Trzeci człowiek

Ta historia jest znana: na Igrzyskach w Meksyku w 1968 roku, do ceremonii wręczenia medali w biegu na 200 metrów mężczyzn dwaj zawodnicy – mistrz olimpijski i rekordzista świata Tommie Smith oraz jego kolega z drużyny, brązowy medalista John Carlos – wyszli boso, z przypiętymi do dresów znaczkami OPHR (organizacji protestującej przeciwko segregacji rasowej) i czarnej rękawiczce na jednej z dłoni. Podczas wykonywania hymnu amerykańskiego Smith i Carlos unieśli zaciśnięte pięści w geście solidarności z czarnoskórymi, za co zostali usunięci z wioski olimpijskiej.

Mexico 1968 Black Power salute Peter Norman

Mało kto zwraca uwagę na trzeciego człowieka na tym zdjęciu, stojącego z przodu białego, pewnie dlatego, że ma buty na nogach i nie podnosi ręki – pomimo że też ma na dresie znaczek OPHR, o który sam poprosił. Ba, to on podpowiedział Amerykanom – po tym jak Carlos zapomniał swojej pary czarnych rękawiczek – żeby się podzielili parą rękawiczek Smitha (dlatego Carlos podnosi lewą rękę, a nie prawą).

Ten trzeci Peter Norman, biały sprinter z Australii, też dotkniętej piętnem rasizmu. W eliminacjach ustanowił rekord olimpijski, w finale kapitalnym finiszem wydarł srebro Carlosowi, ustanawiając niepobity do dziś rekord Australii. Jego gest był dyskretny w porównaniu ze Smithem i Carlosem, więc wściekłość szefa MKOl go ominęła, choć australijskie media nawoływały do ukarania go również. Smith i Carlos uznali go za swojego przyjaciela, na tyle że nieśli jego trumnę kiedy zmarł w 2006 roku.

Mówiono później że w Australii był prześladowany za swój gest, w 2012 niższa izba australijskiego parlamentu nawet podjęła uchwałę przepraszającą za traktowanie go po powrocie z Meksyku. Nie będę tej kwestii tu drążyć szczegółowo, twierdzenia w różnych artykułach są sprzeczne, te bardziej dramatyczne okazują się być kontrfaktyczne. Norman już nam nie wyjaśni.

Łzy na bieżni

Zdradzę pewien sekret: potrafię bardzo emocjonalnie reagować na rywalizację sportową, zwłaszcza jeśli dotyczy naszych reprezentantów. Zagryzam zęby, zaciskam pięści, wykonuję przeróżne gesty, wymachy, podskoki; szczęśliwy finał potrafi ze mnie wycisnąć łzy, nigdy nie wiem w którym przypadku. W półfinałowym biegu Joanny Jóźwik na 800 metrów – wygranym firmowym finiszem, tym razem ze środka stawki – podskakiwałem na kanapie z radości.

Takie reakcje mam od dawien dawna. Pamiętam, że jednym z pierwszych przypadków zwilgotnienia oczu był bieg, którego nawet nie mogłem oglądać: finał kobiecej sztafety 4×100 metrów na igrzyskach w Tokio w 1964 roku. Czytałem o nim w zeszytach „Pocztu polskich olimpijczyków” oraz w znalezionej przypadkiem na śmietniku i gdzieś później zagubionej książeczce Tadeusza Olszańskiego, też o olimpijczykach; z tej drugiej mam wryte w pamięć zdanie „Start! Teresa [Ciepły] znakomicie wychodzi z bloków”. I kiedy docieramy do mety, na którą rozpędzona Ewa Kłobukowska wpada bijąc rekord świata, niezmiennie mi się w oczach robi mokro…

Patrzyłem w nocy z zaciśniętymi pięściami, jak Joanna Jóźwik biegnie na końcu stawki i finiszuje na piątym miejscu, z czasem o półtorej sekundy lepszym niż w półfinale, o sekundę lepszym od rekordu życiowego, o 0,42 sekundy gorszym od 36-letniego rekordu Polski, o pół sekundy od medalu. Przed nią była Kanadyjka Bishop, którą pokonała w półfinale, oraz trzy potężne Afrykanki, otwarcie lub skrycie uważane za dwupłciowe, ze słynną już Caster Semenyą na czele. Po tym finale niestety czytam opinie, że biegło w nim trzech mężczyzn, więc…

Ewa Kłobukowska po igrzyskach w Tokio (gdzie do złota w sztafecie dorzuciła brąz na 100 metrów) dalej szła jak burza, także dzięki przyjaźni i rywalizacji z Ireną Kirszenstein (później Szewińską). Mistrzostwo Europy, rekordy świata… Ale w 1967 roku została zmuszona do zakończenia kariery, ponieważ uznano, że nie przeszła testu płci, w części jej komórek stwierdzono obecność chromosomu Y (w konfiguracji XXY). Nie pojechała bić kolejnych rekordów na igrzyskach w Meksyku (stare wymazano z tabel), zamiast tego urodziła syna.

Za mundurem olimpijki sznurem

Oglądam Igrzyska bardziej chłonąc niż starając się cokolwiek zapisywać, emocji nie brakuje – i kiedy nasi mkną po medale (widziałem i szaleńczą końcówkę wyścigu Majki, i kapitalny finisz pary Fularczyk-Madej), i kiedy nasi walczą jak lwy, niezależnie czy ostatecznie wygrają (patrz: badmintoniści Zięba i Mateusiak z Anglikami), czy przegrają (patrz: pingpongiści Dyjas, Górak i Wang z Japończykami czy też szablistki Socha, Kozaczuk i Jóźwiak z Amerykankami). Wczoraj nawet zarwałem kawałek nocy, żeby zobaczyć jak startuje nasza juniorka Ewa Swoboda w półfinale setki (po drodze byli pingpongiści oraz fascynujące mecze del Potro i tej niesamowitej złotej Portorykanki Moniki Puig, więc czekało się dobrze).

Po biegu Swoboda miała powiedzieć (tego już nie widziałem, tylko słyszałem), że swoją przyszłość chętnie wiązałaby z wojskiem. Spotkałem szybko komentarz, że nie zdaje sobie nastolatka sprawy, że w wojsku trzeba robić coś więcej niż tylko trenować – i aż mną zatrzęsło. Przecież tylu sportowców formalnie jak najbardziej jest żołnierzami! Żeby daleko nie patrzeć – nasz podwójny wicemistrz olimpijski, kapral zawodowy Piotr Małachowski. Wojsko to męska sprawa? A skąd! Choćby nasza kadra biathlonistek żołnierzami stoi, z wicemistrzem świata  kapral Krystyną Pałką na czele. W Rio od polskich żołnierek aż się roi w przeróżnych dyscyplinach: starsza szeregowa szablistka Aleksandra Socha, strzelczynie: kapral Sylwia Bogacka czy starsza szeregowa Agnieszka Nagay, starsza szeregowa judoczka Daria Pogorzelec, starsza szeregowa zapaśniczka Agnieszka Wieszczek… (w Londynie podnosiła ciężary starsza szeregowa Aleksandra Klejnowska)

Polscy sportowcy wojskowi reprezentują wszelkie formacje: i wojska lądowe, i Siły Powietrzne, i Marynarkę Wojenną. Ewa Swoboda może mieć więc duży wybór (dyscyplina wszędzie będzie podobna). Sądząc po tym, że jej czas w półfinale – choć nie był daleki od rekordu Polski ani nawet nie był rekordem życiowym – był najlepszym wynikiem polskiej sprinterki na 100 metrów na Igrzyskach Olimpijskich (o jedną setną poprawiła wynik Ireny Szewińskiej sprzed pół wieku), to chyba wyląduje w Siłach Powietrznych, w eskadrze F-16…

Plebiscytowe przekomarzania

Odbył się kolejny plebiscyt Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski. Wygrał piłkarz Robert Lewandowski, w ostatnich tygodniach poważnie rozważany jako kandydat jeśli nie do Złotej Piłki, to przynajmniej do czołowej trójki tej imprezy (nie wnikam czy w miejsce Neymara, czy Cristiano Ronaldo).

Rafał Stec skomentował na fejsie, że kiedy (poprzednio) plebiscyt wygrywał piłkarz Zbigniew Boniek, reprezentacja Polski była na trzecim miejscu w świecie (Espana’82), a piłkarz Lewandowski wygrywa, kiedy reprezentacja Polski awansowała na 24-drużynowe Euro (z drugiego miejsca w grupie, nie dodał). Zerknąłem sobie na wyniki plebiscytu z 1982 roku – piłkarz Boniek zostawił wtedy w pokonanym polu mistrzynię Europy w biegu przez płotki oraz mistrzów świata w zapasach i podnoszeniu ciężarów (oraz tenisistę Fibaka). Piłkarz Lewandowski pokonał mistrzynię świata i rekordzistkę świata w rzucie młotem, mistrza świata (i Uniwersjady) w rzucie młotem i zwycięzcę rajdu Dakar na quadzie (oraz tenisistkę Radwańską).

W dyskusji pod komentarzem Rafała Steca pojawiła się odpowiedź „a w 1996 roku piłkarz Citko wygrał z mistrzami olimpijskimi”. Tyle że piłkarz Citko wygrał w konkursiku telewizyjno-radiowym, w plebiscycie Przeglądu Sportowego zajął miejsce 10, za kompletem mistrzów olimpijskich (i dwójką wicemistrzów).

Samego wyniku nie komentuję już, podobnie jak Złotej Piłki.

Syn skacze za ojcem

Przyznaję, nieszczególnie śledzę aktualną sytuację wśród polskich lekkoatletów, więc nazwiska naszych wschodzących gwiazd niejednokrotnie mnie zaskakują, w końcu Angeliki Cichockiej, naszej świeżo upieczonej wicemistrzyni świata, nie znałem właściwie do… wczoraj, podobnie jak wielu tych, którzy o medale walczyli, lecz bezskutecznie. Kiedy więc w toku którejś z transmisji zobaczyłem nazwisko polskiego trójskoczka, moją pierwszą myślą było: czy to nazwisko jest przypadkowe?

Trzy dekady temu mieliśmy bowiem trójskoczka nazwiskiem Hoffmann, Zdzisław zresztą, który został mistrzem świata (Helsinki 1983, na otwartym stadionie) i po dziś dzień dzierży rekord Polski w trójskoku na otwartym stadionie. Dziś na rozbiegu stawał Karol Hoffmann, sprawdziłem: syn Zdzisława. Na skoczni w sopockiej ErgoArenie zajął piąte miejsce, nieźle, lecz do sukcesów ojca mu wciąż daleko, choć już przeskoczył go w hali.

Na otwartym stadionie młody Hoffmann może się na razie poszczycić jedynie trzecim wynikiem w historii polskiego trójskoku, skoczył dalej niż najlepsze osiągnięcie wybitnego miechowiczanina Józefa Szmidta (Josefa Schmidta). Szmidt był jednak o generację starszy od Hoffmanna seniora, jego 17 metrów, 3 centymetry było przez osiem lat rekordem świata (przypadkiem taka sama odległość jest też od trzech dekad halowym rekordem Polski). Zacząłem się zastanawiać – synowie Szmidta to już nie ten wiek, ciekawe czy dla wnuków już nie za późno próbować, czy nie odziedziczyli po dziadku genów dalekiego skakania.

Medalistom halowych mistrzostw świata z Kamilą Lićwinko na czele wielkie gratulacje!

Rekord tysiąclecia

Rekordy lekkoatletyczne w wielu konkurencjach są wyśrubowane tak mocno, że trudno je dziś pobić. Przyczyny tego mogą być przeróżne: czasem rekordy były ustanawiane w szczególnie sprzyjających warunkach, jak w przypadku legendarnego skoku Boba Beamona w Meksyku; czasem były ustanawiane przez niepowtarzalne talenty, takie jak Michael Johnson, Jan Żelezny czy Siergiej Bubka; czasem zaś – trudno ukrywać – autorzy rekordów byli beneficjentami systemów niedozwolonego wspomagania, tutaj uprzejmie nazwiska pominiemy (nawet tych, którzy dziś już publicznie zostali uznani za nieuczciwych). 

Jako że w wielu konkurencjach rekordy zostały ustanowione w ubiegłym stuleciu i mimo wysiłków wielu atletów trzymają się mocno (choć niejeden raz wiele już nie brakowało), trudno jest odnotować coś nowego w tabelach. Oglądamy więc wiele informacji o pobiciu przez zawodnika najlepszego wyniku, sezonu, rekordu życiowego, czy o osiągnięciu najlepszego wyniku w sezonie (bo nawet rekordy mistrzostw świata czy olimpijskie bywają nazbyt wyśrubowane), co jednak wydaje się niedostateczne dla podkreślenia osiągnięć spektakularnych. 

Takie refleksje nachodziły mnie dziś przy oglądaniu transmisji z moskiewskiego konkursu trójskoku mężczyzn. Francuz Tamgho jako trzeci w historii przekroczył granicę 18 metrów, wynik niewidziany od czasów wielkiego Jonathana Edwardsa, a i to raczej sprzed roku 2000 niż później. Kalendarz pozwala jednak na określenie tego w sposób dość pompatyczny, jako najlepszego wyniku w tym stuleciu, a nawet (bo czemu mamy żałować) tysiącleciu, zobaczymy ile jeszcze zaczekamy na dzień, w którym rekord stulecia stanie się zwyczajnie rekordem świata. Bohdan Bondarenko po ustanowieniu rekordu tysiąclecia w skoku wzwyż (na mistrzostwach go wyrównał) atakował już dwudziestoletni rekord Sotomayora, na razie jeszcze to ponad jego możliwości, ale już widać światło.

Przedwczoraj rosyjski skoczek w dal Aleksandr Mienkow osiągnął jedynie najlepszy wynik dekady, ale ten rekord akurat może się długo nie ostać. 

Jamajka kontra reszta świata

Dwa lata temu Jamajczycy dominowali w sprincie na mistrzostwach świata – wygrali wszystkie trzy konkurencje (100m, 200m i sztafetę 4x100m), koleżanki wypadły tylko nieco słabiej, z jednym złotym i dwoma srebrnymi medalami. Wypada dodać, że w obu finałowych biegach na 100 metrów ekipa Jamajki miała po trzech reprezentantów (przy czym Bolt falstartem pozbawił siebie i reprezentację jednego stuprocentowo wręcz pewnego medalu), a w biegach na 200 metrów – po dwóch. 

Niedawno w Moskwie zakończyły się półfinały biegu na 100 metrów, finał za jakieś półtorej godziny. W finale pobiegnie dwóch Europejczyków, dwóch Amerykanów i czterech Jamajczyków.

Panie na tym dystansie na razie pobiegły dopiero biegi eliminacyjne, ale w półfinałach są cztery Jamajki. 

O plebiscytach

Nie miałem ja powodów do zadowolenia po plebiscytach za mijający rok. Plebiscytem na najlepszego piłkarza świata (już miałem napisać plebiscytem France Football, ale wszystko się pozmieniało przecież) szczególnie się nie przejąłem, wynik oczywiście jest do niczego (i nie żebym miał coś przeciwko Messiemu), już dwa lata temu napisałem, że ten plebiscyt stracił dla mnie znaczenie. Już większą przykrość (choć tylko nieco) sprawiło mi noworoczne notowanie Topu Wszech Czasów Trójki, choć nie chodziło o miejsce pierwsze (nie ten blog, więc nie będę się rozpisywał, ale umiejscowienie co najmniej jednego utworu wybitnie mi nie pasowało).

Niestety, dużo przykrzejszą niespodzianką okazał się ostatecznie wynik plebiscytu Przeglądu Sportowego. Jak kibicuję Justynie Kowalczyk, tak podtrzymuję pogląd, że za ubiegły rok niczym szczególnym sobie na laury nie zasłużyła. Cóż, jeżeli to kolejna impreza, w której liczy się wyłącznie popularność i medialność (powstrzymałem się od napisania „celebrytyzm”), to również będzie należało jej podziękować i całkowicie przestać się nią przejmować na następne lata. I tylko tych wybitnych sportowców szkoda, którym ten drobny listek do wieńca triumfalnego zostanie oszczędzony. 

Wyniki ostatnich mistrzostw świata podkusiły mnie jednak do snucia całkowicie przedwczesnych rozważań na temat kolejnej edycji. Justyna Kowalczyk mistrzostw świata nie będzie wspominać zbyt dobrze, skoro nawet czwarty Puchar Świata (i kolejny wygrany Tour de Ski) będzie tylko osłodą po czempionacie z jednym tylko srebrnym medalem. Niemal nieoczekiwanie, całkowicie przyćmili ją skoczkowie ze swoim liderem Kamilem Stochem, który na Puchar Świata szans właściwie nie ma, ale chyba by się nie zamienił. I teraz pytanie – czy skoczek przeskoczy biegaczkę?

