Łaska kibica na darmowym koniu jeździ

Tydzień temu – w początkach Euro – pisałem o finansowych rozterkach kibica pragnącego oglądać Euro 2016. Płacenie 75 zł uznałem za nieopłacalne, choć i tak miałem – jako klient Cyfrowego Polsatu – zniżkę, klienci innych platform musieli dać stówę. Przypuszczam, że podobnie uznało wielu kibiców, także tych pozbawionych choćby szczątkowej (w tej fazie) oferty Polsat Sport.

Kiedy pisałem poprzednią notkę, nie wiedziałem jeszcze, że dzięki dekoderowi tegoż Polsatu będę mógł te same mecze oglądać na kanałach niemieckiej telewizji publicznej (co po części wykorzystuję). Od kilku dni platformy zablokowały jednak dostęp do tych kanałów, czy też precyzyjniej: usunęły je z listy udostępnianych. Fala oburzenia przypominała tsunami, co sprytniejsi szybko jednak znaleźli obejście i oglądają dalej, na tych samych dekoderach (w tym, nie ukrywam, ja); inni wylewają pomyje (zwłaszcza na Polsat), grożą procesami i zapowiadają zrywanie umów, wzdychając do „cywilizowanych krajów”.

W ostatnich latach podobną retorykę można było napotkać wśród fanów F1, kiedy na tydzień przed sezonem nie było wiadomo czy ktokolwiek będzie transmitował wyścigi. Zastanawiam się, ilu kibiców jest w stanie dostrzec związek pomiędzy umiarkowaną chęcią stacji telewizyjnych do płacenia milionów (euro) za prawa do transmisji a umiarkowaną chęcią kibiców do płacenia za możliwość oglądania tychże transmitowanych wydarzeń. Że nie wspomnę o płaceniu abonamentu…

Patrzmy na mężczyzn

Niedawno media donosiły, że już oto więcej nie powtórzy się problem z zakodowaniem ważnych narodowo imprez sportowych – Komisja Europejska zaakceptowała rozszerzony wykaz wydarzeń, które mogą być transmitowane w telewizji otwartej. Skupiano się w tym kontekście przede wszystkim na siatkarskim mundialu, moją uwagę przyciągnął natomiast fakt, że na liście znalazł się też Puchar Świata w biegach narciarskich – ale wyłącznie biegi pań (przyczyna tego jest aktualnie oczywista, choć sama idea dość idiotyczna jest, skoro analogicznego różnicowania nie ma w przypadku skoków, gdzie nasze zawodniczki na razie.. nie istnieją, mówiąc szczerze).

A w biegach… trwa obecnie Tour de Ski, oczywiście pieczołowicie transmitowany, dzięki czemu możemy obserwować przewagę, z jaką Marit Bjoergen zmierza po to upragnione trofeum, tyle razy w przeszłości przegrane. Konsekwentnie mniej uwagi poświęca się rywalizacji mężczyzn (mimo że Staręga zaliczył kolejny wynik etapowy w Top10), choć tam sytuacja o niebo ciekawsza (z punktu widzenia wyników). Prowadzi inny weteran Petter Northug, goniący triumf w Tourze jeszcze bardziej zajadle niż jego koleżanka, przy czym w odróżnieniu od niej skończył ostatni etap nie o dwie minuty, lecz o dwie sekundy ledwie przed następnym rywalem (nawet jeśli dzięki bonifikatom zyskał jeszcze trochę przewagi). Czołowa czwórka mieści się (po bonifikatach) w siedemnastu sekundach, za nimi kolejnych pięciu ma stratę dwóch minut z malutkimi sekundami, będą gonić jak wściekli, Val di Fiemme będzie przyjmować ofiary. Będzie pasjonująco na tym straszliwym podejściu.

