Na wstępie ostrzeżenie: minęły trzy tygodnie wyświetlania, kto nie widział (lub nie czytał) drugiej części Hobbita ten trąba, okres ochronny uważam za zakończony. Tak więc kto jeszcze nie widział, niech przestanie czytać lub.. zrobi cokolwiek uważa za słuszne.
No więc, jak już pisałem, jak dziecko jestem zachwycony, puryści niech sobie kręcą nosami – niezmiernie mnie rozbawiło, kiedy jedni puryści debatowali, czy to wielka niezgodność, że „zwykła elfka” posiadła królewską sztukę uzdrawiania athelasem, a więksi puryści im wykazywali, że tak naprawdę to sztuka ta wcale nie była królom zastrzeżona. Pewne zmiany wychodzą po prostu genialnie, jak np. rozwiązanie zakończenia walki z pająkami, gdzie stary Tolkien ograniczył się do banalnego „pająki znużyły się i odeszły”. Inne kapitalne sceny są rozwinięciem półzdaniowych wtrętów, jak choćby sceny z Dol Guldur, o których w książce jest ledwie że „wypędzono Czarnoksiężnika” (a właściwie mamy ledwie początek tego rozwinięcia, przedsmak trzeciej części). A jak wspaniale rozwija się postać Barda, w książce pojawiająca się ot tak, od niechcenia!
Są oczywiście wtręty mało potrzebne, jak niektóre bijatyki czy wizyta w górskim grobowcu, czasem są na siłę wepchane momenty „och! i co teraz”, jak w pierwszej części przy okazji walki kamiennych gigantów, albo niektóre przaśne żarciki. Inne sceny wyglądają jakby miały posłużyć jako skomplikowane zadania do przyszłej gry komputerowej, mniej więcej jak w pierwszej części gonitwa z goblinami, a tu np. surfowanie po roztopionym złocie. (Przy okazji refleksja techniczna – chyba nie ma sensu wybierać seansu w IMAX-ie, rzadko kiedy ta głębia i wielkość ma okazję być wykorzystana, najlepiej się sprawdza w scenach z szeroką przestrzenią, a nie w lochach i dynamicznych zmianach; wręcz niejeden raz gorzej widziałem, chyba były to problemy z akomodacją, w „zwykłej” wersji 3D nic takiego nie odczuwałem, mimo że późnym wieczorem).
Niektórym podoba się sposób przedstawienia Beorna, ja co najwyżej się cieszę, że jest. Rozumiem, że pokazanie go takim, jak go wymalował Tolkien, wymagałoby… po prostu innego filmu; cóż poradzę, że nie przekonała mnie ani „niestabilna” charakterystyka jego niedźwiedziej postaci, ani jego ludzki wygląd przerośniętego neandertalczyka, ani motywacje – po prostu wzdycham za ożywczym łykiem miodu z jego kubka.
No i ten, który właściwie nie jest żadnym zaskoczeniem. Smok. Smoczycho. …(brakuje mi właściwej formy obocznej czy neologizmu na opisanie tego szelmy). Co prawda dziura w pancerzu taka skromna jakaś, aż dziw, że ma wystarczyć do oswojenia, ale za to jak fajnie się z niego sypią te złote monety, w których się tarza, chyba jest nimi bardziej oblepiony niż człowiek mający w domu leniącego się psa, pewnie mu to złoto włazi między łuski. Zresztą trudno mu się dziwić, w takim skarbcu by człowiek też urządzał sobie zjeżdżanie i tarzanie, jak na sianie. Do rutynowych zachwytów na głosem Smauga-Cumberbatcha dodam, że polski dubber… dubbujący… aktor podkładający głos również odwalił kawał dobrej roboty. A już dialog z Bilbo-Freemanem (właściwie nie jestem pewien, czy Freeman stał się Bilbem, czy Bilbo Freemanem) to po prostu poezja.
Na zakończenie wypada powrócić do tytułowej zagadki. Odpowiedzi, niestety nie znam, ale mam właściwie pewność, wynikającą z intensywnego wpatrywania się na więcej niż jednym seansie: kiedy Kili poddawany jest zabiegom leczniczym (puryści wiedzą co mają ze sobą zrobić) i chwilę po nich, leży trzymając głowę w czymś w rodzaju wielkiej misy z orzechami włoskimi. Nie ma to żadnego uzasadnienia w fabule, po prostu tak leży. Nie spodziewam się by trzecia część wyjaśniła tę zagadkę, może ewentualnie wersja rozszerzona.