Koszty Bloxa

Nie mam pojęcia ile wynoszą, choć mam świadomość, że trzeba płacić za serwery, prąd, licencje, za pensje pracowników (nieważne w jakiej formie prawnej) nadzorujących serwis, czasem tych usuwających błędy… Zapewne są wyższe niż potencjalne przychody z reklam, tak irytujących użytkowników (zapewne pozyskanie i obsługa tych reklam też coś kosztuje). 

Wspominam o tym, bo czytam, że zysk Agory za rok 2018 wyniósł ponad 9 milionów złotych, a przychody ze sprzedaży reklam ponad pół miliarda przychodu. Kiełkuje w tyle głowy myśl, że te koszty Bloxa to jednak rząd niżej, niż wartość rocznego zysku (wiadomo, akcjonariusze mają swoje oczekiwania, zarząd też, premiowe znaczy).

Z drugiej strony przychodzi jednak myśl, że duża część tego zysku to oszczędności na zwolnionych pracownikach, a już zapowiedziano kolejne zwolnienia w Agorze (roczna suma wynagrodzeń zwalnianych pracowników z narzutami zapewne oscyluje w przedziale między 5 a 10 milionów). Głupio byłoby oczekiwać że serwis będzie utrzymywany kosztem zwolnień.

Puenty nie mam. 

Miliony ofiar

To bodaj najbardziej intrygująca dyskusja ostatnich dni w Polsce. Mnie intryguje dlaczego została rozpoczęta, innych intryguje dlaczego ktoś śmie kwestionować wyjściową tezę. A rzecz dotyczy kotów i tego, że polują. Opublikowano bowiem – i szeroko przedrukowano w mediach – artykuł stwierdzający, że koty zabijają setki milionów zwierząt rocznie.

Sam fakt, że koty zabijają inne zwierzęta, dla nikogo nie powinien być zaskoczeniem. Już Filemon z Bonifacym mieli łapać myszy, podobnie Tom gonił Jerry’ego, a Sylvester polował na kanarka Tweety. Wszystkie koty, od lwa po dachowca, są bowiem drapieżnikami. Czy zaskoczeniem są podawane w artykule wartości?

Na potrzeby artykułu naukowcy zbadali ponad 300 gospodarstw wiejskich w środkowej Polsce, rozmawiali z właścicielami ponad 30 kotów, 10 kotów szczegółowo śledzili, przeprowadzili też – w podobnej skali – szereg innych badań, o których szczegółach nie chcę pisać, bo może ktoś będzie czytał przy śniadaniu. Na tej podstawie ustalili, że statystyczny polujący wiejski kot zjada lub przynosi do domu około 200 ssaków i 50 ptaków rocznie. Policzyli też średnią ilość kotów na gospodarstwo i procent kotów, które nie dostają codziennie pełnej miski (zatem polują też, żeby jeść), po przeliczeniu na liczbę gospodarstw wiejskich w kraju wychodzi ze 2 miliony polujących kotów. Zapamiętajmy tę liczbę i przyjmijmy ją jako miarodajną.

Wyobraźmy sobie że każdy polujący kot w pierwszej kolejności skupia się na swojej najbardziej stereotypowej ofierze, czyli na myszach. Jeżeli codziennie upoluje jedną mysz czy nornicę (nie mam pojęcia, czy kotu to wystarczy żeby przetrwać dzień), to w skali roku mamy 365 x 2 miliony = 730 milionów gryzoni. Wychodzi na to, że szacowane w artykule od 505 do 667 milionów to za mało, żeby starczyło dla wszystkich kotów… (o zagrożeniu dla gryzoni jakoś nie słychać). Być może zatem koty uzupełniają dietę ptakami (szacunkowo sto kilkadziesiąt milionów rocznie)?

Spójrzmy teraz na krajową populację jednego z najpopularniejszych ptaków, a zarazem potencjalnej kociej ofiary, czyli wróbla domowego. Według przywołanego w artykule raportu o trendach liczebności ptaków w Polsce, liczbę wróbli szacuje się na około 12 milionów* (od początku wieku statystycznie co roku liczba ta zmniejsza się o 100 tysięcy, choć to tylko ujęcie trendu – w rzeczywistości zmienność jest dużo większa). Przyjmując średni czas życia wróbla jako 10 lat, powinniśmy się spodziewać że rocznie umiera ponad milion dorosłych ptaków (powiedzmy milion dwieście, a skoro populacja zmniejsza się o 100 tysięcy rocznie – to corocznie dorasta jakiś milion sto nowych). Wiedząc zaś, że pani wróblowa składa 2-3 razy do roku od 4 do 6 jaj, otrzymujemy od 45 do 124 milionów potencjalnych młodych, z których przeżyje nieco ponad milion..

