę. Oto bowiem na jednym programie nadawano klasyczną ekranizację Dnia Szakala z Edwardem Foxem, a w tym samym czasie inna stacja pokazywała remake tegoż z Brucem Willisem. Jako że tego drugiego dzieła nigdy nie widziałem w całości, dylemat był poważny. Dałem „nowemu” szansę, z uśmiechem odnotowałem dość wierne powtórzenie paru wątków (wierne nie oznacza z pominięciem nowych realiów), nawet bawiło. Później jednak (nie bez pomocy przerwy reklamowej) przeskoczyłem do klasyka i tam już zostałem. Może tak podziałały zdjęcia przynoszące klimat Europy lat 60/70, zwłaszcza z wszystkimi paryskimi widoczkami, może znacznie większa (bo nie pełna) wierność powieści… A może ta zaskakująca bezgłośność, ograniczanie dźwięków i dialogów do minimum, operowanie niemal wyłącznie obrazem, ruchem, barwą. (Poza tym podejrzałem opis na wikipedii i stwierdziłem, że zmodyfikowana fabuła mnie znacznie mniej kręci, a Willis w przebierankach nie jest lepszy od Malkovicha w Na linii ognia). 

Nasunęła mi się przy tym refleksja inspirowana luźno rzuconą w jakiejś dyskusji myślą o książkach, filmach i wyobraźni. Patrzyłem na Szakala, Colette czy Jacqueline* i myślałem „zupełnie inaczej bym sobie ich wyobrażał” (nie jest to zarzut nietrafnej obsady czy słabego występu), nawet jeśli byli tylko nieokreślonymi bytami snującymi się w myślach. Co innego Lonsdale, którego Lebel jest wręcz archetypiczny (choć powieściowy był zdaje się skromniejszej postury).

*jej w ogóle jakieś inne imię dali

Są takie dni…

Są takie dni, kiedy wszystko dzieje się dziwnie i na opak. Na przykład zdarzyło mi się kiedyś, że wyszedłem rano z domu, wsiadłem do samochodu i po przejechaniu kilkunastu kilometrów zorientowałem się, że włożyłem buty z dwóch różnych par (jeżeli ktoś się spodziewał, że zapomniałem telefonu, dokumentów, kluczy do biura czy teczki, to różne rzeczy się zdarzały). Na szczęście miałem supermarket po drodze, mieli też jakiś sklep z butami, nawet chyba jakieś nietragiczne znalazłem (a zwykle większość butów mi się nie podoba).

Wczoraj miałem taki dzień, że wyjście z domu opóźniało mi się przez kolejne „bardzo bardzo bardzo pilne” rzeczy. Kiedy w końcu szczęśliwie wyjechałem, po kilkunastu kilometrach zorientowałem się… że zapomniałem się ogolić, a od kilku dni pracowicie na brodzie coś tam sobie rosło. Wobec zaś umówionego Ważnego Spotkania… Pomyślałem sobie, że – szczęśliwy traf – ten sam supermarket mam po drodze, a że maszynek i pianki do golenia nigdy za dużo… ponadto uświadomiłem sobie, że w biurowej łazience z jakiegoś powodu nie ma lustra, za to w centrum handlowym – zapewne jest, więc załatwię za jednym zamachem. Zjechałem więc na parking, podreptałem na halę, zacząłem szukać. Znalazłem… kartkę, że stoisko „Świat Mężczyzny” jest w remoncie (nie tylko ono), jacyś panowie robotnicy wymieniali stoiska, jakaś ekspedientka obojętnie zakomunikowała, że przybory do golenia zwyczajnie nie są na stanie (alternatywnej drogerii w markecie nie zauważyłem).

Pozostało mi polowanie na drogerię w okolicy biura (niby centrum miasta) – a potem zaufanie własnemu wyczuciu w łazience. Zaciąć się nie zaciąłem, kontrola wykonana aparatem w komórce wykazała brak jakichś poważniej nieogolonych miejsc… ale na przyszłość będzie trzeba jednak lepiej nad tym panować.

O tym co się przydarzyło bohaterowi opowiadania Forsytha pod tym tytułem, to ja nawet nie.

