Stefan i wizytantki

Ale był dziś dzień w krajowej polityce! Człowiek nie wiedział co robić z rękami – załamywać nad marnością, zasłaniać twarz w klasycznym facepalmie czy bić po udach ze śmiechu, tyle się działo. 

Staram się nie komentować samej polityki i tego też dziś się będę trzymał, odniosę się tylko do konkretnego aspektu jednego ze zdarzeń. W zamieszczonym na jednym z portali tekście o Jurnym Stefanie, pośród różnych mniej lub bardziej pikantnych opowieści o tym jak to biznesmeni mieli podsyłać posłowi kobiety jako swoisty rodzaj łapówki (komu się nie przypomina w tym momencie „Piłkarski poker” ten najwyraźniej nie oglądał), pojawia się informacja, że zanim biznesmeni zaczęli w tym zakresie korzystać z usług prostytutek, to mieli zlecać tę pracę swoim… pracownicom.

I teraz to we mnie siedzi: jakim trzeba być sukinsynem, żeby zatrudnionej u siebie kobiecie powiedzieć „pani Zosiu, jest sprawa, pójdzie pani do mieszkania pana X i sprawi, żeby czuł się zadowolony i dowartościowany jako mężczyzna, od tego zależy nasz duży kontrakt (i być może pani posada)”. Bardziej to pasuje do relacji właściciel-niewolnica czy bardziej swojsko feudał-poddana, względnie bandyta-kobieta mafii – niż do relacji zakład pracy-pracownik, nawet w zamian za premię. Niezależnie od tego jak się ta sytuacja kwalifikuje według prawa karnego.

O budowaniu zamków

Nie bez zaskoczenia odnotowałem wczoraj pojawienie się w dyskusji (ponowne) tzw. zamku w Stobnicy, czyli 15-piętrowego budynku stylizowanego na średniowieczny zamek, wznoszonego na sztucznym stawie na skraju Puszczy Noteckiej.

Wokół tej budowy narosło wiele mitów, których wyjaśnianie nie jest celem tej notki – dla zainteresowanych powiem tylko, że miejsce budowy znajduje się na skraju Puszczy i obszaru ochrony ptaków w ramach sieci Natura 2000, kilometr dalej psa z kulawą nogą już by nie obchodziło, w jaki sposób taka sama inwestycja wpłynie na krajobraz ani na warunki bytowania ptaków chronionych (a z racji położenia w granicach Natura 2000 wymagane było przeprowadzenie specjalistycznych analiz). 

Zastanawiam się natomiast, co jest tak emocjonującego w formie tego budynku. Byłbym w stanie zrozumieć zaniepokojenie, gdyby miał mieć formę piramidy, pagody, Centrum Pompidou czy choćby banalnego wieżowca, nijak niepasującego do krajobrazu wiejsko-leśnego. Zamki (czy pałace) stały się jednak na swój sposób częścią krajobrazu od czasów średniowiecznych. Że nie będzie autentyczny? To przecież nie pretenduje do rangi zabytku (dzieła sztuki współczesnej, już być może).

A może problemem jest rozmiar? W najwyższym punkcie zamek ma nie osiągać 50 metrów, wiele bloków mieszkalnych jest wyższych, nie mówiąc o różnych biurowcach i hotelach. Że w miastach? A kto powiedział, że w miastach wolno, a poza miastami nie? Owszem, są plany zagospodarowania przestrzennego, akurat plan zagospodarowania tej konkretnej gminy pozwala na postawienie w tym miejscu budynku o wysokości 50 metrów. 

Do sedna przejdę. Temat wyskoczył mi, bo ktoś puścił w obieg tweeta redaktor Aleksandry J. (skazanej między innymi za aferę Rywina), który brzmiał: „Wielka przegrana państwa i mediów”. W jaki sposób budowa tego zamku jest przegraną państwa, jeżeli przy realizacji inwestycji przestrzegano wszystkich przepisów (czy gdzieś nie ma jakiegoś mniejszego lub większego uchybienia, nie wiem, ale inwestor wiele lat wszystko przygotowywał, z tego co czytałem)? Czy państwo zakazuje budowy zamków ogólnie (nie o ile mi wiadomo)? Czy państwo powinno arbitralnie decydować co wolno, a co nie, inaczej niż stanowiąc prawo i je stosując w sposób przyjęty w demokratycznym państwie prawnym (mówimy państwo, myślimy władza)?

I teraz zostaje nam druga część rzeczonego tweeta: co do budowy zamków mają media? Oczywiście, media pełnią funkcję kontrolną, ale czy to znaczy, że rolą mediów jest ocena, co wolno robić? Zwłaszcza przenosząc to z poziomu oceny na poziom decydowania? Bo z tego tweeta bije przekonanie, że skoro media zajęły się tematem i uznały budowę za skandaliczną, to znaczy, że należało ją przerwać z uwagi na stanowisko „mediów”, jako samozwańczego przedstawiciela opinii publicznej. 

Powstaje zatem pytanie: czy wolno w Polsce budować zamki, jeśli nie to dlaczego, względnie kto o tym decyduje? Słowo „zamki” można zastąpić oczywiście jakimkolwiek innym, „budować” zresztą też.