Wśród pań oczywiście będziemy się emocjonować ostatnią szarżą Justyny Kowalczyk (bo na taką liczymy), na podium może już wskoczyć tylko cudem właściwie. Warto jednak zwrócić uwagę, że nieźle trzymają się pozostałe dwie nasze reprezentanki – Sylwia Jaśkowiec obecnie na miejscu 17 (szybciej na dzisiejszym etapie od Kowalczyk), z niespełna minutową stratą do Top10 (co oznacza tylko szansę, oczywiście), Kornelia Kubińska na 29 (tylko kilka sekund wolniej dziś od Kowalczyk), ważniejsze że za nią jeszcze kilkanaście innych (a nie ledwie kilka). 

Będziemy zapewne śledzić w niedzielę losy tej finałowej wspinaczki, pamiętajmy wtedy, że prawdziwa rywalizacja odbędzie się w biegu mężczyzn – tam powinna się decydować walka o zwycięstwo.

Wyścigi trochę brydżowe

Sezon F1 kręci się w najlepsze, aż trudno pisać o poszczególnych wyścigach, kiedy się ma usta rozdziawione z zachwytu (poza tym, mówiąc szczerze, w tylu miejscach piszą fajnie, że ledwo nadążam czytać, i trudno przy tym wydobyć jakiś oryginalny ton, a notowanie dla notowania znudziło mi się dawno temu). 

Dominującym hasłem w tym sezonie jest oczywiście „postęp” i „zmiana”, zmiany technologiczne zaowocowały przetasowaniami w stawce i masą nowych, wciąż oswajanych rozwiązań (skutkiem ubocznym jest fantastyczne ściganie, co marudy jakoś zwykle przegapiają). Kierowcy i ekipy wciąż poznają możliwości swoich szalejących maszyn, rejestrując każde drgnienie z dokładnością do setnych sekundy i starając się z niego wycisnąć maksimum informacji. Nieoczekiwanym efektem stało się podawanie na bieżąco informacji, że „w zakręcie nr 3 możesz nadrobić dwie dziesiąte sekundy bo partner daje radę” lub „odpuszczaj gaz przed zakrętem jedenastym, to zaoszczędzisz paliwo nie tracąc na czasie”. Złośliwi zaczęli mówić, że kierowcy są sterowani z boksów…

Przesadzanie zwykle źle się kończy. W tym sezonie FIA pogroziła już raz palcem, uznając, że zespoły zaczęły przesadzać z tzw. systemem FRIC (pozwalającym na stabilizowanie samochodu przez hydrauliczne połączenie przedniego i tylnego zawieszenia) do tego stopnia, że stał się on zakazanym „ruchomym urządzeniem aerodynamicznym”. Tym razem uznano, że takie rozmowy z kierowcą mogą stanowić naruszenie zasady, że kierowca prowadzi samochód samodzielnie (i przy okazji zakazu przekazywania do samochodu danych) – a w konsekwencji sprecyzowano, że nie wolno przekazywać przez radio informacji dotyczących osiągów samochodu lub kierowcy (po więcej szczegółów odsyłam do Mikołaja Sokoła, bo nie będę tego przepisywał ani przeklejał).

Jako że ludzie są.. ludźmi, natychmiast zaczęły się rozważania, czy zespoły mogą próbować przekazywać informacje w sposób zaszyfrowany. Żadna to nowina, mnie się nasunęła analogia brydżowa – już nieoceniony Janusz Mikke (pseudonim artystyczny znacie) asystując Andrzejowi Macieszczakowi pisał, że najbardziej typowym dla brydża sposobem oszukiwania jest nielegalne przekazywanie informacji partnerowi (ponieważ wszelkie formy werbalne przy brydżowym stoliku są zakazane, zostają wszelkie próby przekazywania informacji gestem). Tak w brydżu, jak i w wyścigach, problemem jest ograniczona ilość możliwych kodów, zwłaszcza w relacji do ilości możliwych do przekazania informacji – zwłaszcza że i tu, i tu przyłapanie może rodzić konsekwencje czyniące całą zabawę grą niewartą świeczki.

