Serią w mężczyzn

W Formule 1 startowało w tym roku 20 kierowców, w tym 20 mężczyzn, w tym 1 niebiały (rasy czarnej).
W Formule 2 (serii bezpośrednio niższej) startowało w tym roku 24 kierowców, w tym 24 mężczyzn, w tym 5, powiedzmy, azjatyckiego pochodzenia (od Izraela po Japonię).
W serii GP3 (seria o jeszcze jeden szczebel niższa) startowało w tym roku 26 kierowców, w tym 25 mężczyzn, nie wydaje się, aby ktokolwiek był z odmiany niebiałej.
W najważniejszej, europejskiej serii wyścigów kategorii F3 (ma zostać połączona z GP3 od przyszłego sezonu) startowało w tym roku 28 kierowców, w tym 27 mężczyzn, w tym 5-6 azjatyckiego pochodzenia.
W amerykańskiej serii IndyCar startowało w tym roku 42 kierowców (przynajmniej w kwalifikacjach do jednego wyścigu), w tym 40 mężczyzn, w tym 1 Azjata.
Może gdzieś kogoś przegapiłem, bo nie przeglądałem masowo zdjęć.

Ogłoszono w tym tygodniu, że będzie specjalna seria wyścigowa dla kobiet (samochodami kategorii F3), mająca na celu łatwiejsze wyłowienie tych utalentowanych (bez gwarancji że znajdą później miejsce w wyższych seriach). Pod tekstami o tej serii znajdujemy liczne płacze białych heteroseksualnych mężczyzn, że są dyskryminowani kosztem kobiet (na potrzeby tej notki nie szukałem nieheteroseksualnych kierowców). Prawdopodobnie ci sami (a na pewno tacy sami) płaczą że we współczesnych Gwiezdnych Wojnach jest idiotyczna polityka promowania kobiet i mniejszości.

Wyjątkowo słabi są ci biali heteroseksualni mężczyźni.

PS Do wielu z tych kierowców wymienionych na wstępie zasadniczo lepiej pasowałoby określenie „chłopcy” niż „mężczyźni”

Gwiezdne (Anty)Wojny

Leci ten czas, leci, od premiery Epizodu Ósmego minęło już z pięć tygodni, w niektórych kinach już zdążył wypaść z repertuaru, a ja właściwie nic jeszcze nie napisałem… Z drugiej strony skoro tyle czasu już minęło, to przynajmniej nie muszę się martwić o te gapy co jeszcze nie widziały i w razie potrzeby mogę walić SPOILERY otwartym tekstem. 

Co sądzę o „Ostatnim Jedi”? No zachwycony jestem, do frakcji zachwyconych należę, nawet miałem momenty, że myślałem, że lepszych Gwiezdnych Wojen jeszcze nie nakręcono (ale to chyba jednak tylko przelotny urok chwili, Imperium kontratakowało natychmiast). Wpływ za zachwyt ma przede wszystkim mistrzowska gra na emocjach, zwłaszcza takich widzów jak ja, po pierwszym seansie żałowałem że nie mogę skoczyć na kielicha i dojechać do domu komunikacją, ale 22 z haczykiem w dzień roboczy nie sprzyjała takim fanaberiom.

Zaskakującą cechą tego filmu jest jego antywojenność. Leia jako głównodowodząca opieprza i degraduje Poe za jego bohaterską i efektowną akcję, przeprowadzoną mimo rozkazu przerwania jej, zakończoną z jednej strony zniszczeniem wielkiego okrętu bojowego wroga, a z drugiej strony dużymi stratami własnymi; Poe zresztą przez cały film jest wychowywany, żeby z odważnego pilota stał się myślącym o podwładnych dowódcą (nie bez skutku). Wprowadzona w filmie nowa bohaterka Rose z jednej strony goni potencjalnych dezerterów, a z drugiej wypowiada słowa będące cichym mottem filmu: „nie chodzi o to, by zabijać wrogów, ale o to, by ratować tych, których kochamy” (czy Luke w tym właśnie celu nie leciał na Bespin, wbrew radom Yody i Obi-Wana?) No i ta znakomita – w tej warstwie interpretacyjnej – sekwencja w Canto Bight, gdzie najpierw Rose uświadamia nam, że wojna odbywa się kosztem szarych ludzi, a później DJ (uroczy łajdak) pokazuje, że z punktu widzenia handlarzy bronią Najwyższy Porządek i Ruch Oporu (jak wcześniej Imperium i Rebelia) są takimi samymi klientami – jak płacą, to dostają.