Kromieryż

Zacząłem czytać sobie książczynę, której akcja rozgrywa się w XIX-wiecznej Pradze. O książce niewiele napiszę, bo dotarłem ledwie do strony 80 (nawet w wannie się wolno ją czyta), za to na takiej stronie 37 postawiło mnie w poprzek i kazało się czepiać redaktora. Natrafiłem bowiem na zdanie ze słowami „mistyczny kaznodzieja Jan Milicz z Kromierzyża”.

Kaznodzieja jak kaznodzieja, pamiętałem z wykładu historii państwa i prawa* (serdecznie pozdrowienia dla Profesora Józefa Ciągwy, moja jedyna pała w indeksie!) że jest sobie miasto zwane Kromieryżem na Morawach (podczas Wiosny Ludów obradował tam parlament austriacki..). Taką też formę kategorycznie preferuje Google, na formę „Kromierzyż” reagując pytaniem „czy chodziło Ci o Kromieryż”. To niewątpliwie wynik tradycji historycznej, wszak Kromieryż i Galicja leżały w obrębie tego samego CK Cesarstwa… Z drugiej zaś strony, po czesku pisze się Kroměříž, a z kontaktów z jedną Katką (pozdrowiłbym, ale nie przyjęła zaproszenia na fejsie) ze Zlina (wtedy: Gottvaldov) zapamiętałem, że to charakterystyczne r z daszkiem czyta się jako „r-ż”, mniej więcej. Sprawdziłem więc co na to internety…

Ciocia Wikipedia formę „Kromierzyż” dopuściła. Dodatkowo podsunęła link do Poradni Językowej PWN, podług którego (choć to nie profesor Bańko się wypowiadał) to forma „Kromierzyż” jest jedynie poprawna.

To ja już zatem redaktora zostawię w spokoju, i zastanowię się kiedy się w okolice Kromieryża wybiorę na wakacje, gdyż Morawy to okolica zacna.

*nie dziwota że dostałem pałę, skoro nie pamiętam nawet że to była historia ustroju Polski na tle powszechnym, a historia prawa była u kogo innego

Czy język giętki mówi to, co pomyśli…

Mignęła mi niedawno informacja, na twitterze może, że niektórzy dziennikarze Telewizji Polskiej podobno nie zgadzają się wewnętrznie z tym, co mówią na antenie (jest faktem, że ostatnio ogłoszono parę dobrowolnych odejść z TVP). Kto chce, niech ciska gromy na ich dwulicowość czy hipokryzję, mnie natomiast nasunęła się myśl następująca.

Każdy, kto zagłębia się w jakieś środowisko, zaczyna – mniej lub bardziej świadomie – dostosowywać się do używanego tam narzecza. O żargonie wojskowym czy korpospiku powiedziano już tyle – zwłaszcza na wesoło – że nic nowego sam nie wymyślę, a jednak nieustająco kolejne pokolenia w wojsku czy korporacjach nasiąkają tamtejszym słownictwem i/lub składnią. Na swoim poletku widzę to samo, jak odruchowo prawnicy używają pojęć wziętych zaczerpniętych prosto z tomisk – a potem kolega Jaras pracowicie próbuje odczarować język i napisać proste pouczenie zrozumiałe dla prostego człowieka (które zarazem spełniałoby wymogi postawione przez Mądrego Ustawodawcę). A potem wszyscy wracamy do domów i mówimy normalnie (mam nadzieję)…

Osobną kwestią jest dostosowanie języka do wymogów politycznych. W każdym ustroju totalitarnym język w mediach był zestandaryzowany, używany bez względu na to co faktycznie myśleli jego użytkownicy. Przypominają się seanse nienawiści Orwella, podczas których Julia tak gorliwie okazywała nienawiść…

Wszystkim czytelnikom życzę, żeby w roku 2017 mogli używać języka zgodnie z tym, co myślą. I wszystkiego dobrego też.