Konto blokują bez dowodu

Taką mamy burzliwą rzeczywistość, że wiecznie się ktoś o coś oburza. W tym tygodniu najbardziej zapadła mi w pamięć burza wokół urzędniczo-sędziowskiej samowoli w kontekście blokowania kont podatników. Sam nie jestem pewien czy bardziej złorzeczono urzędnikom skarbowym (zawsze się nawiną), czy sędziom (wiecie: kasta i te sprawy), padały słowa o konstytucji i brzydsze. A ponieważ nie każdy musi się wyznawać na niuansach (z dużą częścią prawników włącznie), to postanowiłem coś sobie o tym skrobnąć.

Zacznijmy więc od tego, że administracja skarbowa ma od kilku miesięcy system o złowrogo brzmiącej nazwie STIR (co rozwija się banalnie jako System Teleinformatyczny Izby Rozliczeniowej), do którego codziennie trafiają informacje o rachunkach wszystkich firm działających w Polsce (tak dla uproszczenia) i o wszystkich operacjach na tych rachunkach (jeśli chcieliście zakrzyknąć „permanentna inwigilacja!” to jest to całkiem niezły moment). Wszystkie te dane system analizuje szukając w operacjach bankowych, czy ktoś nie próbuje zorganizować jakiegoś wyłudzenia podatku – jakiejś karuzeli VAT czy co tam ostatnio jest modne.

Wyobraźmy sobie teraz, że system STIR zasygnalizował coś podejrzanego. W takiej sytuacji upoważniony urzędnik skarbowy (formalnie sam szef, w praktyce pracownik z odpowiednim upoważnieniem) analizuje posiadane dane czy ktoś nie organizuje wyłudzenia podatku. Jeśli dojdzie do wniosku, że faktycznie istnieje takie podejrzenie, to zadaje sobie kolejne pytanie – czy dla powstrzymania takiego wyłudzenia trzeba zablokować konto podejrzanej firmy (lub firm)? Jeżeli i ta odpowiedź jest twierdząca, wydaje postanowienie o zablokowaniu konta i przekazuje je bankowi. Aha – taka blokada może trwać 72 godziny…

Powiecie: i takie larum o 72 godziny? (bo oczywiście litania obejmowała „firmy padną od kont odcięte”) Powiedzmy więc od razu dalej, że taka blokada może być oczywiście przedłużona, jeżeli przed upływem tych 72 godzin do banku wpłynie kolejne postanowienie – tym razem o przedłużeniu blokady nie dłużej niż na 3 miesiące. Tym razem jednak urzędnik skarbowy musi już mieć „uzasadnioną obawę” że firma spróbuje uciec z zapłatą podatku na kwotę co najmniej 10 tysięcy euro (nie wystarczy ta ogólna „możliwość wyłudzenia podatku”), i tę obawę opisać w postanowieniu. Aha – od obu postanowień przysługuje odwołanie, a potem skarga do sądu administracyjnego, i to w przyspieszonej ścieżce…

Zapewne i tak ktoś powie: ale co to za porządki żeby konta blokować, jak firma potrzebuje żyć! Otóż wbrew pozorom taka blokada (nawet trzymiesięczna) nie musi być przesadnie uciążliwa. Można bowiem złożyć wniosek o zgodę na zapłatę z zablokowanego konta pensji wraz ze składkami i zaliczkami na podatek od nich, lub – jeśli akurat taka jest potrzeba – podatku lub cła. Gwarancji otrzymania zgody nie ma, ale teoretycznie możliwości większe niż blokadzie konta w postępowaniu egzekucyjnym, a już na pewno jeszcze większe niż gdyby konto zostało zablokowane w związku z podejrzeniem przestępstwa. Ale, ale – czy wiedzieliście, że na 72 godziny to sam bank może zablokować konto jak będzie mieć uzasadnione podejrzenie że pieniądze na koncie mają związek z przestępstwem? A prokurator na podstawie „uzasadnionego podejrzenia” może konto zablokować na pół roku? 

Wróćmy teraz do naszego oburzenia. Jakaś firma, którą spotkała nieprzyjemność blokady, odwołała się do sądu* i twierdziła, że urzędnicy skarbowi powinni mieć dowody w postaci dokumentów lub świadków. Powyżej wspominaliśmy, że niezbędna jest „uzasadniona obawa” (wykazywalna jakimikolwiek dowodami), a nie twarde dowody jak w akcie oskarżenia (taka jest istota środków zabezpieczających, że uruchamia się je na podstawie podejrzeń, czy to w postępowaniu karnym, cywilnym czy podatkowym). Cóż, nikogo nie dziwi że prawnicy próbują przeforsować interes klienta na „kruczkach” proceduralnych.

A czy to narzędzie STIR stanowi zagrożenie dla „przysłowiowego” uczciwego podatnika? Spośród milionów kont polskich firm, urzędnicy skarbowi blokują… jedno na tydzień.

PS Dla ciekawych polecam: art. 119zv do 119zzc ordynacji podatkowej. Choć nie jest to porywająca lektura.

