Lub czasopisma okulistyczne

Jak ten czas leci… Od czasu afery Rywina minęło tyle czasu, że mogłaby już być w gimnazjum, mało kto pamięta już dziś gwiazdy komisji śledczej (poza ministrem „pan jest zerem” Ziobro, oczywiście). Zapewne tłucze się ludziom po głowach fraza „lub czasopisma”, wykreślona w dziwnych okolicznościach z projektu ustawy – ale kto, co, jak i kiedy, to już bez Gugla i Wikipedii niekoniecznie.

Wzdycham tak nad przemijaniem, bo i ta notka mocno jest przemijaniem dotknięta. O temacie przypomniała mi mimowolnie Berberys (czemuś, kobieto, zarzuciła blogowanie), i kiedy sobie pogrzebałem w pamięci (dysku), to uświadomiłem sobie, że temat leży od ponad czterech lat (można nawet powiedzieć, że mi przeszło). Fakt, że analiza tematu nie była sympatyczna, nie zachęcał do powracania.

A rzecz była sobie taka: z pięć lat temu minister zdrowia zmienił rozporządzenie o badaniach kierowców (każdy kto ma prawo jazdy, jakieś takie badania przechodził, możliwe że na podstawie tego rozporządzenia). W efekcie tej zmiany rozpleniła się interpretacja, w myśl której każdy pracownik, który dostaje delegację na podróż służbową, podczas której prowadzi samochód, powinien uprzednio (przed tą podróżą) przejść w ramach badań profilaktycznych dodatkowe badanie okulistyczne jak dla kierowców zawodowych (widzenie zmierzchowe, zjawisko olśnienia). Zostałem poproszony o przeanalizowanie tematu, i po długich godzinach spędzonych nad kilkoma ustawami, kilkoma rozporządzeniami i paroma dyrektywami unijnymi wyprodukowałem opinię (w którą szczerze wierzyłem, nie ukrywam), że wiadomości o konieczności takich badań są cokolwiek przesadzone, bo całość regulacji była podłej jakości, bez sensownego uzasadnienia i dalece wykraczająca poza dyrektywy unijne, które rzekomo miała wdrażać (te wymagały badań dla osób które na co dzień stale prowadziły samochody przy wykonywaniu pracy zawodowej, a nie okazjonalnie)… 

Nie śledziłem, jakie były dalsze losy zagadnienia (nawet nie sprawdzałem przed napisaniem tej notki jak dokładnie dziś wyglądają te same przepisy). Pamiętam jednak swoje głębokie zdziwienie dlaczego te przepisy zostały tak właśnie napisane (i tak były interpretowane) – i choć nie jestem zbytnim zwolennikiem zbytnim zwolennikiem teorii spiskowych, to nie mogłem się oprzeć przekonaniu, że jedynym racjonalnym wyjaśnieniem jest popełnienie tych przepisów w interesie okulistów. Ale może to przypadek, oczywiście…

Jeszcze o zarodku, choć raczej o prawach matki

Być może ktoś się będzie zżymał, że o Sprawach Poważnych piszę bez należnej sieriozności, ale tak lepiej dla higieny psychicznej. W każdym razie pisałem niedawno, w zeszłym tygodniu, parę dość swobodnych uwag o statusie prawnym zarodka powstałego w wyniku zabiegu in vitro. Nie planowałem tego rozwijać dalej, ale traf chciał – w tym tygodniu przeglądając (w zupełnie innym celu) orzecznictwo natrafiłem na jeden wyrok, którego po prostu nie mogłem nie przytoczyć.

