Koniec w jedenaste urodziny

To było dokładnie jedenaście lat temu, tylko bladym świtem. Powiedziałem sobie „no dobra, spróbuję”, poklikałem (mogłem mieć wcześniej zaklepane miejsce, nie pamiętam) i o 06:31 opublikowałem pierwszy wpis.

Dziś publikuję w tym miejscu wpis definitywnie ostatni. Długo tu nie powisi, po 29 kwietnia ma zostać tylko na pół roku jakaś informacja gdzie mnie dalej szukać, niezależnie od tego czy ktoś chciałby wrócić do tego co dłubałem przez lat jedenaście, czy ciekawiłoby czy i co mam jeszcze do napisania. 

Póki co, mogę powiedzieć gdzie będę pisać dalej: na wordpressie, tylko nazwa się odrobinę zmieni:
Nowe zapiski kiepsko uczesane 
Stare rzeczy też będą na wordpressie (osobno), ale jak dopracuje się mechanizm ich przeniesienia. Link na nowym miejscu na pewno będzie, tu może też jeszcze zdążę.

Dziękuję wszystkim, i tym którzy spróbują zajrzeć w nowe miejsce, i tym których może spotkam w innym punkcie świata wirtualnego lub realnego.

Smutno i dziwnie

Agora ogłosiła, że 29 kwietnia 2019 roku Blox zostanie zamknięty. Zamknięty, czyli wtyczka do serwerów zostanie odłączona, i wszystko to, co pisałem (jak również to, co od czasu do czasu pisaliście w komentarzach), zniknie z internetu jak sen złoty. W sumie nie bardzo jest sens psioczyć, Agora i tak najdłużej wytrzymała z utrzymywaniem w ramach portalu darmowego (jakiegokolwiek) serwisu blogowego, na innych portalach dawno już ślady zanikły, jedynie zabłąkane linki przypominają, że gdzieś kiedyś…

Agora na do widzenia udostępnia narzędzie pozwalające na przeniesienie treści wpisów gdzie indziej, domyślnie na WordPressa; przetestowałem na szybko na bytach pobocznych, mniej więcej działa, tylko komentarze się rozpłyną jak sen złoty. Muszę szybko pomyśleć, co jeszcze mogę zrobić, być może włożyć godziny w ręczne kopiowanie całej zawartości do plików innego rodzaju. Muszę też pomyśleć, jak będzie wyglądał „nowy” byt, nie wykluczam że scalę w nim to, co było wyodrębnione. Może wyglądać dziwnie…

Zdecydowanie jednak dziwniej wyglądać będzie internet, w którym nie będzie Czadobloga, Ekskursji w dyskursie, A jednak się kręci, Krótkowłosego pseudointelektualisty – i wielu innych miejsc, na których zmarnowałem godziny, dni i tygodnie. Sic transit gloria mundi…

Trzy nogi antykoncepcji

Zapiski… między innymi dlatego są kiepsko uczesane, że dla samego twórcy bywa zaskoczeniem, o czym mu się w danym momencie zachce napisać (potem uzasadnione są żarty, że Zapiski… mają notki o wszystkim). 

Przechodząc do rzeczy – poranny Twitter przyniósł od znajomego okraszoną niewybrednym komentarzem mapkę, z której wynikało, że dostępność antykoncepcji w Polsce jest najniższa w Europie (określono ją na 31,5%, przedostatnia Rosja miała 42,8%, prymusami zostały Francja i Belgia po 90,1%). Mruknąłem sobie w duchu, że w zasadzie nie czuję się ekspertem w temacie dostępności, ale z drugiej strony zaintrygowało mnie, w jaki sposób te bezwzględnie wyglądające liczby ustalono (mając w pamięci inny ranking, w którym też źle wypadliśmy, a który moim zdaniem opierał się na bardzo formalnych założeniach o subiektywnie określonej wartości). Odnalazłem więc źródło mapki i zacząłem czytać.