*PPS Jak się pisze po nocy i długo, to potem się nie zauważy zgubienia ważnej informacji – sąd potwierdził, że nie są potrzebne twarde dowody na konieczność blokady, co właśnie było źródłem oburzenia…

Użytkownika wieczystego lament

Gdybym mieszkał w Warszawie, być może był rozsierdzony, oburzony, a nawet rozczarowany – gdybym posiadał nieruchomość w użytkowaniu wieczystym (ale nie mieszkam ani nie posiadam). Jeśli nie mieszkacie w Warszawie, mogliście nawet nie zauważyć tego problemu…

O co chodzi? Jeśli jesteście użytkownikami wieczystymi, to może zauważyliście, że już za parę tygodni Wasze użytkowanie wieczyste gruntu, na którym stoi dom lub blok, zniknie;  nie, to nie rabunek, a wręcz przeciwnie. Jeśli nie jesteście użytkownikami wieczystymi, to być może zrobiliście głupią minę – użytkowanie wieczyste to taki szczególny rodzaj prawa do gruntu (państwowego lub komunalnego), które traktuje się prawie jak własność (można sprzedać, można wziąć pod nie kredyt hipoteczny), za co płaci się państwu/gminie 1% wartości gruntu rocznie. Od lat były przymiarki, żeby tę instytucję zlikwidować (nie licząc zachęt do dobrowolnego wykupywania tego gruntu przez użytkownika wieczystego), najnowsza ustawa powoduje, że użytkownik wieczysty gruntu pod domem mieszkalnym automatycznie stanie się jego właścicielem. Pewnie zapytacie, czy za darmo…

Otóż nie za darmo. Co do zasady każdy użytkownik wieczysty będzie musiał przez 20 lat płacić opłatę za przekształcenie, wynoszącą 1% wartości gruntu (czyli zasadniczo tyle samo ile płacił do tej pory) – czyli de facto kupuje grunt za 20% jego wartości. Ustawa pozwala jednak zaoszczędzić trochę, jeżeli ktoś postanowi zapłacić całość jednorazowo – np. za grunt państwowy dostanie się bonifikatę 60% (z tych 20%, żebyśmy się w procentach nie pogubili), jeśli wpłaci się całość w przyszłym roku (później to co roku maleje). Ile wyniesie ewentualna bonifikata w gminie, to już akurat sprawa gminy…

I tu docieramy do istoty problemu. W Warszawie przed wyborami radni uchwalili – zgodnie rządzący i opozycja – że bonifikata wyniesie aż 98%, a w niektórych przypadkach nawet 99%. W tym tygodniu natomiast radni postanowili tę uchwałę zmienić w trosce o budżet miasta, i zmniejszyli wysokość bonifikaty do maksymalnie 60% – co spowodowało oskarżenia o oszustwa wyborcze i tak w ogóle. 

Czy to oburzenie jest słuszne? Patrząc w kategoriach „obiecali/oszukali”, niewątpliwie tak. Patrząc natomiast z punktu widzenia cyferek – warszawski użytkownik wieczysty, który będzie chciał zaoszczędzić jak najwięcej, będzie musiał w przyszłym roku zapłacić miastu te 20% wartości gruntu pomniejszone o bonifikatę, czyli kupi „swój” grunt za OSIEM PROCENT jego wartości. Gdyby natomiast obowiązywała uchwała sprzed wyborów, to kupiłby go za CZTERY DZIESIĄTE PROCENTA wartości. 

Powiecie: czy to tak naprawdę dużo? Nie znam wycen gruntów warszawskich, więc się nie wypowiem (pomijam ten drobiazg, że płaci się według ostatniej wyceny zrobionej przez miasto, a ta często pochodzi sprzed wielu lat…). Mogę powiedzieć jedynie, że moje stare mieszkanko w zupełnie innym mieście, w fajnej dzielnicy, jest warte jakieś 200-250 tysięcy złotych, a grunt pod nim jakie 3 tysiące złotych. Jeśli szybko policzyliście w myślach, to już wiecie, że opłata za wykup wyniesie w przyszłym roku jakieś 250 złotych… Oczywiście, w Warszawie może być dużo więcej, ale w dalszym ciągu mówimy o OŚMIU PROCENTACH wartości (a oburzeni liczyli, że będzie o ponad siedem mniej). 

I tyle afery.

Czy warto chcieć zostać pracownikiem?

W czym umowa o pracę jest lepsza od umowy o dzieło?

Umowa o pracę daje pracownikowi – z mocy samego prawa – szereg różnych mniejszych i większych bonusów: prawo do płatnego urlopu lub ekwiwalentu za urlop (realnie prawie dodatkowa pensja), zwiększona stabilność pracy, prawo do takiej czy innej odprawy, płatne chorobowe, ubezpieczenie zdrowotne i wypadkowe.. Wszystkiego tego co do zasady nie ma przy umowie o dzieło (o pewne rzeczy można się umówić, jeśli jest się w wystarczająco mocnej pozycji do rozmowy); niektóre elementy można sobie próbować wykupić samemu, choć za jaką cenę…

A czy umowa o dzieło jest w czymś korzystniejsza?

