W tę pierwszą jesienną niedzielę siedzę sobie na kanapie, bo chmurno i wietrznie, że aż się wszystkiego odechciewa, i tak sobie łapię wiadomości i komentarze nadchodzące ze wszystkich stron, na przeróżne tematy. A jako że wybory coraz bliżej, kampania w toku, to i przekazów związanych z wyborami nie brakuje.
Docierają między innymi informacje, że ten czy ów komitet gdzieś tam nie dał rady pozbierać wymaganej liczby podpisów i w wyborach do takiej czy innej rady nie wystartuje (lub nie we wszystkich okręgach). Jakoś tak się składa, że dotyczy to komitetów bardziej owych niż tych, co w kręgu moich znajomych budzi raczej satysfakcję, czy to na zasadzie nutki optymizmu, czy bardziej schadefreude. Mnie natomiast zastanowiło co innego…
W wyborach startują kandydaci z różnych komitetów, często identyfikujących się z Niebieskimi czy innymi Zielonymi. O wyniku wyborów decydują jednak – swoimi głosami – wyborcy. Jeżeli wyborcy Niebieskich nie znajdą na listach swoich kandydatów, to co zrobią – zrezygnują z głosowania, oddając walkowerem pole innym, czy poszukają sobie innej kandydatów z innej listy, doprowadzając do wyników niespodziewanych, lecz niekoniecznie lepszych?
To, co wydaje się być chwilowym sukcesem, nie musi wcale być sukcesem w dalszej perspektywie.