Nie spodziewam się więc zbyt wielu dziwnych komunikatów, i oczekuję, że – wbrew tytułowi – wyścigi staną się bardziej… wyścigowe, oldschoolowe wręcz, kiedy kierowca będzie z jednej strony sam pilnował co mu się w samochodzie dzieje, a z drugiej sam wyważał między ostrożnością a ryzykiem, szukając granicy – czy też, jak mówią w motosporcie: limitu.  

Skaczące cyferki

Jedną z najbardziej kontrowersyjnych reform sportowych w ostatnich latach była zmiana sposobu punktowania w łyżwiarstwie figurowym. Względnie prosty i elegancki system, w którym sędziowie podawali po prostu dwie oceny, jedną za wartość techniczną, drugą za wrażenia artystyczne, gdzie maksymalną notą była szóstka (ze stopniowaniem w dół o dziesiąte części punktu), zastąpiono systemem całego szeregu pojedynczych ocen, które następnie są pracowicie przeliczane na łączne noty „za wartość” i „za wrażenie”. Pretensje są różnego rodzaju – na gruncie tradycji (gdzież są niegdysiejsze szóstki), na gruncie „nie wiem jaki sędzia dał jaką notę” (słyszałem podczas tegorocznych Igrzysk z ust pewnej sędzi, aczkolwiek po skandalu z Salt Lake City lepiej byłoby akurat tego argumentu nie używać, w obecnym systemi punktuje bodaj dwunastu sędziów, po czym komputer losowo wybiera z nich siedmiu branych pod uwagę), wreszcie na gruncie „kompletnie nie wiadomo skąd się wzięły takie czy inne noty”.

Przyznam, że ten ostatni argument zawsze budził moje zdziwienie. Właśnie w systemie poprzednim nigdy nie byłem w stanie zrozumieć (choć szkolenia sędziowskiego nie przechodziłem), jak właściwie przekłada się jakość potrójnego salchowa na to, czy ostateczna nota będzie wynosiła przykładowo 5.2, czy 5.3. Dziś podstawowa wartość każdego elementu wynika z tabeli wartości punktowych (specjalny sędzia ocenia, jaki element został wykonany), do sędziów należy wyrażenie wyłącznie oceny o jakości każdego elementu w formie punktów dodatnich lub ujemnych, dodawanych do wartości podstawowej. Potem tylko trochę matematyki… i komputer wyrzuca notę liczoną z dokładnością setnych punktu, przez co różnice między zawodnikami mogą być „o włos”. 

Dziś rano włączyłem z głupia frant telewizor, na chwilę przełączyłem na Eurosport, akurat były skróty z mistrzostw świata. W lewym rogu ekranu zauważyłem nowość, niewielką tabelkę, w której podano notę (techniczną) liderów oraz napis „bieżąca” („current”). Pomyślałem sobie: czyżby w dobie wszechobecnych komputerów ktoś wreszcie pomyślał o podawaniu na bieżąco not wystawianych przez sędziów? I nie pomyliłem się: w trakcie przejazdu w okienku zaczęły się pojawiać cyferki, pokazujące aktualną sumę punktów przyznanych przez sędziów. Nie mam pewności, czy najpierw podawano wartość bazową, a potem korektę, ale na pewno dostarczono kibicom dodatkowych emocji, zarazem zwiększając przejrzystość (choć opóźnienie utrudnia ocenę, ile punktów akurat przyznano za tego potrójnego salchowa).

Który system jest lepszy, to będą jeszcze długo trwały spory. W nowym systemie można ustanawiać rekordy punktowe za coraz trudniejsze programy, ale rozumiem tych, którzy wzdychają za niepowtarzalnym widokiem rzędu szóstek.

