W piłkarskiej ekstraklasie szał, reforma goni reformę, zanim poprzednią zdąży się porządnie rozczytać. Nikt nie zadaje sobie kluczowego pytania: i po co panie to wszystko? (to znaczy może i zadaje, ale nieszczególnie się przykłada do odpowiedzi).
Pierwsza odpowiedź na pytanie „po co” brzmi „żeby było więcej meczów”. Oczywiście ten problem najłatwiej rozwiązać powiększając ekstraklasę do 20 drużyn (jak w Hiszpanii czy Anglii) i mamy bez kombinowania po 38 meczów w sezonie. Zazwyczaj w tym miejscu przywoływany jest szybko argument „ale nie mamy aż tylu drużyn spełniających wymogi” – który jednak jest argumentem obrzydliwie bałamutnym (żeby nie powiedzieć, że pełnym hipokryzji), bo w obecnej 16-zespołowej lidze również bez trudności znajdzie się outsiderów, którzy de facto nie przystają do (oczekiwanego) poziomu ekstraklasy.
Pojawia się wreszcie argument najbardziej sensowny, ale i wymagający uwagi – a mianowicie „chęć ograniczenia ilości spotkań bez znaczenia”. Pozornie jest to argument mądry – spotkania „o nic” nie są interesujące ani dla kibiców, ani telewidzów, ani sponsorów, a na dodatek zmniejsza (potencjalnie) liczbę spotkań ustawianych („wy potrzebujecie, nam już nie zależy…”). Przyjrzyjmy mu się jednak przez moment w kontekście rzeczywistości. Gdyby proponowany system obowiązywał w poprzednim sezonie (wiem, że to niewielka próba statystyczna), to w grupie „mistrzowskiej” już na rozpoczęcie rundy dodatkowej drużyny z miejsc 6-8 do miejsca dającego awans do pucharów traciłyby od 7 do 10 punktów (mając siedem meczów przed sobą). Prawdopodobieństwo, że cokolwiek by zwojowały.. nie jest duże, a w każdym razie przynajmniej niektóre z nich po 2-3-4 meczach miałyby jasność, że nie grają już o nic (po co była ta reforma…) Jeszcze gorzej to wygląda w grupie spadkowej – na starcie drużyny z miejsc 9-11 miały po 15-16 punktów przewagi nad strefą spadkową, a nawet te z miejsc 13-14 miały po 7 punktów przewagi, jakoś byłbym dziwnie spokojny, że dałyby radę ją utrzymać. Frekwencja na takich meczach byłaby z pewnością oszałamiająca…
Częściowym rozwiązaniem problemu mogłaby być tylekroć wyśmiana redukcja punktów (tak na marginesie jej mniej kontrowersyjną wersją byłoby podwajanie punktów w decydującej rundzie), gdyż znane z różnych rozgrywek pominięcie punktów uzyskanych w meczach z drużynami, które skończyły w „tej drugiej” grupie mogłoby prowokować do „dziwnych” wyników w fazie przed podziałem na grupy („co nam za różnica czy wygramy czy przegramy, skoro punkty się nie będą liczyć w grupie, a już wiemy w której zagramy”). Byłby to jednak mimo wszystko półśrodek nie rozwiązujący istoty problemu, bo jednak mecze bez stawki by pozostały, a nie o to chodzi, żeby kopać dla samego kopania. Rozwiązanie jest proste i wymaga pójścia znacznie dalej w dotychczasowym kierunku – a więc dzielić jeszcze bardziej. Zamiast dzielenia ligi na pół po sezonie, żeby ją dograć w męczarniach, podzielmy ją istotnie na pół – tworząc grupę podstawową (miejsca 9-14 plus beniaminkowie) i grupę elity (1-8). W każdej z grup drużyny (wszystkie wciąż w ekstraklasie) grają ze sobą cztery rundy, łącznie 28 spotkań każda, a potem grupa ulega podziałowi na kolejne dwie grupy, nazwane dla uproszczenia mistrzowską i spadkową (nietrudno policzyć, że czterozespołowe), być może dla urozmaicenia z podwójnymi punktami. I teraz tak:
– grupa mistrzowska elity gra o mistrzostwo i miejsca pucharowe, zatem gra o stawkę trwa (teoretycznie przynajmniej) do samego końca,
– grupa spadkowa elity gra o utrzymanie się w elicie – jedna drużyna spada do grupy podstawowej, dwie grają w barażach, zatem stawka pozostaje do końca,
– grupa mistrzowska podstawowa gra o awans do elity (zwycięzca bezpośrednio, dwaj następni w barażach), zatem gra o stawkę trwa do końca,
– grupa spadkowa podstawowa gra o utrzymanie w ekstraklasie – dwie drużyny spadają, jedna gra w barażach, zatem gra o stawkę…
W ten oto sposób zwiększamy liczbę meczów do 34 w sezonie, praktycznie do końca wszyscy grają o coś, faktycznie możemy oddzielić potentatów (którzy powinni spełniać wyższe wymagania) od jedynie aspirantów, którzy zarazem marketingowo są w lepszej pozycji (że jednak w ekstraklasie) i zróżnicować wpływy z transmisji (proszę przy tym bez bajek, że Legia woli zagrać dwa mecze z Lechią od dwóch dodatkowych z Lechem) – i wciąż łechtać sobie ego, że mamy „normalnej wielkości” najwyższą ligę… Widzę tylko jeden problem: jeżeli polski futbol poprawi pozycję w rankingu UEFA, to czterozespołowa grupa mistrzowska może przestać być wystarczająca – kiedy cała czwórka będzie mieć pewny awans do europejskich pucharów… ale z tym problemem pewnie też sobie jakoś poradzimy.