Złote Kule

Właśnie przeczytałem o propozycji, żeby w dorocznym plebiscycie FIFA na piłkarza roku przyznać nie jedną, lecz dwie Złote Piłki. Laurent Blanc uzasadnia to tym, że nie sposób wybrać pomiędzy Leo Messim a Cristiano Ronaldo, a obaj są właściwie z innej planety czy coś.

W zasadzie to genialny pomysł. Zamiast się ścigać bez sensu, niech obaj mają gwarantowane Golden Ballz, skoro i tak im się należą. Po co się przejmować faktem, że ten czy ów podczas najważniejszej imprezy roku snuł się bezproduktywnie po boisku.

Wtedy można z czystym sumieniem wrócić do przyznawania Ballon d’Or zawodnikowi, który był rzeczywiście najlepszym piłkarzem danego sezonu, mierząc rzeczywistymi osiągnięciami i wkładem w sukcesy (a nie tylko gole strzelane słabeuszom lub karne na 4:1). Takiemu jak Manuel Neuer, Arjen Robben czy Angel di Maria (ten ostatni, jak wiadomo, jest kandydaturą nie dla ortodoksów). 

Mirek

Patrzyłem na rozradowanych Niemców idących po złote medale, ściskających Angelę, robiących niedźwiedzia z Platinim, potem podskakujących z pucharem. byli tam wszyscy – i ci, którzy ani na chwilę nie zeszli z boiska, i ci, którzy nie dostali szansy na nie wejść (na szczęście nie pozbawia ich to medali). 

Mogło się wydawać, że on jest wśród nich jakiś zamyślony. To jego czwarty mundial i czwarty medal, czwarty mundial, na którym strzelał gole, bijąc definitywnie rekord liczby goli strzelonych w turniejach finałowych (szczegółowo wszystkich rekordów statystycznych wymieniać nie ma sensu). Ma 36 lat (skończone tuż przed turniejem), trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na zakończenie kariery (przynajmniej reprezentacyjnej), niż tytułem mistrza świata. Po dekoracji ustawił się do zdjęcia z Pucharem, mając po bokach dwójkę swoich dzieci.

Miroslav Klose nie strzelił gola w finale, strzelił go jego zmiennik. Trudno o lepsze symboliczne przekazanie pałeczki. 

Zesztywniała pomarańcza

No i półfinały za nami. O pierwszym nic nie mam do powiedzenia (bo i ciężko powiedzieć cokolwiek), z drugim jest niewiele lepiej, choć z diametralnie innych powodów. 

Słynny „krulewski” manewr van Gaala być może pomógł wyeliminować Kostarykę, ale długofalowo wywarł niewątpliwie fatalne skutki. Cillessen nie dość że schodził wściekły z boiska, to w następnym meczu był poddany dodatkowej presji – jako ten, który poprzednio został uznany za nie dość dobrego do bronienia karnych strzelanych przez outsidera, a teraz ma bronić karnego strzelanego przez najlepszego piłkarza świata (i to w sytuacji gdy chwilę wcześniej nie wykorzystał swojej kolejki wzięty z łapanki na wykonawcę Vlaar). Trudno będzie zapomnieć pracę kamery na początku dogrywki, od momentu kiedy zaczął się rozgrzewać Huntelaar – przeskakiwała z niego na Cillessena i Krula, i tak w kółko (ponieważ była to ostatnia zmiana dostępna Holendrom). Nie wiem, czy bez tego Cillessen dałby radę lepiej odbić decydujący strzał Rodrigueza, ale na pewno był bardziej usztywniony, niż bez tego manewru.

Niezależnie od tego, van Gaal wykazał zaskakujący wręcz brak elastyczności. Wystawienie rekonwalescentów de Jonga (mięsień) i van Persiego (żołądek) niewątpliwie miało pokazać siłę, ale w praktyce oznaczało robienie wymuszonych zmian. Jednocześnie narzucił zawodnikom do bólu sztywny gorset (tu zawsze mi się przypomina Keira Knightley w „Piratach z Karaibów”) taktyczny, dzięki któremu udało się trzymać pod kontrolą Messiego. Dla widza bolesne jest wspomnienie akcji w dogrywce, kiedy to ruszający lewą stroną Holendrzy oglądają się na grającego po tej stronie Kuyta, a ten niemal pokazuje „sorry chłopaki, dajcie radę sami, ja asekuruję tyły” (niegdyś bramkostrzelny napastnik, król strzelców!). W efekcie były ataki 3-4 przeciwko 7-8 (obustronnie zresztą), nie dziwota że trudno było o sytuacje bramkowe (znamienna była akcja, w której próbowali wypuścić Robbena, piłkę przejął ostatni obrońca, a Robben zatrzymał się na linii stojących kilka metrów wcześniej trzech Argentyńczyków).

