Ucieczka z Klubu Kokosa

– Kim chciałbyś zostać w życiu?
– Rezerwowym w profesjonalnej drużynie. Mało roboty, a kasa leci…

W zeszłym sezonie najwybitniejszym przedstawicielem takiej postawy (niekoniecznie ze szczerej wiary w jej wyższość na innymi) był zdobywca Złotej Piłki, Brazylijczyk Kaka. Teoretycznie wystąpił wtedy dla Realu w 27 spotkaniach, ale nie był zawodnikiem pierwszego składu, pobierając za gotowość do wejścia z ławki dziewięć milionów euro (po opodatkowaniu). Mógł tak jeszcze przez dwa lata, ale ostatecznie miesiąc temu zgodził się wreszcie na odejście do Milanu (być może dlatego, że Real zgodził się go oddać za darmo).

W Polsce ucieleśnieniem tej zasady był tzw. Klub Kokosa, jaki „powstał” w warszawskiej „Polonii” w roku 2010 za sprawą niejakiego Kokosińskiego, który ani nie grał, ani nie trenował, jedynie wykonywał bezsensowne ćwiczenia i pobierał w zamian całkiem przyjemną pensję. W ten sposób przetrwał około dwóch lat aż do końca kontraktu, nie zgadzając się ani na obniżenie pensji, ani na rozwiązanie umowy bez odszkodowania. Kiedy zakończył kontrakt, wydawało się, że funkcję prezesa Klubu przejmie niejaki Paweł Strąk, który dwa lata nie powąchał ekstraklasowej murawy w Górniku Zabrze, jednak poddał się w końcu perswazji i odszedł do Zawiszy Bydgoszcz (żeby awansować z nią do ekstraklasy).

Zapewne ktoś uważnie śledząc zmagania w poszczególnych ligach potrafiłby podobnych zawodników wymienić znacznie więcej. W najbliższym naszym otoczeniu niehonorową funkcję szefa Klubu pełni obecnie zawodnik Ruchu Chorzów, niegdysiejszy reprezentant Andrzej Niedzielan. Cóż… kiedy rok temu napisałem o Strąku, odszedł po tygodniu, może teraz też znajdzie mu się jakaś oferta? 

Notka jest kopią notki ze śląsk.sport.pl 

Dzielić, nie dzielić – o reformie rozgrywek

W piłkarskiej ekstraklasie szał, reforma goni reformę, zanim poprzednią zdąży się porządnie rozczytać. Nikt nie zadaje sobie kluczowego pytania: i po co panie to wszystko? (to znaczy może i zadaje, ale nieszczególnie się przykłada do odpowiedzi).

Pierwsza odpowiedź na pytanie „po co” brzmi „żeby było więcej meczów”. Oczywiście ten problem najłatwiej rozwiązać powiększając ekstraklasę do 20 drużyn (jak w Hiszpanii czy Anglii) i mamy bez kombinowania po 38 meczów w sezonie. Zazwyczaj w tym miejscu przywoływany jest szybko argument „ale nie mamy aż tylu drużyn spełniających wymogi” – który jednak jest argumentem obrzydliwie bałamutnym (żeby nie powiedzieć, że pełnym hipokryzji), bo w obecnej 16-zespołowej lidze również bez trudności znajdzie się outsiderów, którzy de facto nie przystają do (oczekiwanego) poziomu ekstraklasy. 

Pojawia się wreszcie argument najbardziej sensowny, ale i wymagający uwagi – a mianowicie „chęć ograniczenia ilości spotkań bez znaczenia”. Pozornie jest to argument mądry – spotkania „o nic” nie są interesujące ani dla kibiców, ani telewidzów, ani sponsorów, a na dodatek zmniejsza (potencjalnie) liczbę spotkań ustawianych („wy potrzebujecie, nam już nie zależy…”). Przyjrzyjmy mu się jednak przez moment w kontekście rzeczywistości. Gdyby proponowany system obowiązywał w poprzednim sezonie (wiem, że to niewielka próba statystyczna), to w grupie „mistrzowskiej” już na rozpoczęcie rundy dodatkowej drużyny z miejsc 6-8 do miejsca dającego awans do pucharów traciłyby od 7 do 10 punktów (mając siedem meczów przed sobą). Prawdopodobieństwo, że cokolwiek by zwojowały.. nie jest duże, a w każdym razie przynajmniej niektóre z nich po 2-3-4 meczach miałyby jasność, że nie grają już o nic (po co była ta reforma…) Jeszcze gorzej to wygląda w grupie spadkowej – na starcie drużyny z miejsc 9-11 miały po 15-16 punktów przewagi nad strefą spadkową, a nawet te z miejsc 13-14 miały po 7 punktów przewagi, jakoś byłbym dziwnie spokojny, że dałyby radę ją utrzymać. Frekwencja na takich meczach byłaby z pewnością oszałamiająca…