„Dostęp do antykoncepcji” był oceniany w dwóch płaszczyznach – dostępności informacji online o antykoncepcji w każdym z państw oraz polityki państwa względem antykoncepcji, w sumie oceniano 15 kryteriów szczegółowych i wynik przeliczano na punkty (dokładną metodologię z wagami i punktacją każdy znajdzie na stronie, szczegółów wyliczeń nie zauważyłem). Powiedzmy od razu, że w zakresie dostępności online nie byliśmy tacy najgorsi (43,4%, najgorzej wypadła Chorwacja z 29%, Belgowie i Francuzi byli jako ten wzorzec z Sevres), natomiast zdecydowanie odstawaliśmy w zakresie polityki państwa (ledwie 25%, o 13% mniej niż Węgry, a ileż do Portugalii z jej 89,5%). Przyjrzyjmy się więc po trochu co się na te noty składa.

W zakresie polityki państwa analizowano 8 kryteriów:
– refundację antykoncepcji ze środków publicznych, gdzie oceniono nas na poziomie „słabiej niż inni” (jak Estonia, ale lepiej niż np. Norwegia czy Dania, gdzie nie ma żadnej refundacji)
– specjalną refundację antykoncepcji dla młodzieży U-19 (nie mamy, odmiennie niż Estonia)
– specjalną refundację antykoncepcji dla grup zagrożonych ekonomicznie (nie mamy, podobnie jak Estonia)
– dostępność bezpłatnego doradztwa w zakresie antykoncepcji (ocena „podobnie do innych”, tak jak Estonia)
– wymóg uzyskania zgody rodziców na stosowanie antykoncepcji (potrzebna, przynajmniej – moim zdaniem – na niektóre formy, odmiennie niż w Estonii)
– dostępność antykoncepcji bez względu na status prawny, taki jak stan małżeński czy obywatelstwo (mamy, podobnie jak Estonia)
– dostępność antykoncepcji awaryjnej bez recepty (nie mamy, jako jedyni w Europie)
– dostępność antykoncepcji hormonalnej bez recepty (nie mamy, podobnie jak Estonia).

Zapewne zastanawiacie się, czemu za każdym razem pojawia się porównanie do Estonii? Jak nietrudno zauważyć, w 5 z 8 kryteriów mamy identyczną ocenę jak Estonia. Te 3 pozostałe kryteria powodują, że nasza ocena to mizerne 25%, a Estonii – całkiem przyzwoite 67,9%. 

Przejdźmy teraz do drugiej płaszczyzny, czyli de facto do oceny stron internetowych zawierających informację o antykoncepcji. Ocena wygląda następująco:
– strona jest bardzo łatwo znajdowalna (najwyższa nota)
– wzorcowo informuje o zakresie istniejących środków antykoncepcyjnych (najwyższa nota)
– jest średnio wygodna w korzystaniu 
– niestety jest prowadzona przez organizacje pozarządowe, a nie przez władze (najwyżej cenione są odrębne serwisy państwowe poświęcone wyłącznie antykoncepcji)
– nie zawiera żadnych informacji o cenach środków antykoncepcyjnych 
– nie zawiera też informacji gdzie się zaopatrzyć w środki antykoncepcyjne
– ani też nie zawiera wersji w językach regionalnych lub mniejszości (kaszubski, niemiecki, litewski etc.) 

Każdy może sobie ocenić, na ile taka metodologia pozwala na postawienie tezy o jakości dostępu do antykoncepcji. Dla mnie osobiście to jednak czysta zabawa statystyczna, a – jak wiadomo – pies i człowiek statystycznie mają średnio po trzy nogi. Realnej odpowiedzi na pytania o problem antykoncepcji w Polsce nie przynosi. 

Stefan i wizytantki

Ale był dziś dzień w krajowej polityce! Człowiek nie wiedział co robić z rękami – załamywać nad marnością, zasłaniać twarz w klasycznym facepalmie czy bić po udach ze śmiechu, tyle się działo. 

Staram się nie komentować samej polityki i tego też dziś się będę trzymał, odniosę się tylko do konkretnego aspektu jednego ze zdarzeń. W zamieszczonym na jednym z portali tekście o Jurnym Stefanie, pośród różnych mniej lub bardziej pikantnych opowieści o tym jak to biznesmeni mieli podsyłać posłowi kobiety jako swoisty rodzaj łapówki (komu się nie przypomina w tym momencie „Piłkarski poker” ten najwyraźniej nie oglądał), pojawia się informacja, że zanim biznesmeni zaczęli w tym zakresie korzystać z usług prostytutek, to mieli zlecać tę pracę swoim… pracownicom.