Dopiero na widok synka Robbena wszystkim zrobiło się miękko.

Jak w boksie…

Jak w boksie, czyli nie o boksie, ale o futbolu oczywiście. W ramach przypływu sympatii do dzielnej reprezentacji Kostaryki i jej mundialowych bojów, szerokie uznanie zdobyła informacja, że to właśnie Kostaryka piastowała ostatnio tytuł nieoficjalnego mistrza świata. Wyjaśniam od razu, że to czysto statystyczna zabawa oparta na założeniu, że tytuł – jak w boksie – przechodzi w ręce zwycięzcy bezpośredniego pojedynku, kiedyś już o tym pisałem zresztą

W czasie publikacji tamtej notki nieoficjalnym mistrzem świata była Holandia, która swój tytuł miała stracić dopiero przegrywając prawdziwy tytuł mistrza świata (w finale mundialu z Hiszpanami). Od tamtej pory tytuł zmienił właściciela dobrych kilka razy, aż w końcu…

I tu robi się galimatias, jak w prawdziwym boksie zawodowym. Jak mniej więcej wiadomo, istnieje szereg organizacji bokserskich, takich bardziej poważnych i takich o których nawet fachowcy ledwo pamiętają, a każda przyznaje swój tytuł mistrza świata. Sprawdzając z głupia frant informację o tym kostarykańskim tytule, wszedłem na stronę, z której korzystałem kiedyś, i nie znalazłem tam potwierdzenia (bo i kilka miesięcy temu ktoś zaprzestał aktualizowania listy). Kiedy wrzuciłem hasło w wyszukiwarkę, trafiłem na zupełnie inną listę. Pierwszą firmuje (firmowała?) fundacja statystyków RSSSF, drugą – grupa zrzeszona pod szyldem UFWC. Na czym polega różnica między listami? Otóż w styczniu 2013 w Tajlandii w ramach Pucharu Króla odbył się mecz KRLD-Szwecja. Według oficjalnych statystyk FIFA, mecz ten nie jest uznawany za mecz reprezentacji A, w związku z czym Korea (tak, dobrze przeczytaliście) nie mogła stracić w nim „tytułu” mistrza. UFWC uznało go natomiast za oficjalny, opierając się na zapisanej w swoim FAQ zasadzie, że „w razie sporu podejmuje decyzję ostateczną. W efekcie – UFWC poprowadziło swoją listę, zgodnie z którą na mundial z tytułem przyjechał Urugwaj, a po pierwszym meczu… 

Kostaryka nie jest już na pewno mistrzem, ponieważ przegrała (nieważne że po karnych) z Holandią, kolejny mecz o tytuł już w środę. Trzymając się statystyk FIFA, nieoficjalnym mistrzem świata jest natomiast… Katar – nie, nie kupił tego tytułu od FIFA, dokładnie pół roku temu wygrał z Jordanią (po drodze był jeszcze Kuwejt). Najbliższy pojedynek w obronie tytułu odbędzie się dzień po finale mundialu, pretendentem będzie Indonezja. Ciekawe kiedy dojdzie do unifikacji…

Jak jest po holendersku „wendetta”?

Holandia grała w finale mundialu trzykrotnie. Trzykrotnie przegrała (nikt nie ma tak złej statystyki, Węgrzy przegrali oba finały z dwóch, w których zagrali). 

Ostatni finał Holandia przegrała z Hiszpanią, cztery lata temu. W fazie grupowej wzięła odwet, wysyłając Hiszpanów do domu na najwcześniejszym możliwym etapie (z pewną pomocą Chile). 

Przedostatni finał Holandia przegrała z Argentyną. W środę będzie miała szansę się zrewanżować, wybijając Messiemu z głowy myśl o finale (i tytule). Jeśli jej się to uda, zagra w finale po raz czwarty, i być może będzie mogła zrewanżować się Niemcom za swój pierwszy przegrany finał. 

Holandia będzie trzymać kciuki za Niemców we wtorek, w ich półfinale przeciwko Brazylii. Aha, drobiazg, przedtem trzeba (za godzinę) odprawić Kostarykę, ale na razie przebieg rund pucharowych nie daje kopciuszkom szans.