Powiedzmy to otwarcie: corocznie w skali kraju umiera kilkadziesiąt milionów wróbli i wróbląt. I jest to zjawisko najzupełniej normalne, bo taka jest skala selekcji w przyrodzie. Koty zapewne się do tej selekcji przyczyniają, autorzy artykułu tej kwestii zupełnie nie badali – ograniczyli się do zacytowania pojedynczych liczb z innych artykułów („liczba ptaków w Polsce maleje”; „populacja wróbla w Polsce spadła”; „w Anglii 30% koty odpowiadają za 30% zabitych wróbli”, ten ostatni argument możemy sobie zestawić z liczbami podanymi powyżej). Dalej można analizować sytuację w kontekście innych gatunków, zauważając że np. liczba podanych w artykule jako kocie ofiary mazurków (1,5 miliona par, 10-20 milionów jaj rocznie) rośnie zarówno od 2011 roku, jak i w trendzie od 2000 roku (średnio o 90 tysięcy rocznie). Samo zestawienie liczby oszacowanych „ptasich” ofiar z liczbą ptaków w Polsce (ok. 94 miliony par lęgowych) jawi się w tym kontekście nadużyciem.

Docieramy zatem do pytania: co było celem postawienia szokujących ilościowo wniosków? Bo „wpływ na bioróżnorodność” w żaden sposób nie został pokazany, nawet w formie analizy gatunkowej tych dziesiątek (!) ptaków, których zabicie/zjedzenie faktycznie wykryto podczas badań. Chodziło tylko o zasygnalizowanie, że wychodzące koty MOGĄ wpływać na ptasie populacje? O akcję na rzecz karmienia domowych kotów? Ostatnie zdanie artykułu sugeruje, że ma on uzasadniać jakąś inicjatywę legislacyjną, ale jaką i po co – tego już nie wyjaśniono. A ja nie lubię „kreciej roboty”.

*to drobne uproszczenie, bo w istocie mówi się o od 5,7 do 6,9 miliona par

Pytania na marginesie COP24

Trwa nadal szczyt klimatyczny w Katowicach (miasto nawet ogłosiło uruchomienie sieci czujników mierzących jakość powietrza z tej okazji), pełno jest debat, oburzeń i deklaracji, a ja tak sobie siedzę z boku (reperując prymus lub nie), słucham tego wszystkiego, układam jakoś w myślach i stawiam pytania na które nie umiem znaleźć odpowiedzi.

Więc odrzućmy gaz, ropę, a zwłaszcza węgiel, głównie szkody środowiskowe przynoszą (zarówno wskutek spalania, jak i wskutek wydobywania, te ostatnie są potężnie niedoceniane, ale o tym może innym razem). Mam z tym postulatem jeden malutki problem: otóż spalanie paliw kopalnych oprócz zanieczyszczeń i energii wykorzystywanej do napędzania tego i owego, daje nam dodatkowo energię cieplną. I mimo wszelkich myśli o tym, że skoro klimat się i tak ociepla, to za chwilę będziemy mieć palmy nad Wisłą (na razie mamy rozwijającą się winorośl, palmy tylko na katowickim rynku i to wypożyczane na lato z palmiarni) – jednak na naszej szerokości i długości geograficznej należy się z długotrwałym występowaniem niskich temperatur, w tym całych tygodni mrozów (nie wspominając o tym, że rozregulowywanie polarnego jet streamu okazjonalnie wpędza nas w naprawdę solidne mrozy z północy, zamiast lub obok tych przychodzących od czasu do czasu znad Uralu). Jeżeli nie chcemy zamarzać w czterech ścianach, a co najmniej być narażonym na choroby związane z niedogrzanymi mieszkaniami, to musimy mieć sposób na zapewnienie ogrzewania milionom gospodarstw domowych (mniej więcej po połowie w budynkach jednorodzinnych i wielorodzinnych).