Otóż… była sobie pewna pani, która chciała zajść w ciążę przy pomocy in vitro. Pewnego dnia, w Dzień Kobiet zresztą, wzięła zwolnienie lekarskie i udała się do kliniki, w której pobrano komórki jajowe i dokonano ich połączenia z plemnikami. Implantacji zarodków dokonano pięć dni później. Traf chciał, że pomiędzy jednym a drugim momentem pani dostała zwolnienie z pracy. Natychmiast odwołała się więc do sądu, twierdząc, że zwolnienie jej z pracy było nielegalne, gdyż jest w ciąży. Rozpoczęła się batalia prawna – w pierwszej instancji pani wygrała, w drugiej przegrała, sąd trzeciej instancji skierował zapytanie do Europejskiego Trybunału Sprawiediwości – z prośbą o wykładnię, jak unijna dyrektywa chroniąca kobiety w ciąży (zgodnie z którą zwolnienie z pracy kobiety w ciąży winno być zakazane prawem krajowym, żadna to zresztą nowość) powinna być rozumiana w zakresie pojęcia „kobieta w ciąży” w przypadku zapłodnienia in vitro.

Jak Państwo obstawiają? Każdy może mieć własne zdanie, Trybunał ostatecznie postanowił, że – w rozumieniu tej dyrektywy – kobieta jest w ciąży od momentu implantacji, a nie zapłodnienia komórek jajowych (odmienne stanowisko zajmował w sprawie – formalnie niezainteresowany – rząd grecki), także z uwagi na fakt, że w myśl ustawodawstwa austriackiego implantację można było odłożyć na czas do 10 lat. Spory wpływ mogła mieć opinia rzecznika generalnego, którą czytałem jak urzeczony, zaczął bowiem „ab ovo” od Pliniusza i Balzaka, a później zaznaczył, że w sprawie nie chodzi o to czy zygota stała się już nasciturusem (czyli o prawa zarodka) tylko o to, czy mamy do czynienia z ciążą. Gdyby ktoś chciał samodzielnie się zapoznać – wyrok z 26 lutego 2008 roku, C-506/06, pozwolę sobie nie po nazwiskach.

Oficjalny Dowcip Unii Europejskiej, czyli proces negocjacji nie jest łatwy

Europejski raj: Zostałeś zaproszony na oficjalny lunch.
Powitał Cię Anglik, jedzenie przygotował Francuz, a Włoch zajmuje się Tobą przy stole.
Wszystko zostało zorganizowane przez Niemca.
Europejskie piekło: Zostałeś zaproszony na oficjalny lunch.
Powitał Cię 
Francuz, jedzenie przygotował Anglik, Niemiec zajmuje się Tobą przy stole, ale nie martw się, wszystko zorganizował Włoch.”

Ten dowcip został zaproponowany przez Belga, jako Oficjalny Dowcip Unii Europejskiej, którego powinien uczyć się każdy uczeń w szkole. Żart ten ma poprawić stosunki międzynarodowe oraz będzie promował poczucie humoru i kulturę.

Zebrała się więc Rada Europejska, aby zdecydować, czy dowcip zostanie Oficjalnym Dowcipem Unii Europejskiej.

Brytyjczyk oświadczył, nie zmieniając wyrazu twarzy i nie ruszając szczęką, że żart jest prześmieszny.
Francuz zgłosił sprzeciw, ponieważ Francję zaprezentowano w żarcie w negatywnym świetle.
Polska również się sprzeciwiła, ponieważ w ogóle nie została ujęta w żarcie.
Luksemburg zapytał, kto posiada prawa autorskie do żartu, a przedstawiciel Szwecji, chytrze się uśmiechając, nie powiedział ani słowa.
Dania zapytała, gdzie w dowcipie jest odnośnik seksualny, bo jeśli żart ma być śmieszny, to przecież taki odnośnik musi się w nim znaleźć.
Holandia nie zrozumiała żartu, a Portugalia nie zrozumiała co to jest „żart”. Czy to jakieś nowe pojęcie?
Hiszpan wyjaśnił, że żart jest śmieszny tylko wtedy, gdy powiemy, że lunch odbywa się o 13, a przecież wtedy jest śniadanie.
Grecy poskarżyli się, że nie poinformowano ich o lunchu, przegapili więc okazję, żeby najeść się za darmo i zawsze się o nich zapomina.
Rumunia zapytała co to jest „lunch”.
Litwa i Łotwa poskarżyły się, że zamieniono ich tłumaczenia, co jest nie do zaakceptowania, nawet jeśli zdarza się nagminnie.
Słowenia odpowiedziała im, że jej tłumaczenie zostało całkowicie zagubione i jakoś się nie skarży.
Słowacja oświadczyła, że jeśli żart nie był o kaczuszce i hydrauliku to znaczy, że ich tłumaczenie jest błędne.
Na co Brytyjczyk oświadczył, że taka wersja również jest prześmieszna.
Węgry jeszcze nie skończyły czytać 120 stron swojego tłumaczenia.