Intuicja może podpowiadać, że pewne rzeczy kosztują, więc jeśli je wyeliminować.. Jeżeli rozmowa między pracownikiem a pracodawcą odbywa się na poziomie pensji brutto („u nas na takim stanowisku…”), to z tej samej kwoty wpisanej do umowy w przypadku umowy o pracę pracownik otrzyma na rękę mniej, niż w przypadku umowy o dzieło. Pracodawca ma osobną korzyść, bo przy umowie o pracę do kwoty wynagrodzenia „dokłada” dodatkowe należności z tytułu składek, na umowie niewidoczne…

Czy różnice są duże?

To zależy od wysokości wynagrodzenia… Weźmy sobie na przykład umowę na kwotę 5.000 zł brutto. W przypadku umowy o dzieło pracodawca odlicza tylko podatek dochodowy w wysokości 18%, którego nie liczy zresztą od kwoty 5.000 zł, tylko ją uprzednio pomniejsza o hipotetyczne (przewidziane w ustawie) koszty uzyskania w zryczałtowanej wysokości 20% – czyli od kwoty 4000 zł. Po odliczeniu zaliczki w kwocie 18%x4.000 zł=720 zł (którą pracodawca przesyła do urzędu skarbowego), pracownik otrzymuje na rękę 4.280 zł.

W przypadku zaś umowy o pracę… od tych 5 tysięcy pracodawca najpierw odlicza składki na ubezpieczenia społeczne w łącznej kwocie 685,50 zł (emerytalne 9,76%, rentowe 1,5%, chorobowe 2,45%). Od pozostałej kwoty 4.314,50 zł pracodawca wylicza składkę na ubezpieczenie zdrowotne w kwocie 388,31 zł (9%), zostawiamy to na razie „w rozumie”. Przy umowie o pracę – taki mały minus – nie ma zryczałtowanych kosztów w wysokości 20%, a tylko zryczałtowany odpowiednik kosztów dojazdu do pracy (zależny od tego czy mieszka się w tej samej miejscowości czy nie), przyjmijmy go w wyższej wysokości 139,06 zł miesięcznie. Podatek dochodowy liczy się zatem od kwoty 4.314,50-139,06=4175,44 zł, końcówkę zaokrąglamy i zostaje 4.175, zaliczka na podatek 4.175×18%=751,50 zł (celowo pominęliśmy kwotę wolną żeby porównanie wyszło bardziej przejrzyście). Teraz następuje moment dość magiczny – od zaliczki na podatek odliczamy część składki zdrowotnej (7,75% zamiast 9%) czyli kwotę 334,37 zł (zamiast 388,31 zł), zostaje 751,50-334,37=417,13 (znów zaokrąglamy), i tak oto już wiemy, że wpisaną do umowy o pracę kwotę 5.000 zł pracodawca rozdziela następująco: ZUS 1.073,31 (685,50 dla ZUS + 388,31 dla NFZ), urząd skarbowy 417 zł, pracownikowi na rękę 3.509,19 zł, czyli ponad 700 zł mniej (a pracodawca wysyła do ZUS jeszcze dodatkowe 1.099 zł).

W skali całego roku „na umowie o dzieło” pracownik dostanie więc 51.360 zł, a „na umowie o pracę” 42.110,28 zł.

Co się stanie jak zamienimy umowę o dzieło w umowę o pracę?

Tak naprawdę pytanie powinno brzmieć „co się stanie jak przestaniemy udawać że umowa o pracę jest umową o dzieło”, kodeks pracy wyraźnie przewiduje, że umowa spełniająca określone warunki jest umową o pracę bez względu na to jak ją nazwiemy. Jeżeli sąd pracy uzna że umowa o dzieło była w istocie umową o pracę, to pracodawca ma obowiązek zgłosić to do ZUS i zapłacić zaległe składki wraz z odsetkami, zarówno te które płaci sam (1.099 zł za m-c), jak i te które miał potrącić z wynagrodzenia pracownika (1.073,31 zł miesięcznie).

Tak, w tym miejscu pojawi się niepokój: czy to znaczy, że… Tak, to oznacza, że skoro pracownikowi wypłacono więcej niż należało, a potem zapłacono za niego, to potencjalnie ta kwota jest do zwrotu. Jednocześnie pracodawca powinien wystawić skorygowane rozliczenie dochodu, na podstawie którego pracownik może złożyć korektę zeznania podatkowego i wystąpić o zwrot nadpłaconego podatku dochodowego (skoro co miesiąc płacił – za pośrednictwem pracodawcy – 720 zł zamiast 417 zł miesięcznie, w skali roku ponad 3600 zł). Osobną kwestią pozostaje, czy pracodawca nie jest pracownikowi dodatkowo winien za zaległy urlop, nadgodziny, świadczenie urlopowe…

Czy zawsze trzeba oddawać?