Częściowym rozwiązaniem problemu mogłaby być tylekroć wyśmiana redukcja punktów (tak na marginesie jej mniej kontrowersyjną wersją byłoby podwajanie punktów w decydującej rundzie), gdyż znane z różnych rozgrywek pominięcie punktów uzyskanych w meczach z drużynami, które skończyły w „tej drugiej” grupie mogłoby prowokować do „dziwnych” wyników w fazie przed podziałem na grupy („co nam za różnica czy wygramy czy przegramy, skoro punkty się nie będą liczyć w grupie, a już wiemy w której zagramy”). Byłby to jednak mimo wszystko półśrodek nie rozwiązujący istoty problemu, bo jednak mecze bez stawki by pozostały, a nie o to chodzi, żeby kopać dla samego kopania. Rozwiązanie jest proste i wymaga pójścia znacznie dalej w dotychczasowym kierunku – a więc dzielić jeszcze bardziej. Zamiast dzielenia ligi na pół po sezonie, żeby ją dograć w męczarniach, podzielmy ją istotnie na pół – tworząc grupę podstawową (miejsca 9-14 plus beniaminkowie) i grupę elity (1-8). W każdej z grup drużyny (wszystkie wciąż w ekstraklasie) grają ze sobą cztery rundy, łącznie 28 spotkań każda, a potem grupa ulega podziałowi na kolejne dwie grupy, nazwane dla uproszczenia mistrzowską i spadkową (nietrudno policzyć, że czterozespołowe), być może dla urozmaicenia z podwójnymi punktami. I teraz tak:
– grupa mistrzowska elity gra o mistrzostwo i miejsca pucharowe, zatem gra o stawkę trwa (teoretycznie przynajmniej) do samego końca,
– grupa spadkowa elity gra o utrzymanie się w elicie – jedna drużyna spada do grupy podstawowej, dwie grają w barażach, zatem stawka pozostaje do końca,
– grupa mistrzowska podstawowa gra o awans do elity (zwycięzca bezpośrednio, dwaj następni w barażach), zatem gra o stawkę trwa do końca, 
– grupa spadkowa podstawowa gra o utrzymanie w ekstraklasie – dwie drużyny spadają, jedna gra w barażach, zatem gra o stawkę…

W ten oto sposób zwiększamy liczbę meczów do 34 w sezonie, praktycznie do końca wszyscy grają o coś, faktycznie możemy oddzielić potentatów (którzy powinni spełniać wyższe wymagania) od jedynie aspirantów, którzy zarazem marketingowo są w lepszej pozycji (że jednak w ekstraklasie) i zróżnicować wpływy z transmisji (proszę przy tym bez bajek, że Legia woli zagrać dwa mecze z Lechią od dwóch dodatkowych z Lechem) – i wciąż łechtać sobie ego, że mamy „normalnej wielkości” najwyższą ligę… Widzę tylko jeden problem: jeżeli polski futbol poprawi pozycję w rankingu UEFA, to czterozespołowa grupa mistrzowska może przestać być wystarczająca – kiedy cała czwórka będzie mieć pewny awans do europejskich pucharów… ale z tym problemem pewnie też sobie jakoś poradzimy.

Wice-Prezes

Rzeknę tak chłopsko-filozoficznie, że nasza liga jest jaka jest i grają w niej tacy piłkarze, jacy grają. Geniuszy trudno się spodziewać, kto zdolniejszy to zwykle szybko się wyprowadza, a jak pogra gdzieś na poważnie, to rzadko kiedy wraca. Trudno więc w tej naszej lidze spodziewać się zawodników wybitnie utytułowanych. 