Słyszałem argument o pompach ciepła (zapewne w powiązaniu z termomodernizacją). Nie wiem jednak, ile będzie kosztowało ich umieszczenie w milionach domów (nawet jeśli zmusimy pod-mieszczuchów do powrotu do bloków – gdzie nie wiem na ile takie pompy są skuteczne – to i tak zostanie ludność wiejska), zwłaszcza że wymaga to także przebudowy wewnętrznych instalacji, kiedyś koszty szacowano na kilkadziesiąt tysięcy złotych na dom. Nie wiem jakie materiały (zwłaszcza rzadsze) są potrzebne do wytworzenia i eksploatacji takich pomp, ani na ile muszą być one wspierane jakimiś elektrycznymi urządzeniami grzewczymi. Nie wiem jakie są moce produkcyjne producentów i możliwości przerobowe instalatorów. Nie wiem ile łącznie energii będzie potrzeba żeby cały ten system funkcjonował… 

No właśnie, energia. Jeśli wyeliminujemy paliwa kopalne jako źródło energii do ogrzewania i transportu, to odpowiednio musimy zwiększyć dostępną energię z innych źródeł (nie każda miejscowość ma do dyspozycji geotermię). Przydomowe wiatraczki i solary, nawet masowo wytwarzane (z czego i za ile…) i instalowane (jak wyżej), w naszych warunkach przyniosą jedynie częściowe rozwiązanie, także farmy wiatrowe czy solarne (nie jesteśmy Danią ani Hiszpanią), a i tak cały czas zgłasza się problem stabilności dostaw (nawet jeśli będziemy „ciągnąć” prąd gdzieś z odległych krajów). Zostaną chyba tylko elektrownie atomowe, które buduje się raczej długo i kosztownie, a i nie wiem jak tam z dostępnością paliwa do nich (nie wspominając o utylizacji zużytego). 

Chciałbym żeby ktoś przedstawił mi informację, jak się ogrzewa i wprawia w ruch 35-milionowy kraj w strefie klimatu kontynentalnego (bez paliw kopalnych) i ile to musi kosztować. Nie wiem CO można zrobić żeby funkcjonować bez spalania węglowodorów, raczej jestem pesymistą.

Miliony Sapkowskiego

Jednym z bardziej rozpalających dyskusję w ostatnim czasie tematów była kwestia pieniędzy za „Wiedźmina”. Gdyby ktoś przegapił, to przypomnę – prawnicy reprezentujący Andrzeja Sapkowskiego (tego pana, który wymyślił postać świat wiedźmina Geralta) wysłali wezwanie do firmy CD Projekt RED (która wykorzystała świat wymyślony przez Sapkowskiego do stworzenia serii gier „Wiedźmin”), żeby uprzejmie podzieliła się zyskami, bo to co Sapkowskiemu zapłaciła zgodnie z umową (umowami?) to zdecydowanie za mało. W wezwaniu zasugerowano, że odpowiednią kwotą byłoby jakieś sześć procent zysków, a że zyski przekroczyły już miliard…

Nie, nie będę analizować samej konstrukcji prawnej tego żądania, powiem tylko że ma ono swoją podkładkę w przepisach prawa autorskiego, koledzy prawnicy komentowali, że to próba „testowania” przepisu. Nie będę analizować choćby dlatego, że za mało wiem o umowach zawartych między autorem a firmą (jedni mówią że była jedna, inni – że więcej), jeśli chodzi o różne haczyki które wchodzą w grę, to opisał je na przykład Olgierd Rudak i nie chce mi się powtarzać.

Skupię się na zagadnieniu zupełnie innym. Prawnicy patrzą w swój profesjonalny sposób, wiele widziałem natomiast komentarzy, że zasadniczo twórcy się powinno należeć, bo to słuszne, i że kapitalistów należy… I tak sobie zacząłem myśleć. Wielkie zyski CDProjektu pojawiły się w istocie po trzeciej grze z serii (nie szukałem dokładnych wyników, bo pierwsze dwie wszyscy pomijają), czyli – logicznie rzecz biorąc – nie postacie Sapkowskiego przyciągały miliony. Na stworzenie gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon” firma wydała ponad 300 mln złotych, pracowały nad nią setki ludzi; chwalono wielkość zaprojektowanego w grze świata, jego różnorodność, staranność jego wykonania, rozmaite aspekty związane ze sposobem gry… (sam uczciwie powiem, że nie grałem, więc nie mam zdania)