Tomek w różnych krainach kangurów

Junior bierze udział w różnego rodzaju konkursach, między innymi czytelniczych. Ojciec, wstyd może przyznać, nie śledzi tych konkursów zbyt uważnie, czasem tylko dostaje polecenie „ściągnij skądś taką a taką książkę”, jeżeli okoliczne biblioteki zawodzą.

W ostatnich dniach zaś do Ojca dociera taki dialog:
– Matka, a gdzie w tym Tomku jest o wysokości wulkanów w Meksyku?
– A to w tym było, bo zupełnie sobie nie przypominam?
(tak, Matka zna Tomki dość dobrze)
A że Ojciec siedzi nieopodal, to się włącza:
– Na 100% było i na 99% w tym kangurzym
(choć, Ojciec przyznaje, nie był pewien okoliczności).
– Ojciec, a znajdziesz to w książce?

No to Ojciec się wziął do szukania. Kartkuje, kartkuje, wzrokiem po znajomych stronach przebiega, brwi marszczy. Bo faktycznie nie ma, a być powinno… Sięga Ojciec do Wujka Gugla, i rzecze: no przecież rację miałem, jest o Orizabie i Popocatepetlu zwanym Popo! Bierze raz jeszcze książkę do ręki…

Wydanie pierwsze, rok pański 1957. Najwyraźniej w kolejnych wydaniach Szklarski rozwinął detale (dlatego Ojciec pamiętał tę scenę z późniejszego wydania, a Matka – nie).

Rozważania na marginesie Lee Childa

Recenzowanie książek Lee Childa wiąże się z jednym zasadniczym problemem: trudno je od siebie odróżnić. Wszystkie oparte są na tym samym schemacie – wolny duch w sposób zupełnie (dla siebie) nieoczekiwany zostaje wplątany w jakąś aferę. Afera zwykle wiąże się z ludźmi o Dużych Możliwościach – czasem indywidualnych, czasem finansowych, czasem organizacyjnych, cokolwiek – przez co wszyscy w okolicy się ich Boją Straszliwie (lub są w spisku z nimi). Ponieważ jednak wolny duch (eks-żandarm wojskowy Jack Reacher) jest geniuszem śledczym, fizycznym (zawsze uwielbiam gdy analizuje w ułamku sekundy, ile czasu zajmie kuli droga z miejsca X do miejsca Y i jakiego dozna odchylenia z dokładnością do stopnia) i militarnym, ze szczególnym uwzględnieniem samoobrony – likwiduje aferę w sposób jak najbardziej dosłowny (nie jestem pewien, czy którykolwiek aferzysta pozostał przy życiu dla organów wymiaru sprawiedliwości). W efekcie w pięć minut po zakończeniu czytania aferzyści zaczynają nam się sklejać ze sobą, nie mówiąc o aferach i innych bohaterach pomocniczych. Najzabawniejsze w tych wszystkich książkach jest… że w ekranizacji którejś z nich Reachera zagrał Tom Cruise z jego konusowatym metr siedemdziesiąt, podczas gdy Reacher – co jest powtarzane w każdorazowo przytaczanym życiorysie – ma 1,95 cm i inne gabaryty zbliżone.

Ale może przejdźmy do konkretu. Skończyłem więc niedawno czytać jednego takiego Lee Reachera – tytułu, niestety, nie pomnę, musiałbym zerknąć do notatek – oczywiście idealnie pasującego do schematu; w tym miejscu chciałbym ostrzec przyszłych czytelników, że nastąpią ISTOTNE SPOILERY, więc jeśli robi im różnicę, czy się dowiedzą przed przeczytaniem całości, to dalej czytają na własną odpowiedzialność. W tej konkretnej książce mieliśmy więc niezmiernie sprawnych zabójców, którzy nie wahali się zastraszać, okaleczać, porywać i mordować tylko po to, żeby realizować swój plan zemsty. Zemsty, dodajmy, nie za jakąś zawinioną lub niezawinioną śmierć; zemsty za upokorzenie doznane przed laty, i nie ze strony osoby będącej celem wendetty, tylko jej ojca – przy czym wina celu polegała na tym, że była tego upokorzenia milczącym świadkiem, a „żaden mężczyzna nie może sobie pozwolić…”