Wtedy wstał Belg i zapytał, czy ten Belg, który zaproponował żart, był francuskojęzyczny czy flamandzkojęzyczny, bo jeśli był francuskojęzyczny,to na pewno żart zostanie poparty, a jeśli flamandzkojęzyczny, to Belgia będzie musiała żart odrzucić, niezależnie od jego walorów.

Na zakończenie spotkania Niemiec powiedział, że miło jest tak sobie obradować w Brukseli, ale teraz i tak trzeba będzie złapać pociąg i pojechać do Strasburga, żeby podjąć decyzję. Poprosił także, by ktoś obudził Włocha, żeby nie spóźnił się na pociąg i żeby wszyscy zdążyli wrócić do Brukseli przed końcem dnia, by móc przedstawić decyzję na konferencji prasowej.

„Jaką decyzję?” zapytał Irlandczyk.

I wszyscy uznali, że najwyższy czas napić się kawy. 

Biedny niezapomniany Gonzalez

Wiadomością tygodnia był wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie Google przeciwko Gonzalez (w skrócie), uznający Google za administratora danych osobowych wyszukiwanych w Internecie (i udostępnianych w wynikach wyszukiwania) w rozumieniu dyrektywy unijnej i – co jest dość logicznym następstwem – dopuszczający prawo poszczególnych jednostek do żądania usunięcia ich danych z wyników wyszukiwania (dla ciekawych tu jest w całości). W mediach przedstawiono to jako „Trybunał dał prawo do bycia zapomnianym” – o prawie do zapomnienia wciąż zamierzam napisać (ale że chcę się do tego przyzwoicie przygotować, to zaczeka to na moment, kiedy będę mieć wystarczająco dużo czasu i zapału), więc tylko nieco refleksji precyzujących.

Otóż… zapomnienie w tym przypadku jest daleko idącym słowem, sam fakt uznania operatora wyszukiwarki za administratora danych aktywuje potencjalny obowiązek każdego administratora usunięcia przetwarzanych danych. W szczegółach sprawa robi się mocno skomplikowana. Zacząć można od prostej uwagi, że nawet jeżeli wystąpimy do konkretnego operatora, aby usunął dane dotyczące konkretnej osoby, a ten się zgodzi, to nie działa to względem żadnego innego operatora (w końcu jak nasze dane znalazły się w bazie firm X i Y, to musimy osobno żądać ich usunięcia przez każdą z firm z osobna); i nawet jeżeli dziś „mówimy wyszukiwarka, myślimy Google”, to w przyszłości wcale tak być nie musi. Trudniej się robi kiedy się zastanowimy dlaczego Trybunał uznał Google za administratora – otóż w stosownym punkcie orzeczenia pojawiają się następujące czynności opisujące działalność wyszukiwarki: zlokalizowanie informacji, jej automatyczne zindeksowanie, czasowe przechowanie i udostępnianie w sposób uporządkowany. Natychmiast nasuwa się pytanie, co będzie jeżeli ten model ulegnie zmianie, w szczególności wskutek zaprzestania indeksowania konkretnego nazwiska (i przechowywania o nim danych na serwerach Google) – wyszukanie tych samych danych będzie znacznie trudniejsze (być może w sposób de facto uniemożliwiający ich odnalezienie), ale czy ich ponowne wyszukiwanie będzie ich przetwarzaniem, zwłaszcza jeżeli legalnie egzystują w Internecie (sprawę przeciwko redakcji, która na swojej stronie zamieściła informacje sprawiające panu Gonzalezowi przykrość, pan Gonzalez akurat przegrał), względnie czy będzie objęte dotychczasowym żądaniem usunięcia (wyrok zdaje się sugerować, że tak, ale póki nie ma konkretnej sprawy…)? 