I tak doszedłem do pytania: dlaczego właściwie na podwyższenie wynagrodzenia miałby zasługiwać autor opowiadań, twórca postaci i ich świata (zarabiający notabene na wydaniach tychże opowiadań, przynajmniej w teorii), bardziej niż projektanci i programiści, którzy ten świat przełożyli na obrazy poruszające się na ekranie monitora i reagujące na polecenia z myszek, klawiatur czy padów? A idąc szerzej – jeżeli uważamy, że dochód/zysk firmy z tytułu produkcji gry jest na tyle wysoki (kilkakrotność tego co wydali na produkcję), że powinna się nim podzielić z kimkolwiek (poza akcjonariuszami oczywiście), to dlaczego ma czynić jednostkę milionerem, a nie przeznaczyć miliony dla dobra wspólnego (choćby w formie podwyższonego opodatkowania)?

W tym wpisie nie ma odpowiedzi, są tylko pytania. 

Haracz menedżera powierzchni płaskich

Rozpoczyna się coroczny jęk pt. „Rząd podnosi przedsiębiorcom haracz na ZUS!!! Złodzieje!!! Tysiąc trzysta im się zachciało!!!„. Bawi mnie ten jęk za każdym razem tak samo, choć jednocześnie jest on irytujący w swojej głupocie, gdyż jęczący zwyczajnie nie mają pojęcia skąd się biorą te kwoty (i zakładają, że to Zua Wadza bierze i kradnie coraz wincyj). Przeanalizujmy to po kawałku.

Tegoroczny „haracz” zamyka się aktualnie (od kwietnia) kwotą 1.228,70 zł. Na początek należy go jednak podzielić na dwie części, a to:
– ubezpieczenie zdrowotne („złodziejski NFZ”) w kwocie 319,94 zł
– ubezpieczenie społeczne i Fundusz Pracy w łącznej kwocie 908,76 zł
ponieważ każda z tych części ma własną podstawę ustalania ich wysokości. To, o co rozlega się jęk w ostatnich dniach, odnosi się do tej drugiej kwoty, dla której punktem wyjścia jest prognozowane przeciętne wynagrodzenie miesięczne na dany rok. W projekcie budżetu na 2019 określono tę przewidywaną wysokość wynagrodzenia na 4765 zł, i to wystarczyło do policzenia, o ile wzrosną składki, ustalone jako stały procent podstawy wymiaru; gdyby kogoś to ciekawiło (a powinno), to w budżecie na 2018 przyjęto prognozowane przeciętne wynagrodzenie w kwocie 4443, a według komunikatu GUS przeciętne wynagrodzenie w I kwartale 2018 roku wyniosło 4622,84 zł brutto. 

Sprecyzujmy też od razu, że składki przedsiębiorców nie są liczone od wysokości przeciętnego wynagrodzenia. Formalnie są one liczone w oparciu o zadeklarowaną wysokość dochodu, która jedynie nie może być niższa od 60% takiego przeciętnego wynagrodzenia (w praktyce wyższy dochód deklarują jedynie osoby zamierzające za jakiś czas zacząć pobierać zasiłek chorobowy, wypłacany odpowiednio do zadeklarowanego dochodu…). W tym roku taka najniższa kwota wynosi 2665,80 zł (w przyszłym roku wzrośnie do 2859 zł, a kwota składek liczonych od takiej najniższej kwoty wzrośnie o 65,89 zł).

I teraz popatrzmy na tę kwotę w odpowiedniej perspektywie: otóż kwota „haraczu” (w tej części) to dokładnie tyle samo (z dokładnością do groszy), ile należałoby go zapłacić za pracownika, który ma w umowie o pracę zapisaną kwotę wynagrodzenia brutto 2665,80 zł. Minimalne wynagrodzenie brutto to 2100 zł, czyli mówimy o 127% najniższego dozwolonego prawem wynagrodzenia (wg aktualnych założeń w 2019 roku będzie to 129%, jeżeli najniższa pensja wzrośnie do 2220 zł, jak zakłada najświeższa propozycja rządu, ale mówiło się o wyższej kwocie). Czy ktoś, kto nie osiąga dochodu nieco tylko wyższego niż sprzątaczka (a niższego niż początkujący pracownik Lidla), naprawdę jest przedsiębiorcą?