Owszem, w zamierzchłych czasach, przed Bosmanem i Mazowieckim, występowało w tej naszej lidze dość paru medalistów mistrzostw świata (choć wszyscy z medalami za miejsce trzecie), jak również mistrzów i wicemistrzów olimpijskich (często to ci sami co poprzednio wymienieni). Turniej olimpijski cieszy się jednak w świecie futbolowym niezmiennie mniejszym poważaniem, kiedyś jako turniej dla amatorów (formalnie), dziś jako turniej dla młodzieży, zdecydowanie przegrywając z mistrzostwami świata czy nawet mistrzostwami kontynentów. Mistrzów świata jako żywo przypomnieć sobie w naszej lidze przypomnieć nie umiem, co najwyżej jeden mistrz świata przyjeżdżał do naszych sądów; wicemistrzów świata też skojarzyć nie umiem, mistrz Europy czy Ameryki Południowej też mi do głowy nie przychodzi…

Tej wiosny koszulkę Górnika Zabrze wciąż przywdziewa Prejuce „Prezes” Nakoulma. Jakby na to nie patrzeć, jest w tej chwili najbardziej utytułowanym w polskiej lidze zawodnikiem, jeśli chodzi o futbol reprezentacyjny. Nieoczekiwany (acz moim zdaniem w pełni zasłużony) tytuł wicemistrza Afryki to osiągnięcie, za którym daremnie wzdychają inni zatrudnieni w polskiej ekstraklasie. I jest on… prawie najbardziej utytułowanym w polskiej lidze kiedykolwiek (zachowując powyższą hierarchię). Prawie, bo jednak występował już w polskiej lidze zawodnik mający na koncie tytuł wicemistrza Europy, okraszony na dodatek jednym z europejskich pucharów; miał też szansę na medal mistrzostw świata, ale na drodze stanęli mu… Polacy. Któż to taki?

Klub Kakasa

Był kiedyś taki dowcip:
– Kim chciałbyś zostać w życiu?
– Rezerwowym w profesjonalnej drużynie. Mało roboty, a kasa leci…

W Polsce ucieleśnieniem tej zasady był tzw. Klub Kokosa, jaki „powstał” w warszawskiej „Polonii” w roku 2010 za sprawą niejakiego Kokosińskiego, który ani nie grał, ani nie trenował, jedynie wykonywał bezsensowne ćwiczenia i pobierał w zamian całkiem przyjemną pensję. W ten sposób przetrwał około dwóch lat aż do końca kontraktu, nie zgadzając się ani na obniżenie pensji, ani na rozwiązanie umowy bez odszkodowania. Kiedy zakończył kontrakt, wydawało się, że funkcję honorowego prezesa Klubu przejmie niejaki Paweł Strąk, niegdyś ceniony ligowiec, który jednak od 2 lat nie powąchał ekstraklasowej murawy w Górniku Zabrze, i ma jeszcze całe półtora roku do końca lukratywnego (jak na polskie warunki – ponoć około 50 tysięcy złotych miesięcznie) kontraktu na grę w Młodej Ekstraklasie i B-klasie. 

Wygląda jednak na to, że jego prezesura może się ograniczać jedynie do „polskiego oddziału” Klubu. Odkąd bowiem Real Madryt zakontraktował Lukę Modricia, najdroższym rezerwowym świata może się stać niegdysiejszy zdobywca Złotej Piłki, czyli Kaka. Nie sądzę, żeby jakikolwiek inny rezerwowy w jakiejkolwiek lidze otrzymywał 9 milionów euro netto rocznie, a kontrakt w Madrycie Kaka ma jeszcze na 3 lata. Choć raczej nie będzie grywał na klepiskach najniższych lig,* więc o tyle Strąk może czuć moralną wyższość. 

*jeżeli w Hiszpanii w najniższych ligach też się klepiska zdarzają

Escefau, wchodzę

Byłem intensywnie namawiany na Hazardowe Szaleństwo, czyli wzięcie udziału w zabawie Wygraj Ligę. Sława Mołojecka zwycięzcy jest nie do pozazdroszczenia. Złamałem się. Drużyna Kiepsko Uczesani wchodzi do gry!