To pytanie prawie filozoficzne… a odpowiedź na nie brzmi „to zależy”. W powyższych wyliczeniach przyjęliśmy, że pracodawca z pracownikiem umówili się na „5.000 zł na umowie, nieważna jaka umowa”. Inaczej mogłoby być, gdyby się umówili na „4.000 zł na rękę, nieważne jaka umowa” – wtedy pracownik mógłby twierdzić, że to wyłącznie wina pracodawcy że nieprawidłowe liczby przyjął do umowy (bo wszystkie składki de facto były po jego stronie). Jeszcze inaczej mogłoby być, gdyby pracownik udowodnił, że chciał umowy o pracę za 2.500 zł, a pracodawca powiedział, że albo umowa „o dzieło” za 2.500 zł, albo nic – wtedy sąd mógłby uznać, że nie można karać pracownika za to, że pracodawca jednostronnie omijał przepisy, nawet jeśli pracownikowi wypłacano nieco więcej niż wynikałoby wprost z umowy i przepisów… 

Nakaz zapłaty z urzędu skarbowego

„Pierwszy Śląski Urząd Skarbowy w Sosnowcu
nakazuje spółce Przedsiębiorstwo Handlowe Zalewajka spółka z o.o. w Sosnowcu, NIP XXXXXXXXXX, aby zapłaciła Janowi Łożyrokowi w Rudzie Śląskiej, NIP YYYYYYYYYY,
kwotę 1.230,00 zł (w tym podatek VAT 230,00 zł)
tytułem faktury VAT nr 666/09/18
w terminie 14 dni, lub w tym terminie złożyła zarzuty zgodnie z pouczeniem.”

Widzieliście kiedyś coś takiego? Na pewno nie, bo odkąd istnieją numery NIP, to takiej możliwości prawo nie przewiduje. Rozważam jednak od jakiegoś czasu, dlaczego właściwie takie coś nie mogłoby zostać wprowadzone – w ramach akcji odciążania sądów. Powiedzmy sobie otwarcie: spośród milionów spraw rejestrowanych w sądach (prawie 15 mln w roku 2017), największą grupę stanowią proste żądania urzędowego stwierdzenia obowiązku zapłaty (jeśli nie gubię się w statystykach Instytutu Wymiaru Sprawiediwości, to dobrze ponad 4 miliony). Gdyby sądy nie musiały się tym zajmować…

Kiedy taki pomysł rzucałem na Twitterze, spotkałem się z dwiema głównymi grupami zarzutów: że dlaczego urząd skarbowy miałby zajmować się rozstrzyganiem sporów (argument przewidywalny) i że to zbędne dokładanie obowiązków pracownikom administracji (ten mnie zaskoczył). Co do tego drugiego powiem wstępnie że oczywiście nie chodzi o to, żeby pracownicy urzędu skarbowego wczytywali się w pozwy i tonęli w stertach faktur obok swoich dotychczasowych obowiązków, gdyby to miało wejść w życie to po przygotowaniu odpowiedniej infrastruktury (personelu też, choć nie widzę potrzeby żeby miał szczególne przygotowanie fachowe). Co do pierwszego powiem, że w założeniu nie jest to przeznaczone do rozpoznawania spraw spornych (luźno oszacuję, że 90% nakazów zapłaty kończy sprawę w sądzie). Spróbujmy więc sobie wyobrazić jak to miałoby działać, w oparciu o to co w urzędach skarbowych już się znajduje. 

Co miesiąc do urzędów skarbowych wpływa ponad 1,5 miliona zestawień faktur wystawionych i otrzymanych przez podatników VAT, czyli Jednolitych Plików Kontrolnych (JPK). Każdy JPK zawiera nazwy podatników, ich adresy, numery NIP, daty wystawienia, numery i kwoty faktur. Zasadniczo w normalnych warunkach jeżeli ktoś dokonał transakcji potwierdzonej fakturą, to powinna się ona znaleźć w dwóch JPK – wystawcy i odbiorcy faktury. 

Wyobraźmy sobie teraz, że spółka Zalewajka (z pierwszego akapitu) nie zapłaciła firmie pana Łożyroka za fakturę. Co robi pan Łożyrok? Loguje się do aplikacji czy też wypełnia formularz potwierdzony podpisem elektronicznym, wprowadzając dane: własna nazwa i NIP, data wystawienia, numer faktury i wartość faktury, nazwa i NIP kontrahenta. Urząd sprawdza te dane pod kątem zgodności z JPK pana Łożyroka (najlepiej w sposób zautomatyzowany), dokonując w ten sposób wstępnej weryfikacji. Jeśli ta wypadnie pomyślnie (pomyłki chodzą po ludziach), sprawdza te same dane w JPK spółki Zalewajka (najlepiej w sposób zautomatyzowany). Jeżeli okaże się że obaj przedsiębiorcy zgodnie zgłosili tę samą fakturę w JPK, uznaje za wystarczająco prawdopodobne, że spółka Zalewajka powinna panu Łożyrokowi zapłacić i generuje nakaz zapłaty. Jeżeli spółka Zalewajka będzie miała zastrzeżenia – niech to trafi do sądu (tu widzę np. formularz zaskarżenia wskazujący czy zastrzeżenia wynikają z zapłaty, czy ze sporu między stronami).

Oczywiście, dla zwiększenia pewności że urząd skarbowy – wykonując uprawnienia władcze państwa – nie zostanie „wykorzystany”, można rozważyć wzmocnienie odpowiedzialności wierzyciela przez złożenie oświadczenia, że należność nie była kwestionowana (być może, że dłużnik został wezwany do zapłaty), a prawdziwość danych jest podawana pod odpowiedzialnością karną. Sądzę jednak, że kontrola na poziomie JPK sama w sobie jest wystarczająco mocna, problem pojawi się raczej przy rozszerzeniu systemu na sprawy nie tylko pomiędzy podatnikami VAT (takich w skali roku jest kilkaset tysięcy).