Wróżenie ze statystycznych fusów

Jak się ma kolegów-statystyków, to potem się obserwuje ich dyskusje statystyczne i samemu popada w skłonności do doszukiwania się prawidłowości w seriach danych (to takie, he he he, usprawiedliwianie własnych zamiłowań do grzebania w cyfrach). W każdym razie przy okazji jednej z takich ostatnich dyskusji (być może nakręcanych dwudniową przerwą między meczami) ktoś rzucił, że w półfinałach mundialu z drużyn pozaeuropejskich to występują zwykle tylko Brazylia i Argentyna, a ja zacząłem szybko sprawdzać to w pamięci (wspomaganej, oczywiście, innymi źródłami) i…

Przyjąłem sobie skrócony okres odniesienia, bo zaczynający się od początku wieku. W dotychczasowych trzech mundialach XXI wieku tylko jedna drużyna zagrała w półfinale więcej niż raz – oczywiście Niemcy. Spoza Europy pochodziły trzy drużyny – Brazylia, Korea i Urugwaj. Zacząłem sobie to wszystko przekładać na drabinkę turniejową…

Jeżeli powyższe reguły (napisałbym tendencje, ale statystycy zgromią mnie co najmniej wzrokiem) miałyby zostać zachowane, to w półfinale znajdą się na pewno Niemcy (po pierwsze bo grają za każdym razem, po drugie bo Francuzi już byli). Powinni się znaleźć Kolumbijczycy (bo Brazylia już była), i nie tylko argumenty statystyczne za tym przemawiają (jest jeszcze jeden argument statystyczny przeciw Brazylii – do tej pory mieli cykle: dwa półfinały z rzędu, jeden przerwy, znów dwa z rzędu, jeden przerwy, trzy z rzędu, trzy przerwy, trzy z rzędu i bieżący turniej byłby… trzecim przerwy). Trudno uwierzyć, że cudowny sen Kostaryki nie dobiegnie zaraz końca, ale jakby nie patrzeć, Holandia już w półfinale grała… W ostatniej parze teoretycznie każda z drużyn pasuje do reguł, ale skoro Argentyna w tym stuleciu słabuje… Czyli mielibyśmy pary pófinałowe Kolumbia-Niemcy i Kostaryka-Belgia. Kto mistrzem? Pewnie Niemcy, bo wyglądają najmocniej… wróć, to nie argument z danych historycznych, dlatego, że Niemcy zdobywają tytuł mniej więcej co 20 lat: 1954, 1974, 1994, 2014… Oczywiście, szereg zepsuł się w 1990 roku, ale potraktujmy to jako anomalię. 

Aha: rzucona przez kolegę teza (patrz pierwszy akapit) pada w konfrontacji z faktami. Argentyna grała w półfinale mundialu czterokrotnie (ostatni raz blisko ćwierć wieku temu). Pięć razy zagrał tam Urugwaj… a oprócz niego jeszcze Chile i Korea. 

Migawki na jedną ósmą

Finis Africae

Drużyn afrykańskich w tej rundzie było dwie. Obie zagrały w zielonych strojach, obie dały niezły wycisk faworytom (w białych strojach) – choć „zielone piekło” to to nie było – obie poległy w końcówkach. Algierii będzie mi chyba najbardziej szkoda, fascynowali mnie od pierwszego meczu grupowego swoją żywiołową, choć nieco nieokiełznaną grą. 

To nie są ćwierćfinały dla aspirantów

Jakże zresztą mocno zarysował się ten schemat: wychodzili na mecz faworyci i aspiranci. Aspiranci zamiast drżeć i prosić o łagodny wymiar kary, stawali dumnie i robili co mogli, by mecz wygrać i zrobić przykrą niespodziankę faworytom, często byli w tym bardzo przekonujący. I z każdym kolejnym meczem, w którym widziało się zaskakująco dobrze grających aspirantów, człowiek ogarniała łagodna rezygnacja: że na koniec faworyt wyciągnie jakieś gole znikąd (nie, nie sugeruję nielegalnej pomocy, ta runda była od niej wolna), nie dając nawet szansy na ostatnią reakcję. Chile przeciw Brazylii, Meksyk przeciw Holandii, Szwajcaria przeciw Argentynie, USA przeciw Belgii – tak pięknie, tak samo na koniec.

Bramkarze rzucają się w oczy

To oni grali pierwsze skrzypce, to im zawdzięczamy najwięcej emocji, od pierwszego do ostatniego meczu: Bravo, Ochoa, Navas, M’Bohli, Julio Cesar, Neuer… Wszystkich i tak przebili jednak bramkarze dnia ostatniego. Tim Howard skończył mecz ze statystykami iście hokejowymi, broniąc jak w transie bodajże osiemnaście strzałów Belgów (łącznie drużyny w tym meczu oddały chyba ponad 50 strzałów w ciągu 120 minut), przyćmić Courtois to osobny wyczyn. Najbardziej jednak niezapomnianym widokiem będzie lśniąca w słońcu kanarkowa bluza Benaglio, który w ostatnich minutach dogrywki dryblował w narożniku pola karnego Argentyny, zatrzymując się dopiero na trzecim przeciwniku. 