Na początku był mały zgrzyt, bo organizatorzy nie przewidzieli opcji „wszystkie drużyny Ekstraklasy mi wiszą”. Zgrzytając zębami, wykonałem pas de coś w kierunku Rafała Steca i wybrałem identyfikację z Podbeskidziem Bielsko-Biała (co nie pozostało bez wpływu na moje dalsze wybory). A oto kadra do fryzjera (małe F):

Bramki strzeże niejaki Gikiewicz ze Śląska. Nawet nie wiedziałem do dziś wieczora, że taki tam występuje – chytry plan jest taki, że w Śląsku to on wiele nie wpuści, a nawet jeśli, to będę zwalał na drugiego Gikiewicza, który tam gra w ataku. Rezerwowy: Danowski z Podbeskidzia (a jak!), w końcu kosztuje niecałe 100 tys. euro.

W obronie gwiazdą będzie Bieniuk. To znaczy gwiazdą jest właściwie jego żona, mam nadzieję, że będzie przychodzić na mecze. Obok niego Sadlok, bo lubię (pomimo że wszyscy próbowali go na innych pozycjach, niż się nadaje). Do tego kapitan drużyny Niechciał (u mnie będzie chciał) z Podbeskidzia (patrz wyżej), oraz tajna broń Reina, mam nadzieję że to Pepe. To znaczy równie dobry jak Pepe. W rezerwie niejaki Lisowski (Wojciech), bo tani oraz (chytry plan!) łatwo go pomylić z innym Lisowskim, z lepszego klubu (nie pytajcie który z którego bo już zapomniałem).

Anna Przybylska

Pomoc – potężna! Najpierw Lovren.. no ten Węgier z Lecha co wszyscy go będą mieć, nie mogę odpuszczać. Do tego Malinowski z Podbeskidzia (a jak! i tu kolejny chytry plan! że go z kimś lepszym pomylą) i Sobota ze Śląska (bo lubię). Potem będzie Sobolewski z Wisły – bo idealnie pasował do domknięcia budżetu (wybierany jako ostatni). W rezerwie kolejna tajna broń – pssst – napięcie rośnie: Frączczak. Z Lovr… spowodują takie połamanie języków u przeciwników, że środek pola uważam za opanowany, nawet z Frączczczakiem (oj, coś przesadziłem chyba) na ławce.

No i atak, bo gole czasem trzeba strzelać. Więc alfabetycznie najpierw Kosecki (młody), bo kiedyś napisałem o nim notkę. Ale że młody i z Legii, to na ławkę. Obok niego Patejuk ukradziony z Podbeskidzia (a jak!), jedyny co w Śląsku potrafi grać do przodu (przesadzam, drugim bywa Sobota, co za zbieg okoliczności). No i Piech (ciekawe jak szybko ucieknie za granicę i będę musiał go sprzedać – ale będę miał wolnych środków, ha!) 

Więc drżyjcie przed fryzurami!

Dlaczego Polonia nie miałaby się przenieść do Katowic?

Każdego, kto pamięta, co myślę o ostatnich wydarzeniach dotyczących Dyskobolii Polonii z siedzibą w Warszawie (a piszę sporo, tu też przecież pisałem), tytuł zapewne zdziwi, i skłoni do refleksji, że otom chorągiewka na wietrze czy coś. Bynajmniej jednak. Obserwuję sobie, co się dzieje w sprawie, z mieszanką złości i rozbawienia, czytam o protestach opartych na podręczniku licencyjnym UEFA, i widzę także pomysł dwóch klubów w Katowicach: jednego w ekstraklasie, drugiego w pierwszej lidze. Nie wiem, na ile ten ostatni pomysł wytrzyma finansowo zwłaszcza, ale mnie – prawdę mówiąc – się podoba. Z jednej bowiem strony ten klub, na którym mi cokolwiek zależy, zostanie tam gdzie był (nawet jeśli z powodu braku pieniędzy miałby zagrać juniorami i spaść z ligi), a z drugiej.. a z drugiej to właściwie jaka miałaby być temu przeszkoda, żeby Polonia przeniosła się do Katowic (i grała przy pustym lub prawie pustym stadionie)?