Przypuszczam, że największym problemem mentalnym będzie jednak „ale jak to nie sąd będzie się wypowiadał o obowiązkach cywilnych?”. W tym miejscu pozwolę sobie sięgnąć do unijnego rozporządzenia nr 805/2004 w sprawie utworzenia Europejskiego Tytułu Egzekucyjnego dla roszczeń bezspornych, ułatwiającego egzekwowanie roszczeń w sprawach transgranicznych. Artykuł 4 punkt 7 tego rozporządzenia przewiduje, że w Szwecji, w uproszczonym postępowaniu dotyczącym nakazów zapłaty, wyrażenie „sąd” (wydający orzeczenie podlegające wykonaniu) obejmuje również szwedzkie służby egzekucyjne (powinienem zacytować też szwedzkie nazwy, ale nie chcę zniekształcić pisowni). 

Chcemy odjąć obowiązków sądom? To nie trzymajmy się kurczowo myśli, że sąd musi. Zwłaszcza tam gdzie nie musi. 

Miliony Sapkowskiego

Jednym z bardziej rozpalających dyskusję w ostatnim czasie tematów była kwestia pieniędzy za „Wiedźmina”. Gdyby ktoś przegapił, to przypomnę – prawnicy reprezentujący Andrzeja Sapkowskiego (tego pana, który wymyślił postać świat wiedźmina Geralta) wysłali wezwanie do firmy CD Projekt RED (która wykorzystała świat wymyślony przez Sapkowskiego do stworzenia serii gier „Wiedźmin”), żeby uprzejmie podzieliła się zyskami, bo to co Sapkowskiemu zapłaciła zgodnie z umową (umowami?) to zdecydowanie za mało. W wezwaniu zasugerowano, że odpowiednią kwotą byłoby jakieś sześć procent zysków, a że zyski przekroczyły już miliard…

Nie, nie będę analizować samej konstrukcji prawnej tego żądania, powiem tylko że ma ono swoją podkładkę w przepisach prawa autorskiego, koledzy prawnicy komentowali, że to próba „testowania” przepisu. Nie będę analizować choćby dlatego, że za mało wiem o umowach zawartych między autorem a firmą (jedni mówią że była jedna, inni – że więcej), jeśli chodzi o różne haczyki które wchodzą w grę, to opisał je na przykład Olgierd Rudak i nie chce mi się powtarzać.

Skupię się na zagadnieniu zupełnie innym. Prawnicy patrzą w swój profesjonalny sposób, wiele widziałem natomiast komentarzy, że zasadniczo twórcy się powinno należeć, bo to słuszne, i że kapitalistów należy… I tak sobie zacząłem myśleć. Wielkie zyski CDProjektu pojawiły się w istocie po trzeciej grze z serii (nie szukałem dokładnych wyników, bo pierwsze dwie wszyscy pomijają), czyli – logicznie rzecz biorąc – nie postacie Sapkowskiego przyciągały miliony. Na stworzenie gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” firma wydała ponad 300 mln złotych, pracowały nad nią setki ludzi; chwalono wielkość zaprojektowanego w grze świata, jego różnorodność, staranność jego wykonania, rozmaite aspekty związane ze sposobem gry… (sam uczciwie powiem, że nie grałem, więc nie mam zdania)

I tak doszedłem do pytania: dlaczego właściwie na podwyższenie wynagrodzenia miałby zasługiwać autor opowiadań, twórca postaci i ich świata (zarabiający notabene na wydaniach tychże opowiadań, przynajmniej w teorii), bardziej niż projektanci i programiści, którzy ten świat przełożyli na obrazy poruszające się na ekranie monitora i reagujące na polecenia z myszek, klawiatur czy padów? A idąc szerzej – jeżeli uważamy, że dochód/zysk firmy z tytułu produkcji gry jest na tyle wysoki (kilkakrotność tego co wydali na produkcję), że powinna się nim podzielić z kimkolwiek (poza akcjonariuszami oczywiście), to dlaczego ma czynić jednostkę milionerem, a nie przeznaczyć miliony dla dobra wspólnego (choćby w formie podwyższonego opodatkowania)?

W tym wpisie nie ma odpowiedzi, są tylko pytania. 

Internet cenzurują!

Taka wieść krąży dziś po Europie, widmo takie. W istocie to tylko kolejna odsłona historii, o której pisałem w lipcu, czyli dalsze prace nad europejską dyrektywą o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym.

W lipcu eurodeputowani zdecydowali, że projektu nie przyjmą w wersji przepracowanej i zaproponowanej przez komisje, tylko że będą mogli wprowadzić kolejne poprawki na sali obrad (detale procedur prawodawczych zostawmy na inną okazję). Dziś zaczęli nad tymi poprawkami głosować, i ostatecznie przegłosowali…

No właśnie. Pierwsza nieprawdziwa informacja na ten temat jest taka, że cokolwiek uchwalili. Uchwalili bowiem jedynie poprawki do projektu przedstawionego przez Komisję Europejską, które teraz zostaną przedstawione Radzie Unii Europejskiej. Jeżeli Rada zaakceptuje w całości przedstawiony tekst, to faktycznie będzie można mówić o uchwaleniu dyrektywy. Jeśli nie… to jeszcze wiele etapów może ten projekt przejść, i będzie wiele okazji, żeby uznać, że upadł w całości.