I teraz to we mnie siedzi: jakim trzeba być sukinsynem, żeby zatrudnionej u siebie kobiecie powiedzieć „pani Zosiu, jest sprawa, pójdzie pani do mieszkania pana X i sprawi, żeby czuł się zadowolony i dowartościowany jako mężczyzna, od tego zależy nasz duży kontrakt (i być może pani posada)”. Bardziej to pasuje do relacji właściciel-niewolnica czy bardziej swojsko feudał-poddana, względnie bandyta-kobieta mafii – niż do relacji zakład pracy-pracownik, nawet w zamian za premię. Niezależnie od tego jak się ta sytuacja kwalifikuje według prawa karnego.

O budowaniu zamków

Nie bez zaskoczenia odnotowałem wczoraj pojawienie się w dyskusji (ponowne) tzw. zamku w Stobnicy, czyli 15-piętrowego budynku stylizowanego na średniowieczny zamek, wznoszonego na sztucznym stawie na skraju Puszczy Noteckiej.

Wokół tej budowy narosło wiele mitów, których wyjaśnianie nie jest celem tej notki – dla zainteresowanych powiem tylko, że miejsce budowy znajduje się na skraju Puszczy i obszaru ochrony ptaków w ramach sieci Natura 2000, kilometr dalej psa z kulawą nogą już by nie obchodziło, w jaki sposób taka sama inwestycja wpłynie na krajobraz ani na warunki bytowania ptaków chronionych (a z racji położenia w granicach Natura 2000 wymagane było przeprowadzenie specjalistycznych analiz). 

Zastanawiam się natomiast, co jest tak emocjonującego w formie tego budynku. Byłbym w stanie zrozumieć zaniepokojenie, gdyby miał mieć formę piramidy, pagody, Centrum Pompidou czy choćby banalnego wieżowca, nijak niepasującego do krajobrazu wiejsko-leśnego. Zamki (czy pałace) stały się jednak na swój sposób częścią krajobrazu od czasów średniowiecznych. Że nie będzie autentyczny? To przecież nie pretenduje do rangi zabytku (dzieła sztuki współczesnej, już być może).

A może problemem jest rozmiar? W najwyższym punkcie zamek ma nie osiągać 50 metrów, wiele bloków mieszkalnych jest wyższych, nie mówiąc o różnych biurowcach i hotelach. Że w miastach? A kto powiedział, że w miastach wolno, a poza miastami nie? Owszem, są plany zagospodarowania przestrzennego, akurat plan zagospodarowania tej konkretnej gminy pozwala na postawienie w tym miejscu budynku o wysokości 50 metrów. 

Do sedna przejdę. Temat wyskoczył mi, bo ktoś puścił w obieg tweeta redaktor Aleksandry J. (skazanej między innymi za aferę Rywina), który brzmiał: „Wielka przegrana państwa i mediów”. W jaki sposób budowa tego zamku jest przegraną państwa, jeżeli przy realizacji inwestycji przestrzegano wszystkich przepisów (czy gdzieś nie ma jakiegoś mniejszego lub większego uchybienia, nie wiem, ale inwestor wiele lat wszystko przygotowywał, z tego co czytałem)? Czy państwo zakazuje budowy zamków ogólnie (nie o ile mi wiadomo)? Czy państwo powinno arbitralnie decydować co wolno, a co nie, inaczej niż stanowiąc prawo i je stosując w sposób przyjęty w demokratycznym państwie prawnym (mówimy państwo, myślimy władza)?

I teraz zostaje nam druga część rzeczonego tweeta: co do budowy zamków mają media? Oczywiście, media pełnią funkcję kontrolną, ale czy to znaczy, że rolą mediów jest ocena, co wolno robić? Zwłaszcza przenosząc to z poziomu oceny na poziom decydowania? Bo z tego tweeta bije przekonanie, że skoro media zajęły się tematem i uznały budowę za skandaliczną, to znaczy, że należało ją przerwać z uwagi na stanowisko „mediów”, jako samozwańczego przedstawiciela opinii publicznej. 