Zwolennicy „ratowania Polonii” czy jak ich tam nazwać, powołują się na przepis, według którego zmiany formy prawnej lub struktury klubu (co obejmuje także zmianę siedziby), wyklucza uzyskanie licencji, jeżeli nastąpiło w celu zakwalifikowania się lub uzyskania licencji z naruszeniem uczciwości rozgrywek (nie linkuję, gdyż wszystkie używane tłumaczenia wydają mi się nieprecyzyjne). Przepis ten wprowadzono – z tego co gdzieś przeczytałem – żeby zablokować dostępne prawnie formy żonglowania własnością klubów (bo nie czarujmy się, nie tylko polscy biznesmeni chcieliby dopaść tortu omijając wymogi regulaminowe), ale tak ja go sobie czytam, to co stoi na przeszkodzie, aby klub X z miasta Y zmienił nazwę na V lub przeniósł się do miasta Z, lub uczynił jedno i drugie naraz (tak jak robią to amerykańskie drużyny zawodowe)? Samo w sobie nie wydaje mi się to niczym szkodliwym, tak długo, jak nie zaczyna udawać zupełnie innej istniejącej drużyny. Jeżeli więc w ekstraklasie zacznie grać Polonia Katowice, KP Katowice czy Królestwo Katowice, w koszulkach czarnych, żółtych (ostrożnie wtedy ze spodenkami) lub rudych – właściwie nie widzę przeszkód, jest wiele klubów, na których mecze się nie wybieram, może on do nich dołączyć. A potem w ramach objazdowego cyrku przenieść się kiedyś np. do Lublina.

Fuzja z GKS – nigdy. Bo to byłaby właśnie niedozwolona próba obejścia przepisów związkowych, jak rozumiem. 

Czarność widzę

Donoszą media, że ostatecznie rozwiał się główny sekret i austriacka spółka będąca byłym właścicielem akcji Gieksy kupuje całość akcji Dyskobolii Polonii Warszawa, żeby grać w ekstraklasie jako KP Katowice cośtam cośtam. Jak nie chodzi o przepranie kasy to nie wiem o co chodzi, w dalszym ciągu, to jakieś austriackie gadanie. 

W każdym razie: w 2005 roku w czasie postdziurowiczowskim, zaczęliśmy grać w IV lidze (choć niewykluczona była i B-klasa). Jak skończy się kasa do wyprania, zapewne miejsce opchnie się dalej i dumnie powrócimy znów gdzieś w IV lidze.

Czekaliśmy na mistrza tyle lat, poczekamy jeszcze trochę, aż wrócimy do życia. I potem, wiadomo, jeszcze parę lat. Przeżyliśmy Dospel i Jędrucha, przeżyjemy i DyskoPolo.

PS Jakby ktoś wiedział, jak znaleźć w sieci fragment Czterech wesel i pogrzebu, ten kiedy przed własnym ślubem Charles dowiaduje się o rozwodzie Carrie, idzie w zakątek kościoła i klnie – uprzejmie poproszę, bo chętnie bym uzupełnił nim tę notkę .

Ibrahimovic, Piszczek i finał ekstraklasy

Finał rozgrywek ligowych jest.. ciekawy. Bez względu na to, kto komu kibicuje lub antykibicuje, sytuacja, w której przed ostatnią kolejką cztery drużyny mają szanse na tytuł, musi być uznana za ciekawą. Mniej ciekawy jest niestety fakt, że prowadząca trójka rozgrywa w ostatniej kolejce mecze z drużynami, które nie grają już o nic. 

Analizując w ostatnich miesiącach stopień niegodności Łukasza Piszczka jako uczestnika afery korupcyjnej, doszliśmy właściwie do przekonania, że najgorsze w sportowej korupcji jest to, że drużyna (lub zawodnik) nie stara się osiągnąć zasadniczego celu sportowego przyświecającego każdym pojedynczym zawodom, a mianowicie nie stara się wygrać. W przypadku Piszczka sytuacja była o tyle specyficzna, że wbrew pozorom nie skłaniał on (wraz z innymi) przeciwnika do porażki, ale wyłącznie do remisu, na dodatek remisu korzystnego dla obu stron. Z punktu widzenia rywalizacji na dystansie jednego meczu, było to więc imitowanie walki, podczas gdy z punktu widzenia całego sezonu, umówiony wynik był dla stron minimaksem, który strony mogły osiągnąć nie kłopocząc się wydawaniem pieniędzy i narażaniem się na ingerencję prokuratora. 

Przykładów podobnych sytuacji w historii futbolu było wiele. Airborell stworzył kiedyś nawet specjalną listę ustawionych meczów, na której czołowe miejsce zajmuje mecz, w którym prawie na pewno żadne pieniądze nie były ani proponowane, ani przekazywane. Osiem lat temu na mistrzostwa Europy, Szwecja grała z Danią, dla obu drużyn korzystnym rezultatem (dającym obu drużynom wyjście kosztem Włochów) był remis bramkowy, a najlepiej wysokobramkowy. Po 90 minutach uroczej dla oka gry, na tablicy wyników widniało 2-2 (to co że po golu wyrównującym w 89 minucie). W drużynie Szwecji cały mecz rozegrał wtedy Zlatan Ibrahimovic. Czy należy go przywitać gwizdami, jako niegodnego sprzedawczyka?

W meczach decydujących o mistrzostwie Polski AD2012 o obustronnie korzystnych rezultatach mowy być nie może, tylko jedna ze stron może coś zyskać lub stracić, druga co najwyżej premie meczowe i honor. Już wiadomo, że kibice Wisły Kraków – od której najwięcej będzie zależeć – chcą, aby ich drużyna swój mecz przegrała (w końcu w tym sezonie mamy już dziwne wyniki, ze sztandarową porażką Widzewa z Lechią, po której kibice się cieszyli, że ten wynik pomógł wyrzucić z ekstraklasy lokalnego wroga). Ciekawe, czy którykolwiek z nich potem nazwie Piszczka niegodnym. Oczywiście, Wisła może zwyczajnie nie dać rady, grając bez szczególnej motywacji przeciwko drużynie z wizją tytułu w oczach, tak samo jako reprezentacja Polski nie miała wiele do powiedzenia przeciwko Holendrom na zakończenie eliminacji do amerykańskiego mundialu – ale powinna zrobić wszystko żeby udowodnić, że potrafi zagrać fair do końca. Jest to winna.. piłkarzom Odense.

Jak zwykle, ale czy na pewno?

Grała Wisła. Oglądałem. Zobaczyłem wszystkie stare grzechy polskiego futbolu: bojaźń, niedostatki techniczne, błędy taktyczne, braki kondycyjne, wszystko to nadrabiane obroną Częstochowy (nie było tylko zawodnika „ofiarnie”, ale to nie wina Wisły że Szpakowski nie komentował), która tradycyjnie w ważnych momentach udaje się tylko czasami, i wczoraj tego czasu było za mało.

I nagle błysnęła mi myśl: tylko co to ma wspólnego z polskim futbolem? Wisła wyszła w 8 przedstawicieli innych krajów, w trakcie meczu dorzuciła jeszcze 3, większość z nich „nad Wisłą” gra od niedawna. Co zatem sprawia, że piłkarze wyedukowani, wychowani i większość kariery grający „w większym świecie” (bo nie w wielkim przecież), zachowywali jakby wyszli z LZS Jadowniki? Genius Ekstraklasae?

Nie chcę uciekać w tanią myśl, że te polskie grzechy to sobie przypisujemy, bo się do nich przyzwyczailiśmy, a gdzie indziej jest tak samo. Apoel był lepszy, bez dwóch zdań, nad przyczynami słabości Wisły jeszcze długo się będziemy zastanawiać.

Zamordyści

Jeden z najbliższych meczów został uznany za mecz podwyższonego ryzyka.
W związku z tym, na meczu pojawią się dodatkowe oddziały policji, które będą pilnowały porządku i bezpieczeństwa. Jeśli ktoś będzie się niedpowiednio zachowywał (bluzgał, albo rzucał czymś), zostanie natychmiast wyprowadzony przez ochroniarzy i policję. Nawet anty- transparenty i koszulki będą zabronione.
To mecz polskiej Ekstraklasy? Nie, to mecz hamerykańskiej zawodowej NBA. Szczegóły i zacytowane (dla niepoznaki bez cudzysłowu i z małymi przycinkami) zdania na Supergigancie.