Nie oznacza to, że Gwiezdne Wojny przestały być wojnami (nawet jeśli na relatywnie niewielką skalę). Mamy fantastycznie nakręcone bitwy, nawet jeżeli przez długi czas film zdaje się być bardzo statyczną sekwencją pościgu podobnego bardziej walce morskiej niż powietrznej. Mamy Grande Finale z udziałem Wielkiego Luke’a (nie dajcie się zwieść marudom twierdzącym, że zniszczono Luke’a z Oryginalnej Trylogii, jest wielki). Mamy kapitalną sekwencję kina Nowej Przygody na Canto Bight, z wielką ucieczką na dinozauropodobnych fathierach. Mamy mnóstwo dobra (nawet jeżeli pewne sceny są świadomym nawiązaniem do wcześniejszych filmów, różnice są oczywiste). Mamy wspaniałe Gwiezdne Wojny i czekamy na więcej.

Dolores

Pisałem swego czasu przy okazji śmierci Wajdy, że ludzie wzdychają na wieść o śmierci kogoś znanego, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu – bo niekoniecznie ten zmarły mógł dawać coś więcej niż wspomnienie (Wajda wciąż kręcił). Przychodzą takie wiadomości o śmierci kogoś tam (dziś rano np. legendarnego amerykańskiego kierowcy Dana Gurneya) i człowiek kwituje je skinieniem głowy. A czasem jednak wiadomość o czyjejś śmierci robi jednak wrażenie na człowieku (ostatnio tak miałem przy fałszywej wiadomości o śmierci Arethy Franklin), w końcu nieco ponad roku temu informacja o śmierci Carrie Fisher głęboko przeorała mnie w środku, sam nie wiedziałem jak wiele dla mnie znaczyła jako Księżniczka Leia (i nie dlatego, że ominął – mnie i Ją – Epizod Dziewiąty, gdzie miała być jedną z głównych bohaterek).

Dolores O’Riordan poznałem pewnie w 1994 roku, nie będę udawał eksperta który zapamiętał ją wcześniej. „Zombie” gryzło do kości i zostało ze mną na zawsze (pojawiało się zresztą w moich głosowaniach w Topach), ale byłoby krzywdzące dla Dolores i zespołu The Cranberries sprowadzanie ich do wykonawcy tej jednej tylko piosenki. Zespół tworzył klimat w swoich piosenkach, a Dolores zachwycała głosem. I co z tego, że dziś nie byli w stanie wykrzesać z siebie tyle co 20+ lat temu?

Na pożegnanie zmarłej dziś nieoczekiwanie Dolores jej (ich) utwór o najbardziej adekwatnym tytule – „Kiedy odeszłaś” (nawet jeśli nie wiemy czy rodzaj był prawidłowy). When You’re Gone. Choć mogłoby ich być wiele. 

RIP Dolores.

Porucznik Gruber rozpacza

Są takie dni kiedy się dzieje. Bernie Ecclestone po 40 latach przestał kierować Formułą 1 (został oficjalnie mianowany prezesem emeritusem), ogłoszono tytuł Epizodu VIII Gwiezdnych Wojen („The Last Jedi„), który wejdzie do kin w grudniu, Macierewicz coś palnął o Piłsudskim w Powstaniu Warszawskim, a ratownicy w Abruzzach wykopali spod zasypanego przez lawinę hotelu trzy żywe szczeniaki. W takim natłoku informacja o czyjejś śmierci łatwo może zginąć…

Ale nie ta. W wieku 75 lat odszedł Gorden Kaye. Nie wiecie kto to? Najwyraźniej nie żyliście w latach 90-tych. Rene Artois i jego brat bliźniak, mąż You Stupid Woman, posiadacz kiełbasy z Madonną z Wielkim Cycem Van Klompa (czasem bez Cyca)… Dał nam tyle radości w serialu Allo, allo!, że został postacią nieśmiertelną, całe moje pokolenie dziś płacze i wznosi kielich wina za jego pamięć.

