Czternaście wilków

Czternaście wilków. Czyli tyle, ilu było uczestników wyprawy Thorina pod Samotną Górę (choć więcej niż członków drużyny Pierścienia). Dużo? Nie wydaje się. A tyle właśnie wypuszczono tych sympatycznych zwierząt w Yellowstone, żeby żyły i rozmnażały się (o czynieniu sobie tej ziemi poddaną mowy nie było).

Wilki zaczęły polować na wszechobecne jelenie. Jelenie szybko nauczyły się, że park przestał być bezpieczną przystanią, i zaczęły się trzymać bezpiecznych miejsc, zamiast obżerać całą zieleń w dolinach rzek. Kiedy jelenie się wycofały, zieleń zaczęła odrastać, a wśród tej zieleni pojawiły się ptaki, bobry, wydry, ryby i liczna inna zwierzyna. Pojawiło się też więcej niedźwiedzi, skoro przybyło jagód.

Wilki przegoniły kojoty. Gdy kojotów było mniej, pojawiły się króliki i myszy, a w ślad za nimi przyszły ptaki drapieżne, łasice, lisy (jak w Puchatku…) czy borsuki.

A kiedy z dolin znikły trawożerne i na zboczach i brzegach wyrósł las, nawet rzeki się ustabilizowały. 

Czternaście wilków (dziś już o wiele więcej, oczywiście) spowodowało tę rewolucję w raptem 20 lat. A o tym wszystkim w tym krótkim filmie.

Do oglądania, nie do grania

W zasadzie od wejścia na ekrany ostatniej części Hobbita minęło już tyle czasu, że zdążyła ona (chyba) te ekrany opuścić. Kto widział, ten do przodu, kto nie widział… niech nie czyta alibo cokolwiek. Ja w każdym razie od czasu pierwszej notki widziałem jeszcze raz.

Za drugim razem pamiętałem wszystkie swoje krytyczne spostrzeżenia i obiecałem sobie, że będę patrzył jako dziecko, chłonąc obraz i nie nastawiając się negatywnie. I wiecie co? Odczucia miałem dokładnie takie same, byłem zauroczony i ziewałem w mniej więcej tych samych momentach. I – co dla tej notki najważniejsze – potwierdziłem swoje wrażenie, co jest największą wadą tej nowej trylogii.

Otóż zasadniczym jej problemem jest, że została rozpisana i zrealizowana w sposób maksymalnie podobny do gry komputerowej. Wiele scen, które powodują mniejsze lub większe wzruszenie ramion, sprawia wrażenie gotowych questów do przejścia. W pierwszej części była to choćby ucieczka Radagasta i jego zaprzęgu przed wargami oraz gonitwa z goblinami po kolejnych mostach i schodach. W drugiej – zarówno bitwa hobbitów ze Smaugiem, jak i gonitwy elfów (czytaj: Legolasa) z orkami, oraz cała zupełnie niepotrzebna wyprawa czarodziejów do grobu Czarnoksiężnika z Angmaru. W trzeciej do cyrkowych zadań Legolasa (nietoperz, troll, bieg po spadających kamieniach…) dochodzą też popisy Barda (zwłaszcza ten z wózkiem) i Daina, oraz oczywiście wielkie Walki z Bossami – najpierw Bolgiem, a potem Azogiem (podnieście rękę, kto w uskokach przed tą kulą na łańcuchu…). Bolało tym bardziej, że poza tymi fragmentami cała Bitwa Pięciu Armii była właściwie bijatyką bez właściwości, niezrównani wojownicy to kładli wokół siebie pokotem, to padali jak muchy pod ciosami pospolitego ruszenia.

Dlatego też, prawdę mówiąc, chociaż filmy o Hobbicie fajne są (choć ten trzeci nie tak fajny jak zwłaszcza poprzedni) to wolę się jednak zastanawiać, jakby to było, gdyby z tego samego materiału przyciąć film bliższy jednak fabułą oryginałowi – zaczynając od wyrzucenia Azoga i Legolasa oraz (niestety) Tauriel i Radagasta.

I tak, pamiętam że była już dawno temu gra na podstawie Hobbita…

Bo o hobbita tu chodzi

Przez mrok i mróz trzaskający pojechałem do kina. Eksplorowałem kręte, nieznane mi drogi prowadzące na parking podziemny centrum handlowego w najściślejszym sercu miasta. Nabyłem bilet w kasie biletowo-barowej, opierając się wszelkim barowym pokusom. Zasiadłem w czwartym rzędzie, obejrzawszy wcześniej fotele VIP (skóra, drewno i podłokietniki wystarczające na rozłożenie szachownicy). Spędziłem dziesięć minut na czytaniu opowiadań Hemingwaya, nim zgasło światło (reklam i zapowiedzi było na szczęście tylko na dwadzieścia minut, zresztą o trailer Gwiezdnych Wojen nie miałbym absolutnie pretensji nawet gdyby poleciał trzy razy).

Film nosił tytuł „Hobbit. Bitwa Pięciu Armii”, pierwszą część tytułu cenię znacznie wyżej; w zasadzie jego (hobbita) obecność na ekranie była za każdym razem magnetyzująca, reszta to głównie tło. No i oczywiście Smaug, tych kilka scen było bezcennych (żadnym spoilerem jest stwierdzenie że nie było ich wiele), przy czym sądzę, że mniej by się je doceniło, gdyby znajdowały się w tym samym filmie co scena z Bilbem wewnątrz Góry. No i fajne nawiązania były – do Wilhelma Tella, i do Diuny, i do Batmana, i do Epoki Lodowcowej, i do Minecrafta.. (nie, z tym ostatnim przesadziłem, cofam).

Parę dni temu debatowaliśmy, czy Jackson będzie jeszcze robił jakieś filmy Tolkienowskie. W tym bardzo wyraźnie ustawiał most do Władcy Pierścieni, natomiast słowa „sługa Morgotha” czy nawiązania do Angmaru mogą wskazywać, że jednak jakieś pomysły filmowe zaczerpnięte z Silmarillionu mogły się już wykluć. Hobbitów jednak w tych filmach się nie należy spodziewać, a bitew… było już wystarczająco dużo (nawet jeśli tym razem nie było przesytu).

Boję się Bitwy Pięciu Armii

Właściwie to bałem się jej odkąd skończyło się „Pustkowie Smauga„, kiedy ochłonąłem i zadałem sobie pytanie „to co nam zostało na trzecią część”, nawet z dopiskami Jacksona. Bo przecież każdy, kto czytał książkę, wie co będzie dalej, tak co do zasady, pytanie raczej jak zostanie to pokazane.

TERAZ DROGIE DZIECI NASTĄPIĄ PSEUDOSPOILERY WIĘC NIE CZYTAJCIE

Smaug pofrunął w kierunku Jeziora, wiadomo, że zaraz spali miasto, spodziewajmy się pięknych ujęć, a Bard zrobi to, co spieprzono w przeszłości. Krasnoludy obejmą we władanie Erebor, spodziewajmy się wielu pięknych ujęć. Pojawi się wielu chętnych, żeby krasnoludom pomóc (w zagospodarowaniu Ereboru, w poradzeniu sobie z jego skarbami lub w przeniesieniu się na tamten świat). Skończy się to wielką awanturą z udziałem zorganizowanych grup, przestępczych lub nie, w ilości pięciu lub jak tam kto liczy, spodziewajcie się efektownych ujęć. Kilku ulubionych bohaterów polegnie lub nie. W międzyczasie czeka nas jeszcze zadyma polegająca na wypędzeniu Czarnoksiężnika z Dol Guldur i uwolnieniu Gandalfa, spodziewajcie się paru efektownych ujęć…

A potem Bilbo leniwie wróci do domu, spodziewajcie się paru pięknych ujęć, z oddechem ulgi powitamy znów sielskie widoczki Shire (przyznam, że widok Rivendell jest dla mnie niezmiennie największym rozczarowaniem). Do tej pory możemy być już bowiem mocno znużeni batalistyką, nawet jeśli elfy i krasnoludy zrobią wszystko żeby dodać bijatyce komizmu. Tego się właśnie obawiam: przesytu bitwy.

Za tydzień pewnie powiem, czy moje obawy były słuszne.

Rhys

Ciocia Wikipedia mówi, że to popularne imię/nazwisko (to lub to, co kto woli) w Walii. Istotnie, spotkałem się z nim już i w jednym, i w drugim zastosowaniu, przeważnie w filmach, zazwyczaj z pozytywnymi wspomnieniami.

Zacznę tak.. historycznie, od mojego pierwszego Rhysa, czyli Johna Rhys-Daviesa. Większości dziś kojarzy się wyłącznie z jednym – z Jacksonowo-Tolkienowskim krasnoludem Gimlim, choć tam z uwagi na charakteryzację trudno go było poznać (zbiory ciekawostek podpowiadają, że wbrew temu, co widzieliśmy na ekranie, Rhys-Davies był najwyższym z członków Drużyny Pierścienia). Dla mnie jednak to przede wszystkim może drugoplanowy, ale niezapomniany Salah z Poszukiwaczy zaginionej arki, później pojawiający się też w Ostatniej krucjacie. Do tego dokłada mi się jeszcze Dogati z Kopalni Króla Salomona (z Chamberlainem i tak jeszcze młodą Sharon Stone), i wzorzec mam w głowie; do tego stopnia, że dopiero teraz (czego się wstydzę) sobie uświadomiłem, że Rhys-Davies ma też epizod bondowski – zagrał sowieckiego generała w Living Daylights

Było nazwisko, to skoczymy do imienia. Rhys Ifans kojarzy mi się tak naprawdę tylko z jednym filmem, ale za to po pierwsze z jednym z moich ulubionych (blogowałem już o nim? przynajmniej pośrednio), a po drugie kreuje w nim tak odjechaną postać, że nic tylko zapamiętać i ukochać. I co z tego, że Spike z Notting Hill jest przeszarżowany, czasem człowiek potrzebuje takiego wariata.

Jonathan Rhys-Meyers… ma na koncie też wiele różnych występów, ale pozostaje głównie instruktorem piłkarskim z Podkręć jak Beckham. Jest też – to niewątpliwy zaszczyt – głównym bohaterem Woody Allena, czarnym zresztą, a nie komediowym, nazbierał też agród za seriale telewizyjne (acz za te, których nie oglądałem). 

Najmłodszym (choć nie wiekiem) na tej liście jest Matthew Rhys, najmniej chyba znany w tym gronie (choć raz z Rhys-Meyersem zagrali braci w jednym filmie). Uwielbiam go jako sowieckiego szpiega w Zawód: Amerykanin, gdzie wspaniale po prostu uzupełnia cudowną Keri Russell – ale nie zrozummy się źle, nie jest dla niej tłem, tylko najzupełniej równorzędnym partnerem, nie gorzej od niej zmieniającym wygląd niczym kameleon (to niedobre sformułowanie, bo sugeruje wtapianie się w tło, ale jestem na tyle blisko końca notki, że nie mam już chęci szukać lepszego).

Skąd w ogóle pomysł na tę notkę? Tydzień czy dwa temu miałem w ręce gazetę z programem TV, i tak patrzę: tu reklamują nowy serial z Rhys-Meyersem, a tu nowy sezon serialu z Rhysem (tak, tego właśnie…), no po prostu karma.

Dlaczego Kili leży w orzechach?

Na wstępie ostrzeżenie: minęły trzy tygodnie wyświetlania, kto nie widział (lub nie czytał) drugiej części Hobbita ten trąba, okres ochronny uważam za zakończony. Tak więc kto jeszcze nie widział, niech przestanie czytać lub.. zrobi cokolwiek uważa za słuszne.

No więc, jak już pisałem, jak dziecko jestem zachwycony, puryści niech sobie kręcą nosami – niezmiernie mnie rozbawiło, kiedy jedni puryści debatowali, czy to wielka niezgodność, że „zwykła elfka” posiadła królewską sztukę uzdrawiania athelasem, a więksi puryści im wykazywali, że tak naprawdę to sztuka ta wcale nie była królom zastrzeżona. Pewne zmiany wychodzą po prostu genialnie, jak np. rozwiązanie zakończenia walki z pająkami, gdzie stary Tolkien ograniczył się do banalnego „pająki znużyły się i odeszły”. Inne kapitalne sceny są rozwinięciem półzdaniowych wtrętów, jak choćby sceny z Dol Guldur, o których w książce jest ledwie że „wypędzono Czarnoksiężnika” (a właściwie mamy ledwie początek tego rozwinięcia, przedsmak trzeciej części). A jak wspaniale rozwija się postać Barda, w książce pojawiająca się ot tak, od niechcenia!

Są oczywiście wtręty mało potrzebne, jak niektóre bijatyki czy wizyta w górskim grobowcu, czasem są na siłę wepchane momenty „och! i co teraz”, jak w pierwszej części przy okazji walki kamiennych gigantów, albo niektóre przaśne żarciki. Inne sceny wyglądają jakby miały posłużyć jako skomplikowane zadania do przyszłej gry komputerowej, mniej więcej jak w pierwszej części gonitwa z goblinami, a tu np. surfowanie po roztopionym złocie. (Przy okazji refleksja techniczna – chyba nie ma sensu wybierać seansu w IMAX-ie, rzadko kiedy ta głębia i wielkość ma okazję być wykorzystana, najlepiej się sprawdza w scenach z szeroką przestrzenią, a nie w lochach i dynamicznych zmianach; wręcz niejeden raz gorzej widziałem, chyba były to problemy z akomodacją, w „zwykłej” wersji 3D nic takiego nie odczuwałem, mimo że późnym wieczorem).

Niektórym podoba się sposób przedstawienia Beorna, ja co najwyżej się cieszę, że jest. Rozumiem, że pokazanie go takim, jak go wymalował Tolkien, wymagałoby… po prostu innego filmu; cóż poradzę, że nie przekonała mnie ani „niestabilna” charakterystyka jego niedźwiedziej postaci, ani jego ludzki wygląd przerośniętego neandertalczyka, ani motywacje – po prostu wzdycham za ożywczym łykiem miodu z jego kubka.

No i ten, który właściwie nie jest żadnym zaskoczeniem. Smok. Smoczycho. …(brakuje mi właściwej formy obocznej czy neologizmu na opisanie tego szelmy). Co prawda dziura w pancerzu taka skromna jakaś, aż dziw, że ma wystarczyć do oswojenia, ale za to jak fajnie się z niego sypią te złote monety, w których się tarza, chyba jest nimi bardziej oblepiony niż człowiek mający w domu leniącego się psa, pewnie mu to złoto włazi między łuski. Zresztą trudno mu się dziwić, w takim skarbcu by człowiek też urządzał sobie zjeżdżanie i tarzanie, jak na sianie. Do rutynowych zachwytów na głosem Smauga-Cumberbatcha dodam, że polski dubber… dubbujący… aktor podkładający głos również odwalił kawał dobrej roboty. A już dialog z Bilbo-Freemanem (właściwie nie jestem pewien, czy Freeman stał się Bilbem, czy Bilbo Freemanem) to po prostu poezja.

Na zakończenie wypada powrócić do tytułowej zagadki. Odpowiedzi, niestety nie znam, ale mam właściwie pewność, wynikającą z intensywnego wpatrywania się na więcej niż jednym seansie: kiedy Kili poddawany jest zabiegom leczniczym (puryści wiedzą co mają ze sobą zrobić) i chwilę po nich, leży trzymając głowę w czymś w rodzaju wielkiej misy z orzechami włoskimi. Nie ma to żadnego uzasadnienia w fabule, po prostu tak leży. Nie spodziewam się by trzecia część wyjaśniła tę zagadkę, może ewentualnie wersja rozszerzona.

Pustkowie Smauga. Na motywach Hobbita

No więc zasadniczo niech Was tytuł nie zmyli, absolutnie nie kręcę nosem, w gruncie rzeczy wszystko o metodzie Jacksona napisałem po pierwszej części, a po drugiej mogę powiedzieć tylko, że teraz jest jeszcze bardziej. Wszystkiego można się spodziewać, że będzie, i wszystkiego można się spodziewać, że będzie zmienione, i praktycznie wszystko znakomicie pasuje. Mnie jedynie nie pasowała scena z otwarciem tajemnych drzwi, pewnie dlatego, że (jak pewnie każdy miłośnik książki) wizualizowałem ją sobie zbyt wiele razy.

A poza tym jest Beorn, choć trochę jakby go nie było (kto nie zapamiętał go z książki, nie wiedziałby dlaczego ktoś w ogóle o nim wspomina). I jest Legolas, który przebija swoje wyczyny cyrkowe z Powrotu Króla. I jest cudowny władca Miasta nad Jeziorem (bo król elfów jest fatalny), i nierozważny podczaszy, i pająki…

Jak zapewne zauważyliście, o paru spodziewanych bohaterach (ani o paru niespodziewanych!) nie napisałem ani słowa, zostawiam Was z pożądliwymi sercami na własne obejrzenie z otwartymi buziami. Bo Jackson przypomniał nam jedną wspaniałą rzecz: po co jest kino. Otóż kino jest po to, by opowiadać bajki, a jeszcze lepiej – czarować obrazem. Tolkien układał Hobbita 80 lat temu dla swoich dzieci, dziś dzieciom opowiada się inaczej, i tym małym, i tym całkiem dużym. Krzyczę więc z wszystkich sił czterdziestoletniego chłopca: chcę, chcę, dajcie mi tej bajki jeszcze!*

*i niech Wam nie przyjdzie do głowy, że na domowym ekranie, o nie nie nie nie

Hobbit. To nie jest film dla.. leniwych

Minęły miesiące od premiery, film zszedł z ekranów, potem pojawił się na DVD… W ostatni weekend wypatrzyłem go w programie telewizyjnym, oczywiście na razie w stacji kodowanej i płatnej, pewnie gdzieś za rok pojawi się jako Megasuperhit powszechnie dostępny.

Pożyczyłem od znajomego DVD. Obejrzałem na monitorze laptopa… potem obejrzałem jeszcze raz podłączając do dużego telewizora. Pomyślałem sobie o tym, jak tenże znajomy (miłośnik Tolkiena) krzywił nosem na tę ekranizację.

Dziewięć miesięcy temu pisałem już o Hobbicie, wyliczając grupy potencjalnych niezadowolonych. Cóż, niezadowolony może być każdy, kto nie zdążył na seans do kina, i nie zobaczył majestatycznych scen z wnętrza Ereboru, na ekranie mierzonym w calach, a nie w metrach, zupełnie gubi się cała ich uroda. A bez tego magicznego zaklęcia, które czaruje nam oczy na początku, ogląda się trudniej.

Na Hobbita trzeba zdążyć do kina, przynajmniej raz (ja żałuję że nie zdążyłem drugi raz).

Hobbit. To nie jest film dla…

…Tolkienowskich purystów. Zachowując zasadniczy tok wydarzeń, w szczegółach twórcy zmieniają ile wlezie, więc oglądanie „z książką w ręce” spowoduje tylko nerwowe załamanie. Wręcz powiedziałbym, że Jackson i spółka zrobili z książką to, co Verbinski i spółka z opowieściami pirackimi. Ale dla miłośników filmowego LOTR, jak najbardziej. 

…dzieci. Może i Tolkien napisał „Hobbita” dla dzieci, ale wszelkie zło i zagrożenie, które tam opisywał, ma jednak charakter umowny. W filmie staje się ono jak najbardziej dosłowne – nawet zabawnie pokazane ścinanie głów jest jednak ścinaniem głów. A przecież chodzi przede wszystkim o Przygodę, a nie o horror.

…miłośników orków. Jakich orków, zapyta ktoś, kogo zniechęcam w pierwszym akapicie? No nie wiem dlaczego reżyser z takim zamiłowaniem tych orków wszędzie pakuje, czy nie wierzy, że miłośnicy świata LOTR inaczej by do kina nie przyszli? W każdym razie ci orkowie (gobliny policzymy chyba z nimi za jedno), dostają jednak ciężki łomot i nie spodziewałbym się, żeby coś się w tym zakresie zmieniło.

…fanów starego kina. Tak, sam też uwielbiam światło w filmach z lat 70., ale nie jest ważne, żeby było tak i tak, tylko żeby się dobrze oglądało. Wersja 3D (nie rusza, a napisy fruwające tuż pod nosem w najlepszym wypadku irytują) 48 HPR sprawia, że ogląda się mieszankę „zwykłego” filmu, dynamicznego Teatru Telewizji i seriali Discovery o wymarłych zwierzętach (patrz: komputerowo wytworzone zwierzęta). I ogląda się dobrze, naprawdę dobrze, nawet jeśli jakieś obrazy wyglądają mało naturalnie. 

…marud. Jak ktoś ma ochotę marudzić, niech od razu zostanie w domu. Ten film trzeba chłonąć szeroko otwartymi oczami (a i dla uszu się znajdzie), cała reszta jest drugorzędna; dlatego pominę sugestie, żeby to i owo z filmu wyciąć, oraz że niektóre rzeczy rozwiązano jakoś tak nie bardzo.