Można jedynie współczuć zawodnikowi, który na najważniejszą imprezę roku przyjeżdża nie w pełni sił, i na dodatek w słabnącym zespole. Można współczuć, że już w pierwszym meczu jego drużyna dostaje w plecy tak mocno, że musiałaby dokonać cudów w następnych meczach, aby odrobić niekorzystny bilans bramkowy. Od zawodnika, który aspiruje do tytułu najlepszego na świecie, oczekuje się jednak zawsze, że swoją drużynę pociągnie, zrobi coś z niczego.
Można współczuć Cristiano Ronaldo, ale bolesna prawda jest taka, że jego konkurenci do tytułu Najlepszego swoim drużynom wyraźnie dodawali (zwłaszcza Messi, który swojej drużynie sam jeden zapewnił siedem punktów), a on – nie. Jak by nie patrzeć, Messi, Neymar i Mueller mają po cztery gole (Robben trzy) i grają dalej, a Ronaldo wraca do domu z jednym golem, utrzymując swoją średnią mundialową.
Tego jedynego gola strzelił zresztą, kiedy dostał pod nos niesamowity prezent – czyli zbicie piłki przed bramkarza spod linii bramkowej prosto pod nogi stojącego na środku pola karnego przeciwnika. W tej fazie meczu po boisku już w zasadzie tylko dreptał, wszystkie inne znakomite sytuacje zmarnował, jak cztery lata temu.