Osobną kwestią (w sprawie Gonzaleza akurat rozstrzygniętą) jest, że sam fakt żądania usunięcia nie musi być wystarczający, każda sprawa będzie rozpatrywana indywidualnie – o tyle też to prawo do „bycia zapomnianym” wydaje się iluzoryczne (i przesadne są napotkane już przeze mnie komentarze, że oto np. przestępca będzie mógł się „ukryć” w wynikach i bezkarnie planować nowe przestępstwa, przed którymi zwykli ludzie nie będą ostrzeżeni). 

Skończę myślą, która mnie w kontekście tego orzeczenia bawi. Otóż senor Gonzalez wszczął całą sprawę, ponieważ czuł się dyskomfortowo, że w wynikach wyszukiwania dotyczących jego nazwiska pojawiało się ogłoszenie sprzed wielu lat o licytacji należącego do niego nieruchomości na poczet jego długów publicznoprawnych. Samo ogłoszenie być może zniknie z wyników wyszukiwania Google, ale jednocześnie zostało unieśmiertelnione (i pan Gonzalez również), gdyż będzie wzmiankowane w każdym zbiorze orzeczeń ETS (w tym internetowej bazie orzeczeń) oraz we wszystkich tekstach prasowych traktujących o tym orzeczeniu. Ciekawe, czy Google będzie mogło wyszukując po nazwisku pana Gonzaleza podawać linki do tego orzeczenia?

Najlepsza inwestycja

Słoneczny Poniedziałek* Wielkanocny zachęcał do spacerów. Z braku lepszego chwilowo pomysłu (i nastraszeni telewizyjnymi opowieściami o możliwym pogorszeniu pogody) ruszyliśmy jeno po okolicy, która zapewnia i pola, i lasy, i pagórki, i uliczki… Spacerowaliśmy więc, ciesząc się słońcem, spoglądając na to, co w oddali zdawało się być bliższymi niż zwykle (ach, te optyczne figle niżu), luźno zastanawiając się, jakie dokładnie góry majaczą (całkiem konkretnie) na horyzoncie…

Katowice Zarzecze widok na mlecze(to akurat widok nie na góry, uprzedzając pytania)

Leniwie już wracaliśmy do domu, spoglądając to tu, to tam. Na mijanym płocie wisiały bannery słusznych rozmiarów, jeden był chyba w rodzaju „dom sprzedam”. Drugi… z pozoru był banalną reklamą, lecz nagle sprawił że sięgnąłem po aparat (no, dobrze, po telefon).

człowiek najlepsza inwestycja stroje sumo gladiatorzy zorbing

Reklama, jak reklama, nawet nie powala staranność grafika, któremu nie zrobiło różnicy, czy litery są po kolei przed skierowaniem do wydruku. Fascynuje myśl, że ktoś na założenie takiej firmy przytulił pieniądze unijne jako „inwestycję w kapitał ludzki”, i że Unia nakazuje mu się tym szczycić przez pięć lat. Gladiator, bokser, zapaśnik sumo – najlepsza inwestycja…

*PS Za pierwszym razem wpisało mi „Ponidziałek'”. Przyszło mi do głowy, że Ponidzie może bardzo przyjemnie wyglądać o tej porze, trzeba zapamiętać na przyszłość.