Powstaje zatem pytanie: czy wolno w Polsce budować zamki, jeśli nie to dlaczego, względnie kto o tym decyduje? Słowo „zamki” można zastąpić oczywiście jakimkolwiek innym, „budować” zresztą też.

O kształtowaniu tradycji

Miałem to napisać w Święta, ale trochę mi się nie chciało 🙂 

Święta Bożego Narodzenia to festiwal tradycji, robienia rzeczy które robi się raz do roku (i na ten jeden raz w roku czeka), teoretycznie tak jak matki i praojce robiły. A jednocześnie mało kto zauważa, że tradycja sama w sobie też podlega nieustannym zmianom.

Weźmy na przykład sztandarowego wigilijnego karpia, tak mocno wbitego w świadomość. Kiedy jednak zajrzymy do międzywojennych opisów wigilijnego menu, wcale takiej pozycji nie znajdziemy – będzie na pewno jakaś ryba, ale jaka, to już była kwestia bardziej indywidualna (niektórzy uważają do dziś że nie ma Wigilii bez śledzia). Karp zaś ugruntował się (pun not intended), bo w sklepach PRL zwyczajnie nie było innych ryb w odpowiedniej ilości, a władze dbały, żeby przynajmniej ten jednej (łatwej w produkcji) nie brakowało. 

Osobną kwestią jest mieszanie się tradycji. Dopóki bowiem wszyscy trzymają się swoich osad, to tradycje wszyscy mają takie same, ale co jeśli skojarzy się związek wigilijnej grzybowej z wigilijnym barszczem? No nie da rady, na coś się trzeba zdecydować, albo jedno zarzuci część swojej tradycji, albo oboje przyjmą nową…

No i wreszcie ewolucja tradycji pod wpływem najrozmaitszych czynników (np. coś nie było dostępne, albo pojawił się lepszy zamiennik, albo…). Tu docieramy do mojej najbardziej ukochanej tradycji wigilijnej, ujawniającej zresztą częściowo rodzinne korzenie, czyli opisywanych choćby tutaj ciasteczek zwanych śleżykami. Sam robię mniej więcej półkruche (w tym roku ostatecznie z 3 kg mąki…), mama – bardziej kruche, nie pamiętam kto z nas robi bardziej takie jak babcia. Kiedy jednak pogrzebałem w przepisach, stwierdziłem nie bez zaskoczenia, że znacznie bardziej rozpowszechnione są wersje drożdżowe, a historycznie wywodzą się one z przaśnych łamańców. Fakt, że kiedy byłem dzieckiem, to ich nieodłączną parą na Wigilię było mleczko makowe, ale tego elementu tradycji akurat pozbyłem się bez żalu. Może dlatego, że mak (i cukier) jest już w samych ciasteczkach, a może dlatego że mak, mleko i miód z bakaliami jest w tradycyjnych (acz w tradycji przejętej, a nie domowej) makówkach…

Wesołego po Świętach i na wszelki wypadek Szczęśliwego Nowego Roku! (jakby co to po raz pierwszy)

Notka antycypowana

W kategoriach internetowych ten blog jest już strasznie stary. Istnieje ponad 10 lat, został założony w czasach, kiedy blogi były popularne (poprzednia dekada), zanim zostały wyparte przez media społecznościowe. I choć pisze się rzadziej, to jednak przez te lata uzbierało się ponad 1800 wpisów (a gdybym nie zrobił w pewnej chwili wydzielenia części wpisów na blog tematyczny, to byłoby spokojnie ze 2 tysiące).