Niewidziane

W zasadzie dość trudno pisze się komentarz do meczów, których się nie widziało, lub prawie nie widziało. Z pierwszego widziałem pół godziny drugiej połowy, i.. rzuty karne, z drugiego – końcowe dwadzieścia minut (czyli w obu przypadkach chwile decydujące o rozstrzygnięciu). 

Cechą wspólną obu meczów było, że faworyci grali z rewelacjami, i że faworyci na boisku wyglądali mocno papierowo. Różnicą było jednak, że jedna rewelacja szarpała jak wściekła do ostatniej chwili, a druga – wyszedłszy na prowadzenie postanowiła dotrwać do końca i dała się faworytom zdominować (jakkolwiek pierwsza rewelacja nie prowadziła nawet przez chwilę).

Oba mecze zakończyły się awansami faworytów dzięki trafieniom z jedenastu metrów. O ile jednak Chilijczyków wszyscy żałują – bo ich gra zasługiwała na więcej, niż remis po 120 minutach, a w decydujących momentach obijali bramkę (Pinilla w poprzeczkę w 120 minucie, Jara w słupek i wzdłuż bramki na koniec serii karnych) – tak Meksykanów mi nie żal. Nie dość, że postanowili poćwiczyć grę „turniejową” i zamiast kontynuować grę ofensywną próbowali dowieźć wynik małym wysiłkiem, to zaczęli popełniać błędy – których kulminacją było zupełnie bezmyślne wystawienie w polu karnym nogi w stronę Robbena, o jeden niepotrzebny krok za daleko. Po najlepiej wykonanym na tym mundialu karnym (Huntelaar), nie mieli już nic do powiedzenia.

Kniaź Dreptak

Można jedynie współczuć zawodnikowi, który na najważniejszą imprezę roku przyjeżdża nie w pełni sił, i na dodatek w słabnącym zespole. Można współczuć, że już w pierwszym meczu jego drużyna dostaje w plecy tak mocno, że musiałaby dokonać cudów w następnych meczach, aby odrobić niekorzystny bilans bramkowy. Od zawodnika, który aspiruje do tytułu najlepszego na świecie, oczekuje się jednak zawsze, że swoją drużynę pociągnie, zrobi coś z niczego. 

Można współczuć Cristiano Ronaldo, ale bolesna prawda jest taka, że jego konkurenci do tytułu Najlepszego swoim drużynom wyraźnie dodawali (zwłaszcza Messi, który swojej drużynie sam jeden zapewnił siedem punktów), a on – nie. Jak by nie patrzeć, Messi, Neymar i Mueller mają po cztery gole (Robben trzy) i grają dalej, a Ronaldo wraca do domu z jednym golem, utrzymując swoją średnią mundialową

Tego jedynego gola strzelił zresztą, kiedy dostał pod nos niesamowity prezent – czyli zbicie piłki przed bramkarza spod linii bramkowej prosto pod nogi stojącego na środku pola karnego przeciwnika. W tej fazie meczu po boisku już w zasadzie tylko dreptał, wszystkie inne znakomite sytuacje zmarnował, jak cztery lata temu

Czarny konik

Przed mundialem dość szeroko nazywano reprezentację Belgii „czarnym koniem turnieju” (co jest oczywistym absurdem, bo „czarnym koniem” może zostać tylko ten, po kim nikt się tego nie spodziewa, znakomicie określenie to pasuje w tym roku do Kostaryki). No i Belgowie snują się na razie po boiskach w swoich czerwonych kostiumach, na dumne miano „Czerwonych Diabłów” zasługując tylko w końcówkach meczów (choć warunki w Brazylii wcale nie piekielne, bo tam teraz w zasadzie pora zimowa).

Czarnego konia znajdziemy też w słynnym logo Ferrari, które teoretycznie produkuje samochody w różnych kolorach, ale kanoniczną ich barwą jest czerwień. Czerwone w każdym razie na pewno są bolidy F1 ze stajni Ferrari, w tym sezonie znów dość dychawiczne, z trudem broniące dla Czarnego Konia trzeciego miejsca w klasyfikacji generalnej, w ośmiu wyścigach zaledwie raz umieszczając swojego kierowcę na podium. 

Mam dziwne wrażenie, że Belgia w swojej karierze czarnego konia nie skończy lepiej niż Ferrari, czyli z wysiłkiem doczłapie się do punktowanego miejsca, może w ósemce.