Staruszek działający z coraz większym opóźnieniem (i jego uczeń)

SUFLER
(staruszek pracujący z coraz większym opóźnieniem)
„..znowu rzucamy jak z rękawa perłę przed wieprza..”
(całkowicie zasypia z objawami całkowitej sklerozy)

Jestem z natury dość cierpliwy i mam zawsze dużą dozę wyrozumiałości dla ludzi komentujących transmisje sportowe, bo zdaję sobie sprawę, że oni jednocześnie starają się mówić sensownie, orientować się w całokształcie tego co widać i być może tego co nie widać, i jednocześnie udzielają się im emocje takie same jak nam (opanowanie tych emocji może być najtrudniejsze). Z tego powodu zwykle z dużą wyrozumiałością podchodzę do wpadek językowych (choć radośnie się z nich śmieję) i mam spory margines tolerancji na nieporadności merytoryczne. 

Dotyczy to także (a może zwłaszcza) komentatorów polsatowych transmisji F1 (wykpiwanych niemiłosiernie) z nieśmiertelnym Andrzejem Borowczykiem („jak myślisz Maurycy, czy urocza partnerka sympatycznego kierowcy X…”), którego w tym sezonie wspiera Grzegorz Jędrzejewski, specjalista od wyścigów motocyklowych. Widzą co widzą (ewidentnie korzystają – oprócz przekazu telewizyjnego – z live-timingu i także z nieco szerszego podglądu komunikacji radiowej zespołów), niestety albo nie dostrzegając dużej części tego co się dzieje, albo nie potrafiąc zrozumieć tego co widzą. Dziś niestety (dla nich) nie wytrzymałem już podczas GP Korei. Już pal licho, że nie wyłapują podawanej dyskretnie (acz widocznie) informacji, że poza bieżącym obrazem ktoś kogoś wyprzedził, gorzej, że nie widzą kto zdążył zjechać na zmianę opon (co oczywiście chwilowo zmienia kolejność na torze), nie pamiętają co wynika ze strategii wyścigowych (przez co nie są w stanie zrozumieć, dlaczego w danym momencie ktoś bije rekord okrążenia albo z łatwością wyprzedza innego). Szczytem dla mnie było jednak, kiedy po defekcie opony Pereza dywagowali przez pół okrążenia, kiedy na tor wyjedzie samochód bezpieczeństwa – a sygnał o jego wypuszczeniu pojawił się dosłownie po kilku sekundach od momentu, gdy nad torem na szybkiej prostej pofrunął wielki pas gumy i fragment skrzydła; komentator o refleksie niczym sufler z Gałczyńskiego*, cóż, na dodatek jeszcze dziecku mi w głowie namąci…

A ileż smaczków mieliśmy dziś w wyścigu! Zimne ognie spod przedniego skrzydła Rosberga, kiedy poluzowało się jego mocowanie. Płonący bolid Webbera, którego obsługa nie potrafiła ugasić, że aż wysłali na tor samochód strażacki (co gorsza bez uzgodnienia z dyrekcją wyścigu). Fenomenalna walka o czwarte miejsce, z której zwycięsko wyszedł Hulkenberg (jakże żałowałem, że Vettel nie skończył z defektem, raz że dałoby to Sauberowi podium, dwa że wlałoby odrobinę emocji do umierającej rywalizacji o tytuły). Inżynier informujący Webbera, że na ostatni stint założyli mu mniej wytrzymałe opony supermiękkie „bo zabrakło pośrednich”. Gorący pojedynek koło w koło, skrzydło w skrzydło, w wykonaniu czterech Latynosów jednocześnie (Maldonado, Gutierrez, Massa, Perez). I jakże znamienny komunikat motywacyjny, pokazujący bieżące relacje w Lotusie: „Romain, you are faster than Kimi”, cóż, Kimiemu nawet nie śmieli tego zasugerować, w końcu odpowiedziałby w najlepszym przypadku „nie rozumiem co do mnie mówisz”.