Kto kłamie w sprawie zwracania funduszy europejskich, czyli o prostej weryfikacji

Nie lubię pisać o polityce (w rozumieniu: o bieżącej polityce polskiej), bo zwykle podnosi mi ciśnienie (jeżeli nie udaje mi się zręcznie ominąć rafy i zbyć całości śmiechem). Czasem jednak zwykła ciekawość nakazuje mi podrążyć jakiś temat, i wtedy zwykle warczę i zgrzytam zębami, szukając sposobu na rozładowanie emocji. 

Tematem długiego weekendu zrobiło się oddawanie środków na rolnictwo. Trwa kłótnia, czy za błędy mogące skutkować koniecznością oddania 79,9 mln euro odpowiada rząd Tuska, rządy Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, czy rząd Belki, z oczywistych przyczyn potężnie nacechowana politycznie. Kto może, zwala na innych.

Specjalistą od funduszy rolnych nie jestem, ale bez większego trudu udało mi się ustalić, że kwota 79,9 mln euro dotyczy tylko i wyłącznie błędów w przyjmowaniu wniosków i zatwierdzaniu biznesplanów dla gospodarstw niskotowarowych (i jest jedynie propozycją), natomiast jednocześnie Komisja Europejska proponuje też korekty dotyczące innych nieprawidłowości na łączną kwotę 2,6 mln euro. Dalsze poszukiwania dotyczące programu dla gospodarstw niskotowarowych wskazują, że funkcjonował on w latach 2004-2006 i obejmował wypłacanie środków przez pięć lat, natomiast najprawdopodobniej po roku 2006 nie było już możliwości przyjmowania nowych wniosków

Jeżeli więc te dane są prawidłowe (a poszukiwania na portalach dotyczących rolnictwa żadnych innych rewelacji nie przyniosły), to za błędy w przyjmowaniu wniosków i zatwierdzaniu biznesplanów odpowiadają rządy Belki, Marcinkiewicza i Kaczyńskiego. Dla porządku wypada przypomnieć, że rok 2007 to także niemal wyłącznie rząd Kaczyńskiego (rząd Tuska został zaprzysiężony dopiero w listopadzie). 

Uff. Chyba mi spokojniej.

Samozwańczy fachowcy od przetargów drogowych

Wspominałem już na fejsie, że słuchając o zdarzeniach ze sfery publicznej mam ostatnio wiele okazji do śmiechu (lepiej tak, niż się podniecać niezdrowo, denerwować i kląć, nie powiem, też się czasem zdarza). 

Jednym z takich wyjątkowo rozśmieszających tematów była kwestia wstrzymania płatności unijnych na budowę niektórych odcinków dróg z powodu podejrzenia zmowy cenowej wykonawców. Wszyscy natychmiast stali się ekspertami od przetargów i ścigali się w konkursie o to, komu uda się coś zabawniejszego powiedzieć. Jedni uderzali więc w tony katastroficzne i opowiadali o wstrzymaniu dofinansowania do wszystkich budowanych dróg, wbrew dość jednoznacznym komunikatom Komisji Europejskiej, określającym, jaka kwota została wstrzymana do wyjaśnienia. Inni realizowali swoją potrzebę odwoływania kogoś bez względu na to, czy było za co (przypominało to karanie żniwiarza za to, że siewca użył kiepskiego ziarna). Najśmieszniejsi byli jednak ci, którzy przy tej okazji postanawiali błysnąć wszechstronnością i dokonać ambitnej próby syntezy, łącząc ustawione przetargi z ogólnie kiepską sytuacją firm budujących drogi (i znanymi problemami z dokończeniem niektórych inwestycji). Trudno się nie śmiać, kiedy odrobina elementarnego pomyślunku podpowiedziałaby, że ewentualne zablokowanie zmowy cenowej leżało oczywiście w interesie płatnika (czyli głównie Unii), natomiast wykonawcy byliby przez to bardziej ograniczeni w swoich budżetach i tym łatwiej przecież byłoby im biedować, a nawet upaść.