A co przegłosowali? Szerzy się pogląd, że same szkodliwości. Cała dyrektywa jest dość hermetyczna w swojej treści, więc skupmy się na tym co budzi emocji (Partii Piratów zwłaszcza). Dla uproszczenia pominiemy teraz omówienie rzekomego „podatku od linków” (jest to tak naprawdę wynagrodzenie za korzystanie z cudzych materiałów dziennikarskich), bo porządne wyjaśnienie artykułu 11 wymagałoby więcej miejsca, niż mamy tu pod ręką, powiem krótko, że żadnemu internaucie wstawiającemu linka nie zaszkodzi. Za to artykuł 13…

Ustęp 1 tego artykułu przewiduje, że „platformy internetowe” (nazwa robocza, wrócimy do niej później) udostępniają publicznie utwory i dlatego mają zawierać uczciwe umowy licencyjne z posiadaczami praw do tych utworów. Umowy takie zgodnie z ustępem 2 mają załatwiać kwestię odpowiedzialności użytkowników platformy za umieszczone przez nich na platformie utwory – jeżeli tylko użytkownik przestrzega regulaminu platformy i nie działa w celach komercyjnych. Zatem jak najbardziej można będzie sobie wrzucić piosenkę, sprawdzając co najwyżej regulamin YT…

Ale idźmy dalej, bo najważniejsze przed nami. Mamy bowiem teraz ustęp o roboczym numerze 2a (to cały czas projekt w potencjalnej obróbce, przypominamy) regulujący sytuację, w której posiadacz praw nie chce udzielić licencji (wolno mu, np. telewizja może chcieć, żeby serial był dostępny tylko w jej serwisie). Tu już wyczuwam jak się wszyscy napinają, żeby krzyknąć coś o filtrowaniu itp – a tymczasem przepis nakazuje tylko platformom i posiadaczom praw współpracować w dobrej wierze przy zapewnieniu, że bez odpowiedniej licencji utwory nie będą się znajdować na platformie. Żadnych automatycznych mechanizmów (co więcej – że wybiegniemy naprzód – w ustępie 3 wyraźnie się przewiduje, że standardy powinny unikać automatycznego blokowania czegokolwiek). Współpraca – co podkreśla następne zdanie – ma nie powodować ograniczania dostępu do innych utworów, także jeżeli ktoś legalnie skorzysta z chronionego utworu na podstawie wyjątków prawnych. Gdzie ta cenzura…?

Ale to jeszcze nie wszystko. Na platformy został nałożony – w ustępie 2b – obowiązek stworzenia mechanizmu kontrolno-odwoławczego. Jeżeli użytkownik uzna że platforma (w ramach współpracy z posiadaczem praw) popełniła błąd i usunęła coś, czego nie powinna usunąć, to platforma powinna szybko i sprawnie przeanalizować skargę takiego użytkownika, a posiadacz praw – rozsądnie uzasadnić dlaczego zażądał usunięcia materiału, żeby osoba rozpatrująca skargę (jest podkreślone, że musi w tym uczestniczyć człowiek) nie opierała się tylko na stwierdzeniu „bo tak”. Po rozpatrzeniu skargi należy jeszcze użytkownikowi zapewnić (znaczy, państwa unijne będą musiały zapewnić) dostęp do niezależnego sposobu rozstrzygania sporów, w tym do sądu. Cen…

Wróćmy teraz do kwestii zasygnalizowanej na początku (lub prawie), czyli pojęcia „platformy” (dosłownie „dostawcy usług sieciowego dzielenia się treściami”), bez którego nie da się dobrze odczytać artykułu 13. Samej definicji szukamy w artykule 2 punkt 4b projektu dyrektywy (w ostatecznej wersji prawnicy unijni uporządkują tę numerację). Zgodnie z tym przepisem jednym z głównych celów platformy ma być przechowywanie i udostępnianie wszystkim znaczącej (ang. significant) ilości utworów zgromadzonych przez użytkowników, które platforma ma promować dla swojego zysku. Jednocześnie zdefiniowano, że platformą nie jest mikrofirma ani mała firma, serwisy niekomercyjne takie jak encyklopedie internetowe, jak również komercyjne bazy edukacyjne i naukowe (i jeszcze parę kategorii). Można odnieść wrażenie, że trzeba się będzie postarać, żeby spełnić definicję „platformy”, tak europosłowie postarali się przymknąć efekty uboczne działania dyrektywy…

Spokojnie. Takich podmiotów nie braknie. I to one głównie stoją za protestami przeciwko „ACTA2”, międląc coraz bardziej (z każdą wersją) nieadekwatne teksty o cenzurze. W sumie tak samo jak duże internetowe podmioty stały za ACTA i rozpętaną wokół niego histerią.

Rejestr pedofilów – rzeczy, których nie wiecie…

…a byłoby dobrze, żebyście wiedzieli.