Poza tym oczywiście wypadałoby przypomnieć, że sportowy rok dopiero się zaczyna, przed nami między innymi lekkoatletyczne mistrzostwa świata, a co jeżeli w Moskwie ponownie złotem błyśnie Tomasz Majewski…

Plebiscytów czas

Normalnie to prawie niewiarygodne: za dwa dni rozstrzygnięciu plebiscytu Przeglądu Sportowego (i TVP, ale to podlepianie się pod renomę jest), a ja ani razu nie zauważyłem nigdzie żadnej reklamy, żadnej zachęty do głosowania? To chyba najlepszy dowód na to, że nie oglądam TVP (ci, którzy oglądają, mogą podpowiedzieć, czy gdzieś się przewijało na antenie ogólnopolskiej), o tym że PS nie czytam, to wiadomo od dawna, ale szacunek dla plebiscytu zachowuję. 

A jakie będą wyniki tegorocznego plebiscytu? Cóż, wśród nominowanej dwudziestki właściwie dyskusji nie ma. Justyna Kowalczyk, choć dzielnie (a samotnie) staje właśnie na trasie Tour de Ski, za miniony sezon nie ma się zbytnio czym chwalić; owszem, po zaciętej walce pogromiła Bjoergen na Wielkiej Ścianie, ale to właściwie jedyny sukces, bo nawet Pucharu Świata już się obronić nie udało. Agnieszka Radwańska dotarła AŻ do finału Wimbledonu, ale też TYLKO do finału i tylko raz, na liście rankingowej na pierwsze miejsce nie wskoczyła; występu olimpijskiego, jak wiadomo, wypominać jej szczególnie nie zamierzam

Bo jednak jakby nie patrzeć, ubiegły rok był olimpijski. Jedyną konkurencyjną imprezą było Euro, ale występ drużyny narodowej skutecznie pozbawił Roberta Lewandowskiego jakichkolwiek szans, liczba plotek transferowych nie jest żadnym atutem. Sukcesiki w pomniejszych imprezkach również możemy pominąć wobec wagi Igrzysk.

Któż więc z olimpijczyków? Dla ułatwienia zadania, mistrzów mamy tylko dwóch. Z dumą patrzyliśmy na Adriana Zielińskiego i nie wypada jego osiągnięcia deprecjonować przypominając, że wygrał wagą ciała, a paru rywali solidnie mu pomogło. Nie może się jednak równać z tym, który już wszedł do grona Wielkich, w wielkim stylu broniąc pekińskiego złota. I dodajmy jeszcze jeden argument: że cztery lata temu ten triumf niezasłużenie zwinął mu sprzed nosa Robert Kubica (jak go uwielbiam, tak nie uważam, aby jednym wygranym wyścigiem sobie zasłużył na wyprzedzenie olimpijczyków). 

Fanfary dla Tomasza Majewskiego! Mam nadzieję, że tak właśnie będzie pojutrze. Sam nie będę miał w tym udziału (chyba że ta notka zostanie mi policzona).

Chitalu, Messi, Wilimowski

Jeszcze niedawno, jedynie statystycy wiedzieli, jaki jest rekord strzelonych goli w sezonie we wszystkich rozgrywkach (dopóki nie należał do Messiego). 

Jeszcze niedawno, jedynie najstarsi statystycy wiedzieli, jaki jest rekord strzelonych goli w jednym roku kalendarzowym (dopóki Messi nie potrzebował nowego rekordu do pobicia).

Jeszcze wczoraj, jedynie najstarsi szamani wiedzieli, że rekord Muellera został pobity w 1972 roku przez Zambijczyka Godfreya Chitalu, który strzelił 107 goli we wszystkich rozgrywkach. 

Rafał Stec (który informacją o Chitalu niejako sprowokował mnie do tej notki) żałował później, że Messiemu zaczyna brakować rekordów do bicia (choć ten Chitalu, przyznaję, może być trudny do pokonania, pozostanie pewnie niczym rekord Sotomayora). Niezasadnie: czemu Messi nie miałby bić rekordów w jednym meczu? Wszak rekord pamięta II Wojnę Światową, właśnie mu stuka 70 lat (Stephan Stanis z meczu Pucharu Francji Racing Club-Aubry Asturies, 16 goli), dużo młodszy jest rekord w meczu reprezentacyjnym (Australijczyk Thompson trafił 13 razy do siatki Samoa Amerykańskiego ledwie w roku 2001). A gdzie choćby przebicie rekordu Wilimowskiego z 1939 roku, kiedy 10 razy wbił gola Union Touring Łódź?