Konkluzją tych wszystkich śmiesznostek było stanowisko odpowiedzialnego komisarza unijnego, który uprzejmie wyjaśnił, że takich zamrożeń w całej Unii jest obecnie około dwustu, z czego zaledwie dwa w Polsce. Zgaduję, że komentatorzy-trefnisie jakoś szybko zapomną o sprawie, skoro nasz system kontroli Unia uważa za wzorcowy…

Jasno i zrozumiale

Kocham prawodawcę unijnego. Dba on o obywateli unijnych, jak może najlepiej, a kiedy widzi, że któreś z państw członkowskich dba mniej, to grozi palcem, żeby się dostosować do tego, co prawodawca unijny mądrze wymyślił. Dzięki takiemu grożeniu sięgnąłem dziś do jednego z przejawów prawodawczej troski, czyli do dyrektywy z 2009 roku (2009/136/WE) dotyczącej między innymi praw konsumentów telekomunikacyjnych (abonentów, chciałoby się rzec) i projektu ustawy mającej tę dyrektywę wdrożyć. Zachwyciło mnie bowiem, co przeczytałem o tym w prasie, i z przyjemnym zaskoczeniem odnotowałem, że w tym zakresie dziennikarze nieszczególnie zmyślali i przekręcali.

Cóż takiego miłego nam tym razem prawodawca podarował? Otóż doszedł do wniosku, że trzeba podciąć skrzydła niedobrym operatorom i providerom, wytrącić im z ręki gwiazdki i drobne druczki – i postanowił wprowadzić wskazówkę, jak należy odtąd pisać umowy. Od tej pory (to znaczy odkąd ustawa wejdzie w życie), umowy mają być pisane w sposób jasny, zrozumiały i łatwo dostępny (mam nadzieję, że to dla Was jasne i zrozumiałe). Dzięki temu znacznie łatwiej będzie zrozumieć w pełni treść umowy, która obowiązkowo zawierać musi (będzie musiała):
1) strony umowy, w tym nazwę (firmę), adres i siedzibę dostawcy usług;
2) świadczone usługi ze wskazaniem elementów składających się na opłatę abonamentową;
3) termin oczekiwania na przyłączenie do sieci lub termin rozpoczęcia świadczenia usług;
4) okres, na jaki została zawarta umowa, w tym minimalny okres wymagany do skorzystania z warunków promocyjnych;
5) pakiet taryfowy, jeżeli na świadczone usługi obowiązują różne pakiety taryfowe;
6) sposób składania zamówień na pakiety taryfowe oraz dodatkowe opcje usługi;
7) sposoby dokonywania płatności;
8) okres rozliczeniowy;
9) tryb i warunki dokonywania zmian umowy oraz warunki jej przedłużenia i rozwiązania;
10) ograniczenia w zakresie korzystania z udostępnionych abonentowi przez dostawcę usług urządzeń końcowych, o ile zostały one wprowadzone przez dostawcę usług lub na jego zlecenie;
11) dane dotyczące funkcjonalności świadczonej usługi obejmujące informacje:
a) czy zapewniane są połączenia z numerami alarmowymi, 
b) czy gromadzone są dane o lokalizacji urządzenia końcowego, z którego wykonywane jest połączenie,
c) o wszelkich ograniczeniach w kierowaniu połączeń do numerów alarmowych,
d) o wszelkich ograniczeniach w dostępie lub korzystaniu z usług i aplikacji,
e) o procedurach wprowadzonych przez dostawcę usług w celu pomiaru i organizacji ruchu w sieci, aby zapobiec osiągnięciu lub przekroczeniu pojemności łącza, wraz z informacją o ich wpływie na jakość świadczonych usług,
f) o działaniach, jakie dostawca usług jest uprawniony podejmować w związku z przypadkami naruszenia bezpieczeństwa lub integralności sieci i usług;
12) dane dotyczące jakości usług, w szczególności minimalne oferowane poziomy jakości usług, w tym czas wstępnego przyłączenia, a także inne parametry jakości usług jeżeli zostały określone przez Prezesa UKE na podstawie art. 63 ust. 2a;
13) sposoby informowania abonenta o wyczerpaniu pakietu transmisji danych w przypadku usługi dostępu do sieci Internet świadczonej w ruchomej publicznej sieci telekomunikacyjnej oraz o możliwości bieżącej kontroli stanu takiego pakietu przez abonenta;
14) zakres usług serwisowych oraz sposoby kontaktowania się z podmiotami, które je świadczą;
15) zakres odpowiedzialności z tytułu niewykonania lub nienależytego wykonania umowy, wysokość odszkodowania oraz zasady i terminy jego wypłaty, w szczególności w przypadku gdy nie został osiągnięty określony w umowie, poziom jakości świadczonej usługi;
16) zasady, tryb i terminy składania oraz rozpatrywania reklamacji;
17) informację o polubownych sposobach rozwiązywania sporów;
18) sposób uzyskania informacji o aktualnym cenniku usług oraz kosztach usług serwisowych;
19) zasady umieszczenia danych abonenta w spisie abonentów w przypadku umowy dotyczącej świadczenia usług głosowych;
20) sposób przekazywania abonentowi informacji o zagrożeniach związanych ze świadczoną usługą, w tym o sposobach ochrony bezpieczeństwa, prywatności i danych osobowych;
21) wszelkie opłaty należne w momencie rozwiązania umowy, w tym warunki zwrotu urządzeń końcowych ze wskazaniem, na czyj koszt zwrot ma nastąpić.