Tytuł pożyczyłem z komentarza pod jakimś wspominkowym wpisem. Porucznik Gruber, posiadacz małego czołgu, przez cały właściwie serial się do Rene zalecał (bez wzajemności, Rene wolał Yvette i inne dziewczyny). Zabawne, bo Kaye był gejem – ale ileż serial by stracił, gdyby tak było w scenariuszu…

Merci, Rene.

Gorden Kaye RIP Allo allo Rene Artois

Call sign: Rogue One

To już tygodnie tylko, nawet można w dniach odliczać, i Rogue One wejdzie na ekrany kin. Oczywiście, że pójdę, choć na razie nie zarzekam się, że nastąpi to na najwcześniejszy możliwy seans (a jeśli nawet, to głównie po to żeby skończyć z potrzebą odcinania się od najnowszych newsów i reakcji). 

Jestem już bowiem w tej fazie, że przestałem oglądać nowe trailery, czytać plotki (no..) i przecieki, żeby nie psuć sobie przyjemności poznawania w kinie tego, co przygotowali dla nas twórcy. Widziałem już wystarczająco dużo, znam głównych bohaterów, ich (częściowe) życiorysy i charakterystyki. Znam nawet finał! (tak, nie mogłem sobie tego suchara darować) Wiem, że mignie Darth Vader, może nawet okaże komuś swoje rozczarowanie. Ale odpowiedzi na szczegółowe pytania „jak” nie znam, i nie chcę poznać wcześniej niż w kinie, już nie. A z tego co widziałem, to zanosi się na ucztę nie tylko dla uczuć fana, ale i dla oczu. 

W międzyczasie wyjaśniło się już też to i owo odnośnie tytułu. Kilka miesięcy temu pisałem, że wyczuwam w tej nazwie wieloznaczność, ukryty żart związany z główną bohaterką. Wiadomo dziś, że oczywiście Rogue One to nazwa kodowa statku (tu malutki spoiler: o wyjątkowo przypadkowym rodowodzie), czy będzie jakaś bezpośrednia zależność między tą nazwą a przyszłą eskadrą – tego się pewnie akurat nie dowiemy. Sam reżyser filmu powiedział jednak, że nazwa jest wieloznaczna i między innymi odnosi się do charakteru głównej bohaterki („She also has a rogue streak”), do jej buntowniczej natury (dałbym sobie… włosy uciąć, że gdzieś się przewinęło urocze słowo „Solo-esque”). A więc „Ta zbuntowana”, jak w brazylijskiej telenoweli? Eeee… Zostańmy przy Łotrze (nadal wolę Łobuza, ale ŁOTR daje okazję do żarcików z aluzjami do Władcy Pierścieni).

Aha: reżyser nie jest scenarzystą filmu, więc niekoniecznie on decydował o tytule 😉 ale kojarzy podobnie.

Matka muzyki filmowej

W gruncie rzeczy nie mam edukacji muzycznej, żeby nie powiedzieć: głębiej się na muzyce nie znam. Nie przeszkadza mi to ani trochę o muzyce pisać, gdyż nie jestem krytykiem muzycznym ani nawet muzycznym dziennikarzem (i nie zamierzam być), piszę wszak głównie o swoich odczuciach związanych z muzyką. 

Bohaterka dzisiejszej notki to utwór wielokrotnie złożony, obejmujący pięć różniących się od siebie i skomplikowanych wewnętrznie części. Ma już swoje latka (wiek mocno emerytalny, lecz właściwy żywym), lecz dla mnie brzmi na wskroś nowocześnie. Niektóre fragmenty wprost genialne, jak początek czwartej części czy cała część pierwsza, pełna fanfar. Reszta zaś malownicza jest niemożebnie, obrazy się same próbują do mózgu cisnąć, na tyle, że nieustająco powraca pytanie „ale z jakiego to jest filmu?”.

No i właśnie, kiedy wsłuchuję się, w różnych fragmentach niemal rozpoznaję nuty i motywy z wielu filmów. Kompozycja zdaje się być źródłem nieustającej inspiracji dla kompozytorów muzyki do filmów, od romansów przez westerny po filmy akcji i horrory, daję słowo że i Gwiezdnymi Wojnami mi zatrąca (nie, nie temat główny ani Marsz Imperialny, ten ostatni mi raczej Prokofiewem zalatuje). 

A jako że w niedzielę przypada 90 lat od pierwszego wykonania – dziś jest dobry dzień na odtworzenie. Filharmonicy wiedeńscy pod batutą Mackerrasa, Leos Janacek, Sinfonietta. Fanfary!

Rogue One, czyli Wirujący Seks

Tłumaczenia, czy może ściślej: polskie wersje tytułów filmów (przy książkach trudniej zauważyć) to źródło wielu żartów, na pewno kiedyś przywoływałem tutaj Reality bites, a tytułowy polski odpowiednik Dirty Dancing będzie źródłem żartów nawet w czasach, kiedy już nikt nie będzie pamiętał co to było właściwie kino. 

Od jakiegoś czasu wiadomo, że pod koniec roku wejdzie na ekrany nowy film z cyklu, czy może raczej z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Jego tytuł oryginalny był znany od jakiegoś czasu, i od początku było wiadomo, że przysporzy problemów dystrybutorowi i tłumaczowi. Rogue One, w świetle luźnych zapowiedzi fabuły oraz tradycji starwarsowych odczytywano jako kod maszyny (jednostki) bojowej. W końcu nie darmo Luke’a i Hana na Hoth poszukują myśliwce z eskadry Rogue („Commander Skywalker, this is Rogue Two!”), i jest cała seria gier z serii Rogue Squadron. W polskiej wersji językowej „Rogue Two” został przedstawiony jako „Łobuz Dwa” (nie takie wszak nazwy kodowe zna historia wojskowości…) i logicznym byłoby kontynuowanie tego tłumaczenia; z drugiej zaś strony zwolennicy Rogue Squadron obstawali raczej przy Eskadrze Łotrów, i tym też tropem poszedł ostatecznie dystrybutor (w Mission Impossible: Rogue Nation w ogóle zrezygnowano z polskiej wersji tytułu).

Dziś upubliczniono po raz pierwszy trailer Łotra Jeden. Przyglądam mu się z niecierpliwością, ale i z wielkim uśmiechem. Widać w nim główną bohaterkę, z natury zbuntowaną (Han z Anakinem to przy niej szczeniaki). Odczuwam podskórnie potężny żart uczyniony sobie w tytule, głęboką przewrotność. „Rogue” znaczy bowiem nie tylko kogoś nieuczciwego, ale także kogoś buntującego się, działającego na własną rękę i we własnym interesie (w jednej z wersji VHS „Imperium kontratakuje” przetłumaczono „Rogue” jako „Łazik”, nawiązując raczej do „włóczęgi” czy „wagabundy”), „one” nie musi wszak wcale oznaczać numeru. „Rogue one”, gdyby miało się odnosić do Jyn Erso, mogłoby więc oznaczać ni mniej, ni więcej, tylko „(ta) zbuntowana”. Jyn mówi wszak w trailerze „I rebel„, a trailer kończy się pytaniem „kim się staniesz?”

Premiera w grudniu. Najpóźniej wtedy się dowiemy, czy mam rację.

PS W wersji niemieckiej jest „Renegat eins”, a w czeskiej „Darebák jedna”.

Tortury jąder

Aj. To było straszne przeżycie. Wszedłem sobie z głupia frant wczoraj do statystyk bloksowych, zobaczyć co tam ciekawego słychać. Interesuje mnie to bardziej w kategoriach, powiedziałbym, jakościowych niż ilościowych, bo mniejsze znaczenie ma ilość wejść (z której i tak nic mi nie wynika, i która – podejrzewam – jest na różne sposoby zafałszowana, ale mniejsza z tym, bo i tak z tego nic nie wynika), za to ciekawsze jest, skąd czasem ktoś zagląda. Przypomina to różne stare tematy i dyskusje, czasem przypomina o dawno niewidzianych (także: nieodwiedzanych) znajomych, przynajmniej internetowych, czasem pozwala zbłądzić w jakiś interesujący zakątek internetu, a czasem informuje, że jakaś Zapiskowa myśl zdobyła gdzieś popularność (została zalinkowana), zwykle w ten sposób dowiadywałem się, że administracja zrobiła mi kawał i podlinkowała Zapiski.. gdzieś na głównej stronie. Czasem też widzę, czego ludzie szukają w internecie czy na samym tylko Bloksie, w tym miesiącu na samym tylko Bloksie znaleziono mnie po hasłach „księgi wieczyste”, „kurator sądowy”czy „wniosek do komornika”.

No i właśnie. We wczorajszych statystykach jak byk widniało, że ktoś wyszukiwał na Bloksie hasła „tortury jąder” (nawet nie potrafię napisać tej frazy bez pomyłki, bo mi palce drżą). Przeraziłem się: jakim cudem wyszukiwarka u mnie coś takiego znalazła? Aż przeszedłem  do tej wyszukiwarki, wpisałem frazę – i nie było Zapisków.. w wynikach wyszukiwania. Co znalazłem, nie będę za bardzo relacjonował, ale jeden z wyników mnie bardzo zaskoczył, gdyż była to… recenzja filmu Gwiezdne Wojny – Zemsta Sithów, i nie chodziło o jakąś specjalną wersję reżyserską dostępną wyłącznie w trzecim obiegu, zawierającą ściśle tajną scenę 18+, tylko wyszukiwarka odnotowała występowanie obu słów kluczowych, choć w różnych zdaniach. 

Ten ostatni fakt doprowadził mnie w końcu do ustalenia, w jaki sposób komuś innemu wyszukiwarka mogła podpowiedzieć akurat Zapiski.. – oba słowa kluczowe faktycznie występują w jednej niewinnej w zasadzie notce (chyba muszę być w przyszłości ostrożniejszy w poetyce czy co). Ale skoro już można w taki sposób Zapiski.. znaleźć w wyszukiwarce, to właściwie co szkodzi, niech teraz po wieczne czasy różne gugle prowadzą do nich prosto (skoro i tak wynik jest nie na temat). W zasadzie już coś podobnego kiedyś robiłem 😉

Aczkolwiek rozglądam się za jakimś ochraniaczem, na wszelki wypadek.

Gwiezdne dorastanie

Dobra. Od premiery prawie trzy tygodnie (i dwa seanse w moim przypadku), najwyższa pora zakończyć okres ochronny dla tych, którzy jeszcze nie widzieli i jakimś cudem nie natrafili jeszcze na sto pińdziesiont opowieści o tym co jest w filmie. Dla porządku jednak – jeżeli jeszcze nie widzieliście filmu Gwiezdne Wojny: PRZEBUDZENIE MOCY (TFA), a chcecie zobaczyć nie wiedząc co jest w środku, to dalej czytacie na własną odpowiedzialność, Ciemna Strona Mocy na was czeka.

Zacznę od ogólnej refleksji, że nowe Gwiezdne Wojny dzielą los wielu filmów kręconych współcześnie: stara historia jest układana w zupełnie nowy sposób, łącząc stare pomysły z nowymi. Tak robi od dekady Disney z pirackimi opowieściami, tak zrobił Universal pod batutą Jacksona z Hobbitem, tak zrobił Warner z dinozaurami. Jednym się to podoba, innym się może nie podobać (ja należę do tych pierwszych). Mamy więc z grubsza szkielet fabularny najstarszych Gwiezdnych Wojen (ANH), pomysły z innych, i prawie kompletny zestaw starych znajomych, ze szczególnym uwzględnieniem duetu Chewie-Han. Ale oczywiście to nie o nich film jest, najważniejsi są młodzi bohaterowie.

Kluczowe słowo: młodzi (i nie o metryki chodzi). Finn, zbuntowany szturmowiec o gadce jak Eddie Murphy (dobra, przesadziłem). Tak naprawdę to dzieciak, wyrwany za młodu z rodzinnego domu (przymusem, inaczej niż młodzi adepci Jedi czy klony od probówki hodowane), całe życie tresowany na wiernego żołnierza, próbuje uciec od tego wszystkiego, żeby zapomnieć. Potrzebuje innego wstrząsu, żeby zrozumieć że ucieczka niczego nie tworzy. Kylo, chyba najstarszy z nich (zrazu Adam Driver wydawał mi się błędem obsadowym). Ten stara się dorosnąć na skróty, choć wciąż jest dzieciakiem rozdartym między wielkimi ambicjami a uczuciami, nad którymi nie panuje. Rey, dziewczynka, którą (dla jej bezpieczeństwa?) rodzice zostawili samą (prawie) na nieprzyjaznym zadupiu, nauczyła się być twardą i ciężką pracą walczyć o przeżycie – ale tak naprawdę wewnątrz została małą dziewczynką, która wierzy w powrót rodziców. Bolesne zrozumienie jest jednym z kluczowych kroków w jej drodze do dorosłości. Czy dzięki niej dorośnie jej Mistrz – tego dowiemy się dopiero z kolejnych części…

A widzowie? Dla nich lepiej, by – na te dwie godziny z hakiem – wyłączyli swoją dorosłość. W nieśmiertelnych słowach Johna Hammonda, te filmy są po to, by dzieci je oglądały z otwartymi buziami (będąc na tyle dużymi, żeby zrozumieć co się dzieje na ekranie). Czego i Wam życzę.

Katowicki sylwester z Polsatem

No więc nowy rok zacznę od przyznania się: oglądałem wczoraj wieczór sylwestrowy Polsatu czy też z Polsatem. Znakomity to koncert był. Zmuszony jestem jednakowoż podkreślić słowo „oglądałem”, gdyż niezwłocznie po pierwszym utworze wyciszyłem głos w telewizorze i zacząłem puszczać muzykę z laptopa (bo lepsza). Patrzyło się zaś znakomicie na futurystyczną scenę iluminowaną stale zmieniającymi się we wzorze i kolorze światłami. Od czasu do czasu kamera robiła odjazd ze sceny do szerszego planu, wtedy całość kosmicznych kształtów sceny z przyległościami było dobrze widać we względnej ciemności nocy, a kiedy jeszcze zaczynało być widać lekko podświetlony kształt katowickiego Spodka oraz niepodświetloną pustkę po świeżo wyburzonej DOKP, to na usta nasunęło się: IT’S NOT KATOWICE, IT’S A SPACE STATION!

A na scenie, ach. Przystojni panowie w eleganckich strojach, piękne panie w wytwornych kreacjach, aż mnie zdziwiło że jedna cały czas w tej samej, a nie co godzina w nowej (miała takie charakterystyczne srebrem szamerowane epolety*, że aż zapamiętałem). Do tego tradycyjnie ubrane czy nieubrane tancerki, cudacznie poubierani artyści (w poprzednim zdaniu było o prowadzących), długonogie wokalistki (jak nie słychać to piszę o tym co widać). I tylko czasem dysonansem był ktoś w puchowej kurtce…

Fakt, tu muszę zwrócić uwagę na jeden istotny czynnik. Od czasu do czasu było widać, jak oddechy zamarzają w powietrzu (o poranku mój domowy termometr pokazywał -11). Cały czas się zastanawiałem, czy na tej scenie mają jakiekolwiek ogrzewanie, choćby w postaci termowentylatorów umieszczonych pod sceną czy zakamuflowanych tu i ówdzie koksioków; pamiętam tylko, że raz któryś wykonawca miał coś płonącego ustawione na fortepianie. Oczywiście, być może jak się tańczy, śpiewa i skacze, to wcale się bardzo nie marznie, ale jednak te stroje na cienkie wyglądały…

Nikogo znajomego w TV nie wypatrzyłem (choć ten i ów się wybierał, a niektórzy nawet zdjęcia pokazywali), ale przecież to jeszcze nie dowód że ich tam nie było.

*a może to było coś innego, who cares