To było całkiem niedawno, niespełna dwa miesiące temu. Stałem sobie w strefie VIP pod katowickim Spodkiem, zerkając wśród tłumów jak po Korfantego mkną kolarze, w górę i zwłaszcza w dół; czasem patrzyłem z dołu, koło barierek, czasem z góry z platformy, czasem zaś na ekran umieszczony pod dachem.
Na rundach było jak to zwykle, ucieczka z jakąś tam przewagą, którą starała się utrzymać resztkami sił, i goniący ucieczkę jak maszyna peleton, zmniejszający stratę z każdym kilometrem. W końcu ucieczka zaczęła się chwiać i rwać, gdy peleton był już całkiem niedaleko, odskoczył kolarz w biało-czerwonej koszulce i kontynuował ucieczkę samotnie. Ciągnął solidnie i długo, dopadli go dopiero na ostatnim zjeździe Mikołowską, spiker przez cały czas zachęcał do kibicowania mu i wykrzykiwał jego nazwisko: Marcin Białobłocki. Na koniec dnia założył koszulkę najaktywniejszego, na koniec Touru wygrał jeszcze jazdę indywidualną na czas, przed Kiryjenką i Bodnarem.
(Marcin Białobłocki rozpoczyna finałową rundę po Katowicach)
W tym tygodniu śledziłem – tylko przez relację internetową na anglosaskim portalu – jazdę indywidualną na czas na kolarskich mistrzostwach świata w Richmond. Prowadzący relację skupiał się przede wszystkim na tym co robią lub mogą zrobić Anglosasi (faworyci do medali jeszcze nie zdążyli wystartować), aż nagle poważnie zaszokowany napisał: „Co za zaskoczenie – na trzecim pomiarze czasu prowadzi Marcin Białobłocki!” Białobłocki miał najlepszy czas także na mecie, i zajmował to pierwsze miejsce dość długo, a i kiedy zaczęli dojeżdżać do mety najlepsi, to wcale im nie ustępował. Ostatecznie ten debiutant na mistrzostwach świata przegrał i z Kiryjenką (mistrzem świata), i z Bodnarem, ale jego dziewiąte miejsce prawdopodobnie daje Polsce dodatkowe miejsce w jeździe indywidualnej na czas w przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich w Rio.
Czy Białobłocki pojedzie do Rio, nie jest pewne – ale dla mnie jest takim odkryciem roku.