Uff. Prawda, że zaraz lepiej? Wreszcie kupując komórkę będziemy mogli zrelaksowani przeczytać jasną, zrozumiałą i krótką umowę.. wróć, tego, że będzie krótka, nikt nie obiecywał. Swoją drogą jestem ciekaw, czy koledzy prawnicy z firm telekomunikacyjnych przymierzają się już do napisania jasnych i zrozumiałych umów (podobno ma to dotyczyć także regulaminów i cenników, chociaż w ustawie takiego obowiązku już nie znalazłem, w dyrektywie też zresztą nie), które – co oczywiste – zarazem powinny być odpowiednio precyzyjne. Powodzenia życzę i oddycham z ulgą że nie na mnie padło, tym razem.

Jak nie skorzystałem z dobrodziejstwa wywalczonego przez Unię

W swoim laptopie mam ustawione powiadamianie o aktualizacjach oprogramowania, włącznie z Windows (z różnych względów badzo nie lubię, kiedy komputer za mnie decyduje, co kiedy ma zrobić). Zerknąłem sobie dzisiaj do menedżera aktualizacji i stwierdziłem, że czeka ich na mnie z pięć. Już zamierzałem rutynowo nakazać ściągnięcie i zainstalowanie wszystkich, ale jedna z nich mnie zastanowiła.

Jakiś czas temu Unia Europejska wywalczyła z Microsoftem, że w Windows nie będzie na stałe zainstalowana Microsoftowa przeglądarka (dzięki czemu ludzkość ma mieć większą szansę korzystania z alternatywnych). Microsoft posłusznie wprowadził więc taką opcję do systemu, także dla ludzi którzy od lat używają wszelkich dostępnych przeglądarek. Uznałem więc, że ta opcja nie jest mi szczególnie potrzebna, zwłaszcza że parę osób, które posłusznie ją zainstalowało, zdziwiło się potem poważnie, że musi ponownie instalować Internet Explorera.

Cóż, ja mam w systemie 3 przeglądarki. Na co dzień używam Google Chrome – bo wydaje się najlepiej współpracować z Gmailem (czy tu się nowy monopol nie tworzy, eh?). Ale czasami mnie wkurza:)