Tu zwykle natychmiast podnosi się rwetes: ale przedsiębiorca nie wie ile zarobi! Możliwe, że nie wie, możliwe, że nie zarobi. Ale przedsiębiorca musi patrzeć na składki dokładnie tak samo jak na pensję sekretarki, wynagrodzenie księgowej, ratę za leasing samochodu czy fakturę za czynsz: jako na stałe konieczne obciążenie, na które trzeba zarobić, a jeżeli spodziewa się słabszych okresów – to zaoszczędzić, albo… zawiesić działalność.

W zasadzie nie pojawiła się jeszcze kwestia, że w zamian za „haracz” przedsiębiorca zyskuje ubezpieczenie emerytalne (tak, to co „ukradli z OFE”), ubezpieczenie chorobowe („ja nigdy nie choruję!”, ale jakby co to zasiłek chętnie, zwłaszcza jak się uda naciągnąć na wysoki) i ubezpieczenie rentowe („ja nigdy nie pójdę na rentę”, no chyba że coś mi się stanie poważnego i będą mi do emerytury jednak jakieś grosiki wypłacać, albo rodzinie po śmierci). Przy czym ponad połowa tej części „haraczu” to po prostu składka na przyszłą emeryturę („te grosiki”, bo przecież to oczywiste, że jak się odkłada malutko, to u prywatnego uzbierałoby się Dużo). 

Drodzy lamentujący, pensje rosną, a Wy zostajecie w tyle. Zmiany cen paliwa kosztują Was więcej, niż wzrost składek.

PS O drugiej części „haraczu” kiedy indziej.

to słucham

Środa po Świętach była dniem roboczym dość leniwym, takim rozbiegowym trochę, nawet mało kto dzwonił, a jeśli nawet to ludzie z poważnymi sprawami. 

Czwartek z kolei zaczął się telefonem dzwoniącym o ósmej rano. Spojrzałem na wyświetlacz, uznałem – po kierunkowym – że osoba dzwoniąca z odległego zakątka Polski (imaginuję sobie że mogła to być Barłożnia Gościeszyńska) nie ma do mnie pilnej i ważnej sprawy, a jedynie dzwoni z jakiegoś call center, niemniej odebrałem, bo nigdy do końca nie wiadomo, gdzie któryś z banków obsługujących moje karty kredytowe postanowił outsourcować obsługę. Rzekłem do słuchawki suche „słucham” i nasłuchiwałem. Najwyraźniej tempo mojego odbierania zaskoczyło osobę z drugiej strony, bo przez dobrych kilka sekund nie odezwała się, a kiedy zebrała się – zdążyłem już odsunąć telefon od ucha i ze zgryźliwym uśmiechem rejestrowałem dźwięk dobiegający z głośniczka, wskazujący że ktoś próbuje mimo wszystko nawiązać ten kontakt; cóż, panny roztropne gotowe są na właściwy moment… (i nie jest to aluzja do płci czy stanu cywilnego drugiej strony)

Kilka godzin później podjęta została druga próba. Sięgnąwszy po odłożony gdzieś z boku telefon spojrzałem na wyświetlacz, pomyślałem w duchu, że numer podobny (z dokładnością do kierunkowego, nie rejestruję szczegółów), odebrałem i ponownie rzuciłem „słucham”. Tym razem po chwili ktoś się odezwał, lecz w sposób taki dziwnie niepewny, jakby był zaskoczony że nawiązaliśmy rozmowę, w każdym razie nie wyszedł poza „dzień dobry” i zawieszenie głosu, zupełnie jakbym to ja dzwonił a nie na odwrót. Dla podtrzymania kontaktu powtórzyłem więc do słuchawki „słucham”.

I wtedy usłyszałem w słuchawce:
– A to sobie słuchaj.

Rozbawiło mnie – przynajmniej było krótko i oryginalnie, ktokolwiek to dzwonił.

Na Południu zmiany

Stara piosenka głosi, że w Południowej Kalifornii nigdy nie pada (mało kto słucha dość uważnie by dostrzec, że nie pada, lecz leje). Jeśli nie pada, to jest sucho; jeśli jest sucho, to rośnie stopień zagrożenia pożarowego, a wtedy…

W tym roku w Los Angeles w październiku i listopadzie opady były o 94% procent poniżej średniej (powtarzam: 94% poniżej średniej, nie 94% średniej). W efekