Konto blokują bez dowodu

Taką mamy burzliwą rzeczywistość, że wiecznie się ktoś o coś oburza. W tym tygodniu najbardziej zapadła mi w pamięć burza wokół urzędniczo-sędziowskiej samowoli w kontekście blokowania kont podatników. Sam nie jestem pewien czy bardziej złorzeczono urzędnikom skarbowym (zawsze się nawiną), czy sędziom (wiecie: kasta i te sprawy), padały słowa o konstytucji i brzydsze. A ponieważ nie każdy musi się wyznawać na niuansach (z dużą częścią prawników włącznie), to postanowiłem coś sobie o tym skrobnąć.

Zacznijmy więc od tego, że administracja skarbowa ma od kilku miesięcy system o złowrogo brzmiącej nazwie STIR (co rozwija się banalnie jako System Teleinformatyczny Izby Rozliczeniowej), do którego codziennie trafiają informacje o rachunkach wszystkich firm działających w Polsce (tak dla uproszczenia) i o wszystkich operacjach na tych rachunkach (jeśli chcieliście zakrzyknąć „permanentna inwigilacja!” to jest to całkiem niezły moment). Wszystkie te dane system analizuje szukając w operacjach bankowych, czy ktoś nie próbuje zorganizować jakiegoś wyłudzenia podatku – jakiejś karuzeli VAT czy co tam ostatnio jest modne.

Wyobraźmy sobie teraz, że system STIR zasygnalizował coś podejrzanego. W takiej sytuacji upoważniony urzędnik skarbowy (formalnie sam szef, w praktyce pracownik z odpowiednim upoważnieniem) analizuje posiadane dane czy ktoś nie organizuje wyłudzenia podatku. Jeśli dojdzie do wniosku, że faktycznie istnieje takie podejrzenie, to zadaje sobie kolejne pytanie – czy dla powstrzymania takiego wyłudzenia trzeba zablokować konto podejrzanej firmy (lub firm)? Jeżeli i ta odpowiedź jest twierdząca, wydaje postanowienie o zablokowaniu konta i przekazuje je bankowi. Aha – taka blokada może trwać 72 godziny…

Powiecie: i takie larum o 72 godziny? (bo oczywiście litania obejmowała „firmy padną od kont odcięte”) Powiedzmy więc od razu dalej, że taka blokada może być oczywiście przedłużona, jeżeli przed upływem tych 72 godzin do banku wpłynie kolejne postanowienie – tym razem o przedłużeniu blokady nie dłużej niż na 3 miesiące. Tym razem jednak urzędnik skarbowy musi już mieć „uzasadnioną obawę” że firma spróbuje uciec z zapłatą podatku na kwotę co najmniej 10 tysięcy euro (nie wystarczy ta ogólna „możliwość wyłudzenia podatku”), i tę obawę opisać w postanowieniu. Aha – od obu postanowień przysługuje odwołanie, a potem skarga do sądu administracyjnego, i to w przyspieszonej ścieżce…

Zapewne i tak ktoś powie: ale co to za porządki żeby konta blokować, jak firma potrzebuje żyć! Otóż wbrew pozorom taka blokada (nawet trzymiesięczna) nie musi być przesadnie uciążliwa. Można bowiem złożyć wniosek o zgodę na zapłatę z zablokowanego konta pensji wraz ze składkami i zaliczkami na podatek od nich, lub – jeśli akurat taka jest potrzeba – podatku lub cła. Gwarancji otrzymania zgody nie ma, ale teoretycznie możliwości większe niż blokadzie konta w postępowaniu egzekucyjnym, a już na pewno jeszcze większe niż gdyby konto zostało zablokowane w związku z podejrzeniem przestępstwa. Ale, ale – czy wiedzieliście, że na 72 godziny to sam bank może zablokować konto jak będzie mieć uzasadnione podejrzenie że pieniądze na koncie mają związek z przestępstwem? A prokurator na podstawie „uzasadnionego podejrzenia” może konto zablokować na pół roku? 

Wróćmy teraz do naszego oburzenia. Jakaś firma, którą spotkała nieprzyjemność blokady, odwołała się do sądu* i twierdziła, że urzędnicy skarbowi powinni mieć dowody w postaci dokumentów lub świadków. Powyżej wspominaliśmy, że niezbędna jest „uzasadniona obawa” (wykazywalna jakimikolwiek dowodami), a nie twarde dowody jak w akcie oskarżenia (taka jest istota środków zabezpieczających, że uruchamia się je na podstawie podejrzeń, czy to w postępowaniu karnym, cywilnym czy podatkowym). Cóż, nikogo nie dziwi że prawnicy próbują przeforsować interes klienta na „kruczkach” proceduralnych.

A czy to narzędzie STIR stanowi zagrożenie dla „przysłowiowego” uczciwego podatnika? Spośród milionów kont polskich firm, urzędnicy skarbowi blokują… jedno na tydzień.

PS Dla ciekawych polecam: art. 119zv do 119zzc ordynacji podatkowej. Choć nie jest to porywająca lektura.

*PPS Jak się pisze po nocy i długo, to potem się nie zauważy zgubienia ważnej informacji – sąd potwierdził, że nie są potrzebne twarde dowody na konieczność blokady, co właśnie było źródłem oburzenia…

Użytkownika wieczystego lament

Gdybym mieszkał w Warszawie, być może był rozsierdzony, oburzony, a nawet rozczarowany – gdybym posiadał nieruchomość w użytkowaniu wieczystym (ale nie mieszkam ani nie posiadam). Jeśli nie mieszkacie w Warszawie, mogliście nawet nie zauważyć tego problemu…

O co chodzi? Jeśli jesteście użytkownikami wieczystymi, to może zauważyliście, że już za parę tygodni Wasze użytkowanie wieczyste gruntu, na którym stoi dom lub blok, zniknie;  nie, to nie rabunek, a wręcz przeciwnie. Jeśli nie jesteście użytkownikami wieczystymi, to być może zrobiliście głupią minę – użytkowanie wieczyste to taki szczególny rodzaj prawa do gruntu (państwowego lub komunalnego), które traktuje się prawie jak własność (można sprzedać, można wziąć pod nie kredyt hipoteczny), za co płaci się państwu/gminie 1% wartości gruntu rocznie. Od lat były przymiarki, żeby tę instytucję zlikwidować (nie licząc zachęt do dobrowolnego wykupywania tego gruntu przez użytkownika wieczystego), najnowsza ustawa powoduje, że użytkownik wieczysty gruntu pod domem mieszkalnym automatycznie stanie się jego właścicielem. Pewnie zapytacie, czy za darmo…

Otóż nie za darmo. Co do zasady każdy użytkownik wieczysty będzie musiał przez 20 lat płacić opłatę za przekształcenie, wynoszącą 1% wartości gruntu (czyli zasadniczo tyle samo ile płacił do tej pory) – czyli de facto kupuje grunt za 20% jego wartości. Ustawa pozwala jednak zaoszczędzić trochę, jeżeli ktoś postanowi zapłacić całość jednorazowo – np. za grunt państwowy dostanie się bonifikatę 60% (z tych 20%, żebyśmy się w procentach nie pogubili), jeśli wpłaci się całość w przyszłym roku (później to co roku maleje). Ile wyniesie ewentualna bonifikata w gminie, to już akurat sprawa gminy…

I tu docieramy do istoty problemu. W Warszawie przed wyborami radni uchwalili – zgodnie rządzący i opozycja – że bonifikata wyniesie aż 98%, a w niektórych przypadkach nawet 99%. W tym tygodniu natomiast radni postanowili tę uchwałę zmienić w trosce o budżet miasta, i zmniejszyli wysokość bonifikaty do maksymalnie 60% – co spowodowało oskarżenia o oszustwa wyborcze i tak w ogóle. 

Czy to oburzenie jest słuszne? Patrząc w kategoriach „obiecali/oszukali”, niewątpliwie tak. Patrząc natomiast z punktu widzenia cyferek – warszawski użytkownik wieczysty, który będzie chciał zaoszczędzić jak najwięcej, będzie musiał w przyszłym roku zapłacić miastu te 20% wartości gruntu pomniejszone o bonifikatę, czyli kupi „swój” grunt za OSIEM PROCENT jego wartości. Gdyby natomiast obowiązywała uchwała sprzed wyborów, to kupiłby go za CZTERY DZIESIĄTE PROCENTA wartości. 

Powiecie: czy to tak naprawdę dużo? Nie znam wycen gruntów warszawskich, więc się nie wypowiem (pomijam ten drobiazg, że płaci się według ostatniej wyceny zrobionej przez miasto, a ta często pochodzi sprzed wielu lat…). Mogę powiedzieć jedynie, że moje stare mieszkanko w zupełnie innym mieście, w fajnej dzielnicy, jest warte jakieś 200-250 tysięcy złotych, a grunt pod nim jakie 3 tysiące złotych. Jeśli szybko policzyliście w myślach, to już wiecie, że opłata za wykup wyniesie w przyszłym roku jakieś 250 złotych… Oczywiście, w Warszawie może być dużo więcej, ale w dalszym ciągu mówimy o OŚMIU PROCENTACH wartości (a oburzeni liczyli, że będzie o ponad siedem mniej). 

I tyle afery.

Czy warto chcieć zostać pracownikiem?

W czym umowa o pracę jest lepsza od umowy o dzieło?

Umowa o pracę daje pracownikowi – z mocy samego prawa – szereg różnych mniejszych i większych bonusów: prawo do płatnego urlopu lub ekwiwalentu za urlop (realnie prawie dodatkowa pensja), zwiększona stabilność pracy, prawo do takiej czy innej odprawy, płatne chorobowe, ubezpieczenie zdrowotne i wypadkowe.. Wszystkiego tego co do zasady nie ma przy umowie o dzieło (o pewne rzeczy można się umówić, jeśli jest się w wystarczająco mocnej pozycji do rozmowy); niektóre elementy można sobie próbować wykupić samemu, choć za jaką cenę…

A czy umowa o dzieło jest w czymś korzystniejsza?

Intuicja może podpowiadać, że pewne rzeczy kosztują, więc jeśli je wyeliminować.. Jeżeli rozmowa między pracownikiem a pracodawcą odbywa się na poziomie pensji brutto („u nas na takim stanowisku…”), to z tej samej kwoty wpisanej do umowy w przypadku umowy o pracę pracownik otrzyma na rękę mniej, niż w przypadku umowy o dzieło. Pracodawca ma osobną korzyść, bo przy umowie o pracę do kwoty wynagrodzenia „dokłada” dodatkowe należności z tytułu składek, na umowie niewidoczne…

Czy różnice są duże?

To zależy od wysokości wynagrodzenia… Weźmy sobie na przykład umowę na kwotę 5.000 zł brutto. W przypadku umowy o dzieło pracodawca odlicza tylko podatek dochodowy w wysokości 18%, którego nie liczy zresztą od kwoty 5.000 zł, tylko ją uprzednio pomniejsza o hipotetyczne (przewidziane w ustawie) koszty uzyskania w zryczałtowanej wysokości 20% – czyli od kwoty 4000 zł. Po odliczeniu zaliczki w kwocie 18%x4.000 zł=720 zł (którą pracodawca przesyła do urzędu skarbowego), pracownik otrzymuje na rękę 4.280 zł.

W przypadku zaś umowy o pracę… od tych 5 tysięcy pracodawca najpierw odlicza składki na ubezpieczenia społeczne w łącznej kwocie 685,50 zł (emerytalne 9,76%, rentowe 1,5%, chorobowe 2,45%). Od pozostałej kwoty 4.314,50 zł pracodawca wylicza składkę na ubezpieczenie zdrowotne w kwocie 388,31 zł (9%), zostawiamy to na razie „w rozumie”. Przy umowie o pracę – taki mały minus – nie ma zryczałtowanych kosztów w wysokości 20%, a tylko zryczałtowany odpowiednik kosztów dojazdu do pracy (zależny od tego czy mieszka się w tej samej miejscowości czy nie), przyjmijmy go w wyższej wysokości 139,06 zł miesięcznie. Podatek dochodowy liczy się zatem od kwoty 4.314,50-139,06=4175,44 zł, końcówkę zaokrąglamy i zostaje 4.175, zaliczka na podatek 4.175×18%=751,50 zł (celowo pominęliśmy kwotę wolną żeby porównanie wyszło bardziej przejrzyście). Teraz następuje moment dość magiczny – od zaliczki na podatek odliczamy część składki zdrowotnej (7,75% zamiast 9%) czyli kwotę 334,37 zł (zamiast 388,31 zł), zostaje 751,50-334,37=417,13 (znów zaokrąglamy), i tak oto już wiemy, że wpisaną do umowy o pracę kwotę 5.000 zł pracodawca rozdziela następująco: ZUS 1.073,31 (685,50 dla ZUS + 388,31 dla NFZ), urząd skarbowy 417 zł, pracownikowi na rękę 3.509,19 zł, czyli ponad 700 zł mniej (a pracodawca wysyła do ZUS jeszcze dodatkowe 1.099 zł).

W skali całego roku „na umowie o dzieło” pracownik dostanie więc 51.360 zł, a „na umowie o pracę” 42.110,28 zł.

Co się stanie jak zamienimy umowę o dzieło w umowę o pracę?

Tak naprawdę pytanie powinno brzmieć „co się stanie jak przestaniemy udawać że umowa o pracę jest umową o dzieło”, kodeks pracy wyraźnie przewiduje, że umowa spełniająca określone warunki jest umową o pracę bez względu na to jak ją nazwiemy. Jeżeli sąd pracy uzna że umowa o dzieło była w istocie umową o pracę, to pracodawca ma obowiązek zgłosić to do ZUS i zapłacić zaległe składki wraz z odsetkami, zarówno te które płaci sam (1.099 zł za m-c), jak i te które miał potrącić z wynagrodzenia pracownika (1.073,31 zł miesięcznie).

Tak, w tym miejscu pojawi się niepokój: czy to znaczy, że… Tak, to oznacza, że skoro pracownikowi wypłacono więcej niż należało, a potem zapłacono za niego, to potencjalnie ta kwota jest do zwrotu. Jednocześnie pracodawca powinien wystawić skorygowane rozliczenie dochodu, na podstawie którego pracownik może złożyć korektę zeznania podatkowego i wystąpić o zwrot nadpłaconego podatku dochodowego (skoro co miesiąc płacił – za pośrednictwem pracodawcy – 720 zł zamiast 417 zł miesięcznie, w skali roku ponad 3600 zł). Osobną kwestią pozostaje, czy pracodawca nie jest pracownikowi dodatkowo winien za zaległy urlop, nadgodziny, świadczenie urlopowe…

Czy zawsze trzeba oddawać?

To pytanie prawie filozoficzne… a odpowiedź na nie brzmi „to zależy”. W powyższych wyliczeniach przyjęliśmy, że pracodawca z pracownikiem umówili się na „5.000 zł na umowie, nieważna jaka umowa”. Inaczej mogłoby być, gdyby się umówili na „4.000 zł na rękę, nieważne jaka umowa” – wtedy pracownik mógłby twierdzić, że to wyłącznie wina pracodawcy że nieprawidłowe liczby przyjął do umowy (bo wszystkie składki de facto były po jego stronie). Jeszcze inaczej mogłoby być, gdyby pracownik udowodnił, że chciał umowy o pracę za 2.500 zł, a pracodawca powiedział, że albo umowa „o dzieło” za 2.500 zł, albo nic – wtedy sąd mógłby uznać, że nie można karać pracownika za to, że pracodawca jednostronnie omijał przepisy, nawet jeśli pracownikowi wypłacano nieco więcej niż wynikałoby wprost z umowy i przepisów… 

Nakaz zapłaty z urzędu skarbowego

„Pierwszy Śląski Urząd Skarbowy w Sosnowcu
nakazuje spółce Przedsiębiorstwo Handlowe Zalewajka spółka z o.o. w Sosnowcu, NIP XXXXXXXXXX, aby zapłaciła Janowi Łożyrokowi w Rudzie Śląskiej, NIP YYYYYYYYYY,
kwotę 1.230,00 zł (w tym podatek VAT 230,00 zł)
tytułem faktury VAT nr 666/09/18
w terminie 14 dni, lub w tym terminie złożyła zarzuty zgodnie z pouczeniem.”

Widzieliście kiedyś coś takiego? Na pewno nie, bo odkąd istnieją numery NIP, to takiej możliwości prawo nie przewiduje. Rozważam jednak od jakiegoś czasu, dlaczego właściwie takie coś nie mogłoby zostać wprowadzone – w ramach akcji odciążania sądów. Powiedzmy sobie otwarcie: spośród milionów spraw rejestrowanych w sądach (prawie 15 mln w roku 2017), największą grupę stanowią proste żądania urzędowego stwierdzenia obowiązku zapłaty (jeśli nie gubię się w statystykach Instytutu Wymiaru Sprawiediwości, to dobrze ponad 4 miliony). Gdyby sądy nie musiały się tym zajmować…

Kiedy taki pomysł rzucałem na Twitterze, spotkałem się z dwiema głównymi grupami zarzutów: że dlaczego urząd skarbowy miałby zajmować się rozstrzyganiem sporów (argument przewidywalny) i że to zbędne dokładanie obowiązków pracownikom administracji (ten mnie zaskoczył). Co do tego drugiego powiem wstępnie że oczywiście nie chodzi o to, żeby pracownicy urzędu skarbowego wczytywali się w pozwy i tonęli w stertach faktur obok swoich dotychczasowych obowiązków, gdyby to miało wejść w życie to po przygotowaniu odpowiedniej infrastruktury (personelu też, choć nie widzę potrzeby żeby miał szczególne przygotowanie fachowe). Co do pierwszego powiem, że w założeniu nie jest to przeznaczone do rozpoznawania spraw spornych (luźno oszacuję, że 90% nakazów zapłaty kończy sprawę w sądzie). Spróbujmy więc sobie wyobrazić jak to miałoby działać, w oparciu o to co w urzędach skarbowych już się znajduje. 

Co miesiąc do urzędów skarbowych wpływa ponad 1,5 miliona zestawień faktur wystawionych i otrzymanych przez podatników VAT, czyli Jednolitych Plików Kontrolnych (JPK). Każdy JPK zawiera nazwy podatników, ich adresy, numery NIP, daty wystawienia, numery i kwoty faktur. Zasadniczo w normalnych warunkach jeżeli ktoś dokonał transakcji potwierdzonej fakturą, to powinna się ona znaleźć w dwóch JPK – wystawcy i odbiorcy faktury. 

Wyobraźmy sobie teraz, że spółka Zalewajka (z pierwszego akapitu) nie zapłaciła firmie pana Łożyroka za fakturę. Co robi pan Łożyrok? Loguje się do aplikacji czy też wypełnia formularz potwierdzony podpisem elektronicznym, wprowadzając dane: własna nazwa i NIP, data wystawienia, numer faktury i wartość faktury, nazwa i NIP kontrahenta. Urząd sprawdza te dane pod kątem zgodności z JPK pana Łożyroka (najlepiej w sposób zautomatyzowany), dokonując w ten sposób wstępnej weryfikacji. Jeśli ta wypadnie pomyślnie (pomyłki chodzą po ludziach), sprawdza te same dane w JPK spółki Zalewajka (najlepiej w sposób zautomatyzowany). Jeżeli okaże się że obaj przedsiębiorcy zgodnie zgłosili tę samą fakturę w JPK, uznaje za wystarczająco prawdopodobne, że spółka Zalewajka powinna panu Łożyrokowi zapłacić i generuje nakaz zapłaty. Jeżeli spółka Zalewajka będzie miała zastrzeżenia – niech to trafi do sądu (tu widzę np. formularz zaskarżenia wskazujący czy zastrzeżenia wynikają z zapłaty, czy ze sporu między stronami).

Oczywiście, dla zwiększenia pewności że urząd skarbowy – wykonując uprawnienia władcze państwa – nie zostanie „wykorzystany”, można rozważyć wzmocnienie odpowiedzialności wierzyciela przez złożenie oświadczenia, że należność nie była kwestionowana (być może, że dłużnik został wezwany do zapłaty), a prawdziwość danych jest podawana pod odpowiedzialnością karną. Sądzę jednak, że kontrola na poziomie JPK sama w sobie jest wystarczająco mocna, problem pojawi się raczej przy rozszerzeniu systemu na sprawy nie tylko pomiędzy podatnikami VAT (takich w skali roku jest kilkaset tysięcy).

Przypuszczam, że największym problemem mentalnym będzie jednak „ale jak to nie sąd będzie się wypowiadał o obowiązkach cywilnych?”. W tym miejscu pozwolę sobie sięgnąć do unijnego rozporządzenia nr 805/2004 w sprawie utworzenia Europejskiego Tytułu Egzekucyjnego dla roszczeń bezspornych, ułatwiającego egzekwowanie roszczeń w sprawach transgranicznych. Artykuł 4 punkt 7 tego rozporządzenia przewiduje, że w Szwecji, w uproszczonym postępowaniu dotyczącym nakazów zapłaty, wyrażenie „sąd” (wydający orzeczenie podlegające wykonaniu) obejmuje również szwedzkie służby egzekucyjne (powinienem zacytować też szwedzkie nazwy, ale nie chcę zniekształcić pisowni). 

Chcemy odjąć obowiązków sądom? To nie trzymajmy się kurczowo myśli, że sąd musi. Zwłaszcza tam gdzie nie musi. 

Internet cenzurują!

Taka wieść krąży dziś po Europie, widmo takie. W istocie to tylko kolejna odsłona historii, o której pisałem w lipcu, czyli dalsze prace nad europejską dyrektywą o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym.

W lipcu eurodeputowani zdecydowali, że projektu nie przyjmą w wersji przepracowanej i zaproponowanej przez komisje, tylko że będą mogli wprowadzić kolejne poprawki na sali obrad (detale procedur prawodawczych zostawmy na inną okazję). Dziś zaczęli nad tymi poprawkami głosować, i ostatecznie przegłosowali…

No właśnie. Pierwsza nieprawdziwa informacja na ten temat jest taka, że cokolwiek uchwalili. Uchwalili bowiem jedynie poprawki do projektu przedstawionego przez Komisję Europejską, które teraz zostaną przedstawione Radzie Unii Europejskiej. Jeżeli Rada zaakceptuje w całości przedstawiony tekst, to faktycznie będzie można mówić o uchwaleniu dyrektywy. Jeśli nie… to jeszcze wiele etapów może ten projekt przejść, i będzie wiele okazji, żeby uznać, że upadł w całości.

A co przegłosowali? Szerzy się pogląd, że same szkodliwości. Cała dyrektywa jest dość hermetyczna w swojej treści, więc skupmy się na tym co budzi emocji (Partii Piratów zwłaszcza). Dla uproszczenia pominiemy teraz omówienie rzekomego „podatku od linków” (jest to tak naprawdę wynagrodzenie za korzystanie z cudzych materiałów dziennikarskich), bo porządne wyjaśnienie artykułu 11 wymagałoby więcej miejsca, niż mamy tu pod ręką, powiem krótko, że żadnemu internaucie wstawiającemu linka nie zaszkodzi. Za to artykuł 13…

Ustęp 1 tego artykułu przewiduje, że „platformy internetowe” (nazwa robocza, wrócimy do niej później) udostępniają publicznie utwory i dlatego mają zawierać uczciwe umowy licencyjne z posiadaczami praw do tych utworów. Umowy takie zgodnie z ustępem 2 mają załatwiać kwestię odpowiedzialności użytkowników platformy za umieszczone przez nich na platformie utwory – jeżeli tylko użytkownik przestrzega regulaminu platformy i nie działa w celach komercyjnych. Zatem jak najbardziej można będzie sobie wrzucić piosenkę, sprawdzając co najwyżej regulamin YT…

Ale idźmy dalej, bo najważniejsze przed nami. Mamy bowiem teraz ustęp o roboczym numerze 2a (to cały czas projekt w potencjalnej obróbce, przypominamy) regulujący sytuację, w której posiadacz praw nie chce udzielić licencji (wolno mu, np. telewizja może chcieć, żeby serial był dostępny tylko w jej serwisie). Tu już wyczuwam jak się wszyscy napinają, żeby krzyknąć coś o filtrowaniu itp – a tymczasem przepis nakazuje tylko platformom i posiadaczom praw współpracować w dobrej wierze przy zapewnieniu, że bez odpowiedniej licencji utwory nie będą się znajdować na platformie. Żadnych automatycznych mechanizmów (co więcej – że wybiegniemy naprzód – w ustępie 3 wyraźnie się przewiduje, że standardy powinny unikać automatycznego blokowania czegokolwiek). Współpraca – co podkreśla następne zdanie – ma nie powodować ograniczania dostępu do innych utworów, także jeżeli ktoś legalnie skorzysta z chronionego utworu na podstawie wyjątków prawnych. Gdzie ta cenzura…?

Ale to jeszcze nie wszystko. Na platformy został nałożony – w ustępie 2b – obowiązek stworzenia mechanizmu kontrolno-odwoławczego. Jeżeli użytkownik uzna że platforma (w ramach współpracy z posiadaczem praw) popełniła błąd i usunęła coś, czego nie powinna usunąć, to platforma powinna szybko i sprawnie przeanalizować skargę takiego użytkownika, a posiadacz praw – rozsądnie uzasadnić dlaczego zażądał usunięcia materiału, żeby osoba rozpatrująca skargę (jest podkreślone, że musi w tym uczestniczyć człowiek) nie opierała się tylko na stwierdzeniu „bo tak”. Po rozpatrzeniu skargi należy jeszcze użytkownikowi zapewnić (znaczy, państwa unijne będą musiały zapewnić) dostęp do niezależnego sposobu rozstrzygania sporów, w tym do sądu. Cen…

Wróćmy teraz do kwestii zasygnalizowanej na początku (lub prawie), czyli pojęcia „platformy” (dosłownie „dostawcy usług sieciowego dzielenia się treściami”), bez którego nie da się dobrze odczytać artykułu 13. Samej definicji szukamy w artykule 2 punkt 4b projektu dyrektywy (w ostatecznej wersji prawnicy unijni uporządkują tę numerację). Zgodnie z tym przepisem jednym z głównych celów platformy ma być przechowywanie i udostępnianie wszystkim znaczącej (ang. significant) ilości utworów zgromadzonych przez użytkowników, które platforma ma promować dla swojego zysku. Jednocześnie zdefiniowano, że platformą nie jest mikrofirma ani mała firma, serwisy niekomercyjne takie jak encyklopedie internetowe, jak również komercyjne bazy edukacyjne i naukowe (i jeszcze parę kategorii). Można odnieść wrażenie, że trzeba się będzie postarać, żeby spełnić definicję „platformy”, tak europosłowie postarali się przymknąć efekty uboczne działania dyrektywy…

Spokojnie. Takich podmiotów nie braknie. I to one głównie stoją za protestami przeciwko „ACTA2”, międląc coraz bardziej (z każdą wersją) nieadekwatne teksty o cenzurze. W sumie tak samo jak duże internetowe podmioty stały za ACTA i rozpętaną wokół niego histerią.

Rejestr pedofilów – rzeczy, których nie wiecie…

…a byłoby dobrze, żebyście wiedzieli.

1. Rejestr pedofilów nie istnieje.

Tak naprawdę istnieje Rejestr Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym. Mogą tam trafić sprawcy przestępstw zdefiniowanych w kodeksie karnym w rozdziale „Przestępstwa przeciwko wolności seksualnej i obyczajności”. A i to nie wszystkich, choć chyba wszystkich tych, które popełniono ze szkodą dla „dziecka”, czyli osoby niepełnoletniej (choć już niekoniecznie za posiadanie czy oglądanie pornografii dziecięcej). 

2. Dlaczego kogoś nie ma w rejestrze przestępców seksualnych?

Przede wszystkim rejestr składa się z dwóch części, nazwijmy je roboczo jawną i ukrytą. To, co można znaleźć na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości, stanowi tylko część jawną, do której w założeniu trafiają „najgorsi” przestępcy. Dla potrzeb tego wpisu określmy ich jako „pedofilów”, czyli sprawców zgwałcenia (ach, ten język prawniczy – ale czasem trzeba) na osobach poniżej 15 roku, „brutalnych gwałcicieli”, czyli takich, którzy działali ze szczególnym okrucieństwem, oraz „recydywistów”, którzy raz siedzieli w więzieniu za przestępstwo seksualne i popełnili kolejne, a co najmniej raz dotyczyło to osoby niepełnoletniej (czyli może to być nawet handlarz pornografią z nastolatkami). Cała reszta natomiast trafia do części ukrytej, dostępnej m.in. dla sądów, ale także np. dla dyrektorów szkół czy szpitali dla dzieci, żeby wiedzieli czy nie zatrudnią osoby skazanej za przestępstwa seksualne.

3. Dlaczego jakiegoś pedofila czy gwałciciela nie ma w tym rejestrze?

Dochodzimy do punktu dającego podstawę do teorii spiskowych (one zresztą sprowokowały mnie do tej notki). Autorzy ustawy tworzącej rejestr przyjęli bowiem bardzo… statystyczną metodę rozstrzygania, czy ktoś powinien się w tym rejestrze (jawnym) znaleźć – poprzez odwołanie się do bardzo ściśle określonych przepisów kodeksu karnego. W przypadku „pedofilów” (rozumianych jak w pkt 2) jest to przepis artykułu 197, paragraf 3, punkt drugi. Nie każdy jednak wie, że paragraf trzeci został podzielony na punkty dopiero z dniem 8 czerwca 2010 roku, i dopiero od tego momentu istnieje szczególna kategoria „zgwałcenia pedofilskiego”. Jeżeli więc przed tym dniem ktoś dopuszczał się nawet seryjnych gwałtów na dzieciach, w rejestrze (jawnym) się nie znajdzie. Co do „brutalnych gwałtów” (ze szczególnym okrucieństwem) – tu z kolei decyduje przepis paragrafu 4, który w artykule 197 wprowadzono 26 września 2005 roku, choć taka odmiana zgwałcenia jest znana kodeksowi od momentu jego uchwalenia (ale wcześniej była w innym paragrafie). Co ciekawe, można trafić do rejestru za gwałt ze szczególnym okrucieństwem popełniony w okresie obowiązywania poprzedniego kodeksu, czyli przed 1 września 1998 roku… 

4. To kto właściwie jest w tym rejestrze?

Dochodzimy do miejsca, w którym w pewien sposób robi się smutno (choć dziwnie może wyglądać smutek nad skazanymi za przestępstwa seksualne). W rejestrze są bowiem po prostu osoby, które w wyroku skazującym mają wymienione określone przepisy kodeksu (wyrok karny wymienia wszystkie przepisy, które stanowiły podstawę skazania). W poprzednim punkcie wyjaśniliśmy, że utrafienie w odpowiednią kombinację numerków może kogoś z rejestru wykluczyć. Inna „pechowa” kombinacja może kogoś do rejestru wtrącić. Kiedy przeglądałem różne wpisy w rejestrze, wielokrotnie widziałem osoby, które w chwili przestępstwa były w wieku najwyżej licealnym (jeden chłopak nie miał chyba nawet 16 lat), ofiara mogła chodzić do tej samej szkoły, ale nie miała 15 lat – i tak oto sprawca stawał się sprawcą szczególnej kategorii, „pedofilem”.

5. Czy to znaczy, że ktoś w rejestrze pedofilów i gwałcicieli w ogóle nie jest pedofilem lub gwałcicielem?

Było już wyjaśnione, że dla rejestru liczą się numerki przepisów. W rejestrze można znaleźć między innymi kobiety oraz osoby z niewielkimi wyrokami (także w zawieszeniu) – ale mające w podstawie prawnej skazania bardzo określone przepisy. Może się to zdarzyć, jeżeli ktoś np. w jakiś sposób pomagał tylko innym w gwałcie.

6. Czy mimo wszystko można kogoś do rejestru nie wpisać?

Teoretycznie tak. Decyduje o tym sąd, który sądził daną sprawę. W przypadkach przestępców wpisywanych do rejestru jawnego można tak zdecydować tylko w wyjątkowym przypadku dla dobra małoletniego pokrzywdzonego.

7. A czy kogoś można z rejestru wykreślić?

Z rejestru jawnego w zasadzie tylko po śmierci.

8. A tak właściwie to po co jest ten jawny rejestr?

A tak właściwie to nie wiem.

Ciemna Wikipedia

Wczoraj popołudniu doszło do tzw. zaciemnienia Wikipedii. Polega to na tym, że gdy otworzymy dowolne hasło, to po chwili następuje przekierowanie do strony zawierającej „Stanowisko wikipedystów w kwestii dyrektywy o prawach autorskich„. A że temat ten śledzę od pewnego czasu, to załamałem nieco ręce i postanowiłem na tym przykładzie pokazać, w jak ślepe uliczki brnie dyskusja na ten temat. 

Ponieważ oświadczenie wkrótce zapewne zniknie, będę analizował jego tekst fragmentami.

5 lipca 2018 Parlament Europejski zdecyduje w głosowaniu, czy propozycję dyrektywy dotyczącej praw autorskich wystarczy procedować przez odpowiednią komisję, czy należy ją przegłosować plenarnie. Jeżeli nastąpi to pierwsze, a proponowana dyrektywa zostanie przyjęta w brzmieniu zaakceptowanym przez komisję JURI, otwartość Internetu będzie poważnie zagrożona.”

Oznacza to w pewnym skrócie: przez ostatnie 20 miesięcy komisje Parlamentu obradują nad projektem wniesionym przez Komisję Europejską. Komisją wiodącą jest komisja prawodawcza (JURI), swoje propozycje zgłosiły też inne komisje, 29 czerwca komisja JURI przekazała swój finalny projekt (ilość naniesionych poprawek liczy się w tysiącach), a zatem pytanie brzmi: czy półtora roku pracy miało znaczenie, czy zaczynamy od nowa. O „zagrożeniu otwartości Internetu później”, bo na razie to tylko hasło.

Aktualna treść dyrektywy nie aktualizuje prawa autorskiego w Europie i nie promuje uczestnictwa w społeczeństwie obywatelskim.

Gdyż – uwaga – dyrektywa dotyczy praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym i będzie jedną z wielu dyrektyw unijnych dotyczących prawa autorskiego. Czyli jest to zarzut typu „zmieniacie zasady opieki nad dziećmi, a nie wprowadzacie małżeństw jednopłciowych”. 

a zagraża wolności online i tworzy przeszkody w dostępie do Sieci. Wprowadza nowe ograniczenia, filtry i restrykcje.

Jest to co do zasady nieprawda, chyba że przez „wolność online” ktoś rozumie prawo do naruszania cudzych praw autorskich. Jest to dość intrygujące w świetle zasad Wikipedii, która przestrzega cudzych praw autorskich. Dyrektywa w ogóle nie zajmuje się dostępem do sieci, a „ograniczenia i restrykcje” jakie wprowadza, to zakaz zarabiania na cudzych tekstach prasowych bez zapłacenia wydawcom tych tekstów oraz środki mające zablokować zarabianie na cudzych utworach (w praktyce na piosenkach, filmach i serialach). O „filtrach” później.

Jeżeli propozycja zostanie przyjęta w obecnej formie, dzielenie się wiedzą encyklopedyczną w sieciach społecznościowych, czy znajdowanie artykułów w wyszukiwarkach może nie być możliwe. Wikipedia także będzie zagrożona.

Zapomnieli dodać, że encyklopedie internetowe (takie jak Wikipedia) i ogólnie projekty niekomercyjne (w tej wersji projektu, która została przekazana Parlamentowi pod głosowanie) są wyłączone spod dyrektywy, a przynajmniej spod tych postanowień, które najgłośniej zwalczają. Co mieli na myśli o znajdowaniu artykułów w wyszukiwarkach… dalibóg, ciężko zgadnąć.

Przeciw propozycji już zdecydowanie sprzeciwiło się ponad 70 programistów, w tym także twórca sieci, Tim Berners-Lee, 169 naukowców i badaczy, 145 organizacji zajmujących się prawami człowieka, wolnością słowa, badaniami naukowymi, a także branża technologiczna, Wikimedia Foundation, organizacja non-profit, która opiekuje się, między innymi, tą darmową encyklopedią.”

70 programistów to faktycznie ważny głos, przepraszam za ironię. Nawet jeśli wśród nich jest TBL, który ostatnio przyznał, że jest załamany tym, jak internet nie działa tak jak sobie wymyślił 30 lat temu. Ale wróćmy do meritum.

Z tych powodów polskojęzyczna Wikipedia zdecydowała się na zaciemnienie wszystkich swoich stron na 24 godziny (do godz. 15.00 5 lipca 2018). Chcemy nadal oferować darmową, otwartą, społecznościową encyklopedię opartą na weryfikowalnych źródłach

W czym nowa dyrektywa nijak nie przeszkadza: ani w części dotyczącej oferowania encyklopedii, ani oparcia jej na weryfikowalnych źródłach. 

Wzywamy wszystkich członków i członkinie Parlamentu Europejskiego, aby głosowali przeciwko zawężeniu procedowania dyrektywy do dedykowanej komisji, aby w trakcie dyskusji plenarnej wrócono do rozmów i rozważono liczne propozycje zmian, pochodzących między innymi od organizacji ruchu Wikimedia

Czyli aby wyrzucić do kosza półtora roku pracy, bo projekt po rozważeniu setek propozycji nie jest zgodny z oczekiwaniami jednej organizacji (w której działalności akurat dyrektywa nijak nie będzie przeszkadzać).

aby usunięto artykuły 11 i 13

I tu okazuje się być pies pogrzebany. Artykuł 11 wprowadza prawo wydawców do uczciwego i proporcjonalnego wynagrodzenia za używanie  w formie cyfrowej opublikowanych przez nich tekstów (jak wyżej – żeby ktoś za darmo nie zarabiał na cudzych prawach). Nikt nie wspomniał o tym, że zastosowanie będą mieć zasady dozwolonego użytku, ani że wyraźnie podkreślono prawo do prywatnego i niekomercyjnego korzystania z publikacji, ani wreszcie że (dla uniknięcia przesadzonych wątpliwości) wyraźnie zapisano w projekcie, że wynagrodzenie nie należy się za umieszczanie linków (powszechnie i myląco o artykule 11 pisano jako o wprowadzającym „podatek od linków” i wielu ludzi w to rzeczywiście uwierzyło, że będzie musiało płacić, jak chcą umieścić linka na stronie). Artykuł 13 z kolei nakazuje, że „platformy”, na których użytkownicy umieszczają pliki zawierające treści chronione prawem autorskim (piosenki, filmiki, obrazki, teksty, programy…), mają obowiązek zapewnić, że nie będzie to naruszało praw autorskich osób uprawnionych (biorąc pod uwagę, że Wikipedia nie zamieszcza takich plików, to można sobie zadać pytanie jak to miałoby Wikipedii przeszkadzać). Nie ma jednak informacji, jak bardzo w finalnym projekcie zabezpieczono zwykłych użytkowników sieci przed ewentualnymi nadużyciami (bo nie pasowałoby do konceptu „zagrożeń”, nieprawdaż?) – zakazano co do zasady filtrowania całości treści, nakazano ograniczenie mechanizmów ochronnych do tego, co zgłoszą osoby posiadające prawa autorskie, wprowadzono obowiązek wykazania przez zgłaszających, że posiadają prawa autorskie do utworów nielegalnie zamieszczonych, zagwarantowano kontrolę sądową… Wiedzieliście o tym? No właśnie, ciekawe dlaczego w komunikacie Wikipedii (pardon: wikipedystów) o tym nie napisano.

jak i aby poszerzono wolność panoramy na całą Unię Europejską

Abstrahując od zasadności postulatu, jest to znów żądanie „skoro zajmujemy się regulacją uprawy ziemniaków, to wprowadźmy wolność uprawiania konopi”.

i poddano domenę publiczną większej ochronie

Oraz żeby było ogólnie fajnie (bo inaczej zamkniemy Wikipedię).

Generalnie zamiast przekazywać rzetelną informację, to tym komunikatem Wikipedia szerzy ciemnotę. Smutne.

PS Dla zaciekawionych faktami:
ostatni projekt z 25 maja 2018 roku (tylko w formacie PDF)
https://eur-lex.europa.eu/legal-content/EN/TXT/?uri=consil:ST_9134_2018_INIT
– ostateczne propozycje poprawek z 29 czerwca 2018 roku, przedłożone Parlamentowi
http://www.europarl.europa.eu/sides/getDoc.do?type=REPORT&mode=XML&reference=A8-2018-0245&language=EN#title2

Dobra Robota w Kancelarii Sejmu

Przeglądałem dziś (online) zawartość Dziennika Ustaw. Nie powiem, działo się, dużo do czytania (i do liczenia), ale przede wszystkim sprawdzałem, czy nie przegapiłem ogłoszenia istotnej nowelizacji kodeksu cywilnego, istotnej z powodu poważnych zmian dotyczących przedawnienia roszczeń. Przeglądałem tak sobie i przeglądałem, aż się zadumałem…

Kodeks cywilny to w gruncie rzeczy mocno już sędziwy dokument w naszym prawie, może jeszcze nie osiągnął wieku emerytalnego, ale już dobrze po pięćdziesiątce. Ile razy przez ten czas był nowelizowany, to pytanie do fanów statystyk (być może do adiunktów w katedrach prawa cywilnego), sądzę że co najmniej dziesiątki razy. Można zatem pomyśleć sobie, że przydałoby się, aby ktoś nad tym zapanował (nie licząc wydawców komercyjnych) i zebrał oficjalnie te wszystkie zmiany w jedną całość, temu właśnie służy instytucja tekstu jednolitego aktu prawnego. I – nie da się ukryć – ostatnio nawet jest to instytucja prężnie używana, teksty jednolite są liczne (aczkolwiek zdarza się, że czasem w opublikowanym obwieszczeniu ustalającym tekst jednolity, tekst ustawy jest krótszy niż wykaz nieuwzględnionych w tekście jednolitym przepisów ustaw nowelizujących). 

W Dzienniku Ustaw Marszałek Sejmu ogłosił właśnie kilka dni temu jednolity tekst kodeksu cywilnego, obwieszczenie Marszałka ma datę 10 maja. Jeśli czytaliście uważnie, to zapewne właśnie zadajecie sobie to samo pytanie co ja: czy ten tekst uwzględnia… I zapewne w tyle głowy przemyka myśl „…bo jeżeli nie uwzględnia, to po co tekst jednolity, który nie uwzględnia zmiany graniczącej z rewolucją…” Może będziecie próbowali racjonalizować, że tych zmian już naprawdę tak dużo, że nie można było czekać. I wtedy wyskakuje złośliwy chochlik Faktnik, który podpowiada, że tekst jednolity kodeksu cywilnego został już ogłoszony w styczniu 2014 roku. A potem w roku 2016. A potem w roku 2017…

Słusznie podejrzewacie: tekst jednolity ustalony obwieszczeniem z 10 maja 2018 roku nie zawiera ustawy uchwalonej przez Sejm (i przekazanej do Senatu) 13 kwietnia 2018 roku. W sumie nadal nieogłoszonej, choć prezydent podpisał ją dziewięć dni temu (na dzień przed publikacją tekstu jednolitego).

Dobra… robota, Kancelario Sejmu.

Liczyć jak Grant Thornton

Prawo. Prawo. Dużo prawa mamy. Mówią, że z każdym dniem przybywa coraz więcej i więcej. Jest nawet firma doradcza która zajmuje się zliczaniem, ile tego prawa dokładnie przybywa każdego roku (chciałem napisać, że każdego dnia, ale nie chciałbym przypisywać tego na wyrost). Podobno gdyby ktoś chciał czytać wszystkie przyjmowane w 2017 roku ustawy i rozporządzenia, musiałby na to poświęcić 3 godziny i 37 minut z każdego dnia roboczego (w sumie opublikowano w 2017 roku 27118 stron przepisów) – co przedstawia się jako straszliwą barierę biurokratyczną rozwoju gospodarki.

Wdałem się o poranku w krótką wymianę zdań z przedstawicielem firmy doradczej i postanowiłem zmarnować chwilkę na pokazanie jak to wygląda. Nie mam niestety dostatecznie długiej chwilki, żeby przeanalizować choćby miesiąc prawotwórstwa (w marcu w Dzienniku Ustaw dokonano 209 publikacji), więc ograniczyłem się do minimalnej próbki z dnia 1 marca roku. Tego dnia w Dzienniku Ustaw dokonano 11 publikacji, czyli powyżej średniej wynoszącej (przy 22 dniach roboczych w marcu 2018) 9,5 publikacji dziennie. Z tych 11 ogłoszonych aktów trzy to teksty jednolite – jednej ustawy i dwóch rozporządzeń (pomijamy bo to nie „nowe przepisy”, firma również je pomija w metodologii – plusik). Pozostałe osiem to rozporządzenia, liczące sobie 35 stron (wg Dziennika Ustaw, nie w przeliczeniu na maszynopis). Dużo? Jak sobie wyobrazimy „35 stron przepisów”, to wydaje się pokaźny stosik. Ale…

Rozporządzenia z natury swojej są aktami niższego rzędu, o charakterze wykonawczym, wydanymi na podstawie konkretnych ustaw i najczęściej służącymi uregulowaniu kwestii szczegółowych, o których przeciętny prawnik (a tym bardziej przedsiębiorca czy obywatel) nawet nieraz nie pomyśli, i z którymi – z prawdopodobieństwem przekraczającym 90% – nigdy się nie zetknie.

Przedmiotem 8 rozporządzeń opublikowanych w dniu 1 marca 2018 roku były kwestie:
1. zmiany szczegółowego wykazu czynności wykonywanych przez Oddział Celny w Małaszewiczach,
2. właściwości prokuratury we Włoszczowie,
3. dodania jednej pozycji w wykazie chorób zwierząt, których rozpoznawaniem zajmuje się jedno z laboratoriów Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach,*
4. liczby osób powoływanych na ćwiczenia wojskowe w 2018 roku (nieco ponad 2 tysiące, gdyby kogoś interesowało)
5. trybu wypłat związanych z Europejskim Funduszem Morskim i Rybackim,
6. sposobu ustalania tożsamości przy legitymowaniu przez Straż Ochrony Państwa (dawny BOR), czyli jakie dokumenty będą dla funkcjonariusza wystarczające,
7. zniesienia pełnomocnika ds. informatyzacji wymiaru sprawiedliwości,
8. ocen okresowych i opinii służbowych funkcjonariuszy Służby Celno-Skarbowej.
*żeby dokładnie się tego dowiedzieć, musiałem sięgnąć do głównego rozporządzenia, sama zmiana jest bardzo enigmatyczna („w załączniku w tabeli w Lp w kolumnie dodaje się…”

Z tych 35 stron, aż 25 stron przypada na rozporządzenie o ocenach i opiniach. Z czego 20 stron to wzory dokumentów. 

Teraz każdy sam sobie może w spokoju odpowiedzieć: gdyby przeglądał treść Dziennika Ustaw, to czy po zobaczeniu spisu treści zaglądałby głębiej. O ile oczywiście nie dokonuje transportów przez Małaszewicze, nie zajmuje się sprawami karnymi w okolicach Włoszczowy, nie ubiega się o dofinansowanie z Funduszu… Dla firmy doradczej Grant Thornton wszystkie te strony przepisów wyglądają tak samo.

10 z 18

Serial pt. powoływanie nowej Krajowej Rady Sądownictwa (niektórzy piszą z małej litery) powoli zbliża się do końca, na 15 miejsc w Radzie przeznaczonych dla sędziów zgłosiło się 18 kandydatów, podobno wszyscy zostali pozytywnie zweryfikowani, choć w jednym przypadku część sędziów miała wycofać swoje poparcie (wymaganych jest 25 podpisów sędziów lub 2000 podpisów obywateli), a w drugim jest problem ze stanem spoczynku (nie wiem, czy chodzi o stan spoczynku kandydata, czy o stan spoczynku sędziów go popierających), w każdym razie 16 to zawsze więcej niż 15, więc parlament stanie przed trudnym zadaniem wybrania najlepszych spośród zgłoszonych.

Zaskakująco dużą popularnością cieszyły się na Twitterze moje podliczanki dotyczące przekroju kandydatów w kontekście ich związków z władzą wykonawczą (otwartym tekstem: z ministrem sprawiedliwości). Mając kompletną listę postanowiłem już zrobić wyliczankę w sposób bardziej trwały, czyli nie tweetem, lecz notką na blogu. 

Kogóż zatem mamy wśród tych 18 odważnych? Dla lepszej przejrzystości w punktach:
– 6 (sześcioro) prezesów sądów nowopowołanych przez ministra, zwykle na podstawie ustawy pozwalającej na swobodne odwoływania i powoływanie prezesów, dotąd wybieranych przez sędziów danego sądu; 
– 1 nowopowołanego wiceprezesa sądu
– 1 żonę nowopowołanego prezesa sądu
– 1 brata nowopowołanego prezesa sądu
– 1 sędziego delegowanego do ministerstwa 
(w ramach ciekawostki można dodać, że w chwili zgłaszania swojej kandydatury jeden z tych nowych prezesów był tylko sędzią oddelegowanym do ministerstwa)

I teraz będą emocje: kto odpadnie? Osoby bliskie ministerstwu, czy te bardziej niezależne? Powściągliwie nie będę snuł przewidywań.