*Metempsychoza z Najmniejszego Teatru Świata

Braki wiedzy czy globalna wioska

Oglądałem prawie w całości ceremonię otwarcia Igrzysk, bo była w odpowiedniej dla mnie porze. Samo widowisko dość słodkie, szczegółów komentować nie będę (choć pomysł z pagórkiem bardzo podoba mi się), bo nie o tym miałem pisać. 

Oglądałem na Eurosporcie, bo na TVP usłyszałem brzmienie głosu redaktora Szaranowicza i nie chciałem zwymiotować przyjemnej kolacji. Komentatorzy Eurosportu też nie byli idealni, niezdarną próbę dopisania Vangelisowi imienia wyśmiano już szeroko, ja się skupię tym razem na innym drobiazgu. Był mianowicie taki moment, w którym na arenie zainscenizowano szpital dziecięcy (swoją drogą można zazdrościć tym dzieciakom, że tak mogły skakać po łóżkach) i pojawiły się różne Czarne Charaktery. Nie wiem, skąd dokładnie komentator czerpał wiedzę, ale obstawiam, że miał na bieżąco anglojęzyczną ściągawkę, bo wśród tych szwarccharakterów wymienił Cruellę de Vil.

Cruella de Mon Cruella de Vil

Znacie? Na pewno znacie, ale we wszystkich polskich wersjach, od kanonicznej kreskówki poczynając, Cruella nosi nazwisko de Mon (zrozumienie budzi większą grozę). I teraz pojawia się pytanie: czy komentator nie skojarzył, o kogo chodzi, nie znał polskiej wersji – czy też może tak wsiąkł w kulturę masową w wersji powszechnej, anglojęzycznej, że w ogóle nie zastanawiał się nad możliwością istnienia innej wersji niż oryginalnej angielskiej (to iostatnie o tyle niepewne, że na świecie tworzono Cruelli rozmaite wersje imienia i nazwiska)? Bo opcja, że był zbyt leniwy, żeby wyjść ponad przeczytanie tego, co miał na ekranie, jest właściwe jedną z form opcji pierwszej.

Dobre rozpoznanie

Junior spogląda kątem oka na telewizor, w którym Ojciec przełączył właśnie na transmisję ostatniego, jakże ważnego sparingu naszej kadry przed Euro. Zerka i zerka znad swoich samochodów, aż obserwująca go z boku Matka pyta:
– A wiesz w co tam grają?
– W piłkę nożną.
– A wiesz kto gra?

Udzielenie prawidłowej odpowiedzi wobec widocznych na ekranie skrótów nie nastręczało wielkiej trudności, niemniej Junior postanowił podejść do sprawy  bardziej generalnie i odrzekł krótko:
– Panowie..

Nacje zidentyfikował minutę później. 

Łyżwy świata

Ten tydzień upływa w domowym telewizorze pod znakiem transmisji z łyżwiarskich mistrzostw świata (dlatego nie oglądam meczów pucharowych ani tenisowych, cóż, zasad dostępu należy przestrzegać), zwłaszcza odkąd odkryłem, że prawie wszystko można za darmo obejrzeć na Rai Sport Uno lub zwłaszcza Due (czy można gdzieś płatnie obejrzeć, nie mam pojęcia, do tego etapu poszukiwań nie dotarłem). 

Właśnie zerknąłem na wyniki połowy finału (nie mylić z półfinałem) rywalizacji mężczyzn i byłem urzeczony. Nie, nie poziomem rywalizacji czy efektownością upadków (to często równie widowiskowa konkurencja, jak porównywanie skoków udanych). Zauroczyło mnie, że w finale, nawet jeżeli w ostatniej szóstce, wśród 24 najlepszych zawodników świata, znaleźli się reprezentanci takich potęg łyżwiarskich, jak Uzbekistan, Filipiny i Monaco. Za to właśnie kocham wielkie imprezy. (Gdybyście chcieli zapytać, czy wśród potęg była Polska… akurat w tej konkurencji nasz zawodnik zakończył występ na miejscu 25).