W tym przypadku nasz eks-żandarm w oparciu o interpunkcję oraz sposób noszenia płaszcza dochodzi do – oczywiście słusznego i jako właściwie jedyny – wniosku, że sprawcami są wiejscy policjanci. A ja po zakończeniu lektury popadłem w dość dziwne uczucie. Wiedziałem oczywiście, że to tylko postacie z książki, ale założyłem ich rzeczywiste istnienie. Rozważałem w duchu, co ci sprawcy – o takim poziomie bezwzględności i pogardy dla innych – robili na co dzień, w swoich rodzinach, w swoich środowiskach, w swojej pracy. Absolutnie niewiarygodne było dla mnie, aby te same cechy ujawniały się tylko w tym jednym przypadku. Takich złoczyńców można się bać najbardziej.

Ale czytało się szybko i dobrze, jak zwykle  Jacka Childa.

Pytanie

Fragment z jednej z moich ukochanych książek:

Niektóre z jej dziewcząt są już prawie nieaktywne ze względu na wiek i chorobę, ale Dora nigdy ich nie usuwa, mimo że, jak powiada, niektóre z nich nie mają nawet trzech klientów na miesiąc, ale muszą jeść trzy razy dziennie
/w przekładzie Adama Kaski/

Jakoś mi się przypomniał kiedy czytałem wyimki z tekstu Wyborczej o tropieniu pedofilii w polskim Kościele Katolickim, a w szczególności postawione w nim pytanie (przeredagowane lekko, ale z wiernym zachowaniem sensu):

Dlaczego kuria nie przeciwdziała temu, że ksiądz K. molestuje chłopców spotkanych na ulicy, gdy mieszka w domu dla księży emerytów w W.?

No i teraz się zastanawiam jak. Pulitzera dla polskiego Spotlight za to nie będzie. Analogii do Steinbecka też nie ma.

naród, ustrój, cenzura

Cenzura to zuo. Przez cenzurę pozbawiani jesteśmy różnych rzeczy – czasem pięknych, czasem prawdziwych, czasem po prostu zwykłych. Żyliśmy pół wieku pod okiem cenzorów (że policzę tylko okres Peerelu i okupacji), pamiętamy (przynajmniej niektórzy) gazety z zaznaczonymi – o tak: [—ustawa z dnia .. kontroli publikacji i widowisk etc] – ingerencjami, książki które nie mogły się ukazać, jak również książki które ukazywały się… ze zmianami (przypominajka, żebym wreszcie dopadł Psy Wojny Forsytha przełożone z oryginalnej wersji, a nie mocno przeredagowane na potrzeby wydania polskiego). 

Cenzura ujawnia się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Byłem niedawno w księgarni, wziąłem z uśmiechem do ręki nowe wydanie Teatrzyku Zielona Gęś, przekartkowałem wstęp Miłosza. Wzrok mi zastygł, uśmiech stężał, włosy się zjeżyły – jak to możliwe, żebym nie znał jednego z przytoczonych w tym wstępie in extenso zielonogęsiowych numerów? No tak, dla cenzury było to za dużo… Wyjąłem telefon, szybko sfotografowałem strony.

Cenzurze może się to znów nie podobać, więc zachowuję sobie a muzom.

Teatrzyk Zielona Gęś
ma zaszczyt przedstawić
polski dramat polityczno-eschatologiczny pt.

Naród i ustrój” 

Występują:
NARÓD
USTRÓJ
GŻEGŻÓŁKA

NARÓD
Ustroju, gdzie jesteś?

USTRÓJ
………………………………………………………………………………….

NARÓD
(głośniej)
Ustroju, gdzie jesteś?!

USTRÓJ
………………………………………………………………………………….

NARÓD
(fortissimo)
Ustroju, gdzie jesteś?!!!

USTRÓJ
………………………………………………………………………………….

NARÓD
Ustrój nie odpowiada narodowi.

GŻEGŻÓŁKA
(przerażony do ostateczności spuszcza kurtynę

(c) Konstanty Ildefons, rok pański bodaj czterdziesty szósty, żeby nie było że naruszam