Zapiski.. są z definicji kiepsko uczesane, pojawić tu się może niemal każdy temat. Jeszcze w czasach „świetności” zdążyły też zyskać reputację bloga, na którym zdążyłem napisać o prawie wszystkim – a jeśli nie zdążyłem, to na pewno mam to w planie. Nawet zdążył wejść w użycie (pożyczony) hasztag #mamotymnotke…

Od jakiegoś czasu jestem aktywny na Twitterze i zazwyczaj jak coś tu napiszę, to tam wrzucam. Nie mam też (jak zwykle zresztą) przed przypominaniem starych notek, jeśli mi do czegoś pasują, i zacząłem używać wyżej wymienionego hasztaga (gdzież lepiej się używa hasztagów, niż na Twitterze). W efekcie dziś (w międzyczasie zrobiło się wczoraj) jeden ze znajomych wspomniał sobie pewnego mema i stwierdził, że pewnie mam o nim notkę…

Nie wypada więc, żebym jej nie miał. A oto i ten mem:

food bang hot vegan chick meme

Kilo czy pół kilo

Jak co roku w grudniu przychodzi pora, kiedy człowiek rzuca wszystko, biega po sklepach z listą, a potem stawia to wszystko na blacie wzdychając ciężko: „trzeba to przerobić…” I właśnie tak od wczoraj marudzę sobie pod nosem na ten temat, skupiając się na problemie ilości.

Problem ilości polega na tym, czy ciasto zagniatać jednorazowo z kilograma mąki, czy jednak z pół kilograma. Każde rozwiązanie ma swoje dobre i złe strony. Przy zagniataniu kilograma na raz potrzeba odpowiednio więcej miejsca na stolnicy (i większe mogą być ubytki), ręce bardziej cierpią w walce z materią, i większe jest ryzyko niedokładnego zagniecenia, pozostawienia jakiegoś kawałka tłuszczu. Z kolei przy zagniataniu po pół kilo na raz z jednej strony trudniej czasem utrafić dokładnie w proporcje wypracowane dla całego kilograma, i pojawia się deja vu, że ledwo się zagniotło, a już trzeba od nowa, i najpierw by trzeba nieco wyczyścić…

Dodajmy dla pełnego obrazu, że rozsądne minimum przedświąteczne wymaga przygotowania ciasta z dwóch kilogramów mąki (bo inaczej nie wystarczy do Nowego Roku…), a zagniecenie jest najmniej czasochłonną częścią procesu produkcji… W tym roku dwa razy zagniatałem po 1 kg, na razie przynajmniej.

PS Skoro już marudzę to przynajmniej sobie proporcje zapiszę:
1000 g mąki
250 g margaryny
1 szklanka cukru
3/4 szklanki maku
2 jajka
150 g jogurtu
1-2 filmy na czas przerabiania ciasta na ciasteczka

na zakwasie

Lubię odrobinę symetrii, więc relacjonując i przechowując dla potomności świętą łódzką wojnę na murach staram się dowalać raz jednym, raz drugim. 

łks widzew święta wojna na zakwasie dopalacze

Teraz rozglądamy się za czymś na ŁKS, najlepiej świeżym.

Serum z napletków

Newsem tygodnia (a przynajmniej jego początku) było, że na zgniłym Zachodzie kobiety dla zachowania urody wcierają sobie w skórę serum robione z napletków niemowląt (pochodzących z obrzezania dzieci na pokornym Wschodzie, a konkretnie w Korei Południowej). 

Zadumałem się nad tym newsem. Po cóż ktoś miałby korzystać z czegoś tak obłąkanie brzmiącego, na dodatek w celu skutecznego działania poprzedzać to mikronakłuwaniem twarzy (podobno nieprzyjemnym) i płacić za to jednorazowo 500 funtów, odczekawszy dwa lata w kolejce?

A potem pomyślałem sobie, że jeśli dla kogoś uroda jest w pewien sposób narzędziem pracy – bo od wyglądu może zależeć, na jaki film uda się podpisać kontrakt i za jaką stawkę – to właściwie trochę nie dziwi, bo jeśli masz 45 lat i nadal chcesz wyglądać jak Kate Beckinsale w wieku 35 lat, to łatwo nie jest.

Nie wiem czy tym obrzezanym dzieciom współczuć, aczkolwiek jeśli i tak byłyby obrzezywane, to wykorzystanie tych napletków (zamiast ich utylizacji) już mnie szczególnie nie rusza.