1. Rejestr pedofilów nie istnieje.

Tak naprawdę istnieje Rejestr Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym. Mogą tam trafić sprawcy przestępstw zdefiniowanych w kodeksie karnym w rozdziale „Przestępstwa przeciwko wolności seksualnej i obyczajności”. A i to nie wszystkich, choć chyba wszystkich tych, które popełniono ze szkodą dla „dziecka”, czyli osoby niepełnoletniej (choć już niekoniecznie za posiadanie czy oglądanie pornografii dziecięcej). 

2. Dlaczego kogoś nie ma w rejestrze przestępców seksualnych?

Przede wszystkim rejestr składa się z dwóch części, nazwijmy je roboczo jawną i ukrytą. To, co można znaleźć na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości, stanowi tylko część jawną, do której w założeniu trafiają „najgorsi” przestępcy. Dla potrzeb tego wpisu określmy ich jako „pedofilów”, czyli sprawców zgwałcenia (ach, ten język prawniczy – ale czasem trzeba) na osobach poniżej 15 roku, „brutalnych gwałcicieli”, czyli takich, którzy działali ze szczególnym okrucieństwem, oraz „recydywistów”, którzy raz siedzieli w więzieniu za przestępstwo seksualne i popełnili kolejne, a co najmniej raz dotyczyło to osoby niepełnoletniej (czyli może to być nawet handlarz pornografią z nastolatkami). Cała reszta natomiast trafia do części ukrytej, dostępnej m.in. dla sądów, ale także np. dla dyrektorów szkół czy szpitali dla dzieci, żeby wiedzieli czy nie zatrudnią osoby skazanej za przestępstwa seksualne.

3. Dlaczego jakiegoś pedofila czy gwałciciela nie ma w tym rejestrze?

Dochodzimy do punktu dającego podstawę do teorii spiskowych (one zresztą sprowokowały mnie do tej notki). Autorzy ustawy tworzącej rejestr przyjęli bowiem bardzo… statystyczną metodę rozstrzygania, czy ktoś powinien się w tym rejestrze (jawnym) znaleźć – poprzez odwołanie się do bardzo ściśle określonych przepisów kodeksu karnego. W przypadku „pedofilów” (rozumianych jak w pkt 2) jest to przepis artykułu 197, paragraf 3, punkt drugi. Nie każdy jednak wie, że paragraf trzeci został podzielony na punkty dopiero z dniem 8 czerwca 2010 roku, i dopiero od tego momentu istnieje szczególna kategoria „zgwałcenia pedofilskiego”. Jeżeli więc przed tym dniem ktoś dopuszczał się nawet seryjnych gwałtów na dzieciach, w rejestrze (jawnym) się nie znajdzie. Co do „brutalnych gwałtów” (ze szczególnym okrucieństwem) – tu z kolei decyduje przepis paragrafu 4, który w artykule 197 wprowadzono 26 września 2005 roku, choć taka odmiana zgwałcenia jest znana kodeksowi od momentu jego uchwalenia (ale wcześniej była w innym paragrafie). Co ciekawe, można trafić do rejestru za gwałt ze szczególnym okrucieństwem popełniony w okresie obowiązywania poprzedniego kodeksu, czyli przed 1 września 1998 roku… 

4. To kto właściwie jest w tym rejestrze?

Dochodzimy do miejsca, w którym w pewien sposób robi się smutno (choć dziwnie może wyglądać smutek nad skazanymi za przestępstwa seksualne). W rejestrze są bowiem po prostu osoby, które w wyroku skazującym mają wymienione określone przepisy kodeksu (wyrok karny wymienia wszystkie przepisy, które stanowiły podstawę skazania). W poprzednim punkcie wyjaśniliśmy, że utrafienie w odpowiednią kombinację numerków może kogoś z rejestru wykluczyć. Inna „pechowa” kombinacja może kogoś do rejestru wtrącić. Kiedy przeglądałem różne wpisy w rejestrze, wielokrotnie widziałem osoby, które w chwili przestępstwa były w wieku najwyżej licealnym (jeden chłopak nie miał chyba nawet 16 lat), ofiara mogła chodzić do tej samej szkoły, ale nie miała 15 lat – i tak oto sprawca stawał się sprawcą szczególnej kategorii, „pedofilem”.

5. Czy to znaczy, że ktoś w rejestrze pedofilów i gwałcicieli w ogóle nie jest pedofilem lub gwałcicielem?

Było już wyjaśnione, że dla rejestru liczą się numerki przepisów. W rejestrze można znaleźć między innymi kobiety oraz osoby z niewielkimi wyrokami (także w zawieszeniu) – ale mające w podstawie prawnej skazania bardzo określone przepisy. Może się to zdarzyć, jeżeli ktoś np. w jakiś sposób pomagał tylko innym w gwałcie.

6. Czy mimo wszystko można kogoś do rejestru nie wpisać?

Teoretycznie tak. Decyduje o tym sąd, który sądził daną sprawę. W przypadkach przestępców wpisywanych do rejestru jawnego można tak zdecydować tylko w wyjątkowym przypadku dla dobra małoletniego pokrzywdzonego.

7. A czy kogoś można z rejestru wykreślić?

Z rejestru jawnego w zasadzie tylko po śmierci.

8. A tak właściwie to po co jest ten jawny rejestr?

A tak właściwie to nie wiem.