A na pewno w pamięci zostanie Piratka Na Lodzie, czyli Aljona Leonowa: brawurowa, kipiąca radością (zwłaszcza po udanych skokach), pomysłowa i perfekcyjna. Finał rywalizacji pań wieczorem, nie wiem czy utrzyma prowadzenie, ale kupiła mnie tym występem (i nie ma w tym, o dziwo, seksistowskiego podtekstu, chyba że przez wymuszenie skojarzenia z Keirą Knightley). Cutthroat!

Kto widział, kto powiedział

Wszyscy gadają o ostatnich meczach Ligi Mistrzów, więc ja przekornie wracam do zaległego tematu związanego z meczem Ligi Europejskiej sprzed tygodnia:-)

Grały sobie PSV Eindhoven z Valencią. Wynik był w dużej mierze zdeterminowany przez pierwszy mecz, gdzie Valencia wygrała 4:2 (a i tak dała Holendrom dużą szansę, pozwalając im strzelić dwa gole w końcówce). Rewanż też wydawał się ustawiony, kiedy Valencia dorzuciła jeszcze jedną bramkę, nawet po wyrównaniu przez PSV, dwubramkowa zaliczka wydawała się solidna. I w ostatnich minutach zrobiło się.. ciekawie. 

Po akcji pod polem karnym Valencii, piłka wróciła na połowę rywala, tam obrońcy zaczęli ją podawać w poprzek. Wtem zrobiło się jakieś zamieszanie, sędzia pobiegł z powrotem pod bramkę Valencii. Po chwili zobaczyliśmy pokazaną obrońcy VCF czerwoną kartkę, nie bardzo było wiadomo za co. Realizator pokazał Toivonena masującego tył głowy. Gospodarze się ożywili, bo miało to miejsce przy linii pola karnego, więc zapachniało jedenastką – na dwie minuty przed końcem mogli być o gola od awansu, z przewagą zawodnika. Ale rzeczywistość srodze ich rozczarowała – po chwili sędzia zamiast pokazać na jedenasty metr, pokazał poszkodowanemu żółtą kartkę i odgwizdał wolnego dla gości. Wygrzebana przez realizatora powtórka pokazała, że zanim Toivonen został powalony na ziemię solidnym uderzeniem z misia, łapał najpierw obrońcę za koszulkę.

Pytanie, które mi się wtedy nasunęło, brzmiało: skąd sędzia znał przebieg tego zajścia? Obserwował kątem oka, kiedy akcja oddalała się w przeciwną stronę? Podpowiedział mu sędzia bramkowy lub liniowy? A może cała wiedza pochodziła od uzbrojonego w monitor technicznego? Obstawiałbym to ostatnie, ale oficjalnie nie wolno, więc pewnie się do tego nie przyznają.

Jak ktoś chce zobaczyć sam, tu znalazłem jakiś skrót – na pewno polecam obronę Przemysława Tytonia z 43 minuty. Fantastico. Przy golu nie miał szans.

Przepraszamy za usterki

Oglądam ćwierćfinały Pucharu Narodów Afryki. Wczoraj w meczu Gwinei Równikowej przez blisko kwadrans realizator zmuszony był pokazywać obrazki z trybun i reklamy (za to w tym czasie Drogba najpierw zmarnował karnego, a potem strzelił otwierającego gola). Dziś obraz w meczu Tunezja-Ghana zniknął tylko na parę minut, bez szkody dla widowiska zresztą.

Odruchowo cisną się jakieś słówka o Trzecim Świecie. I faktycznie, wg dzisiejszej informacji na pasku informacyjnym, problemy były spowodowane jakąś awarią zasilania. Ale wczoraj – jak przyznali komentatorzy – problem leżał w intensywnej śnieżycy. Nad dobrą, cywilizowaną Europą. Nad starym, dumnym Albionem.

I może afrykański komentator nie powiedziałby „uratował przed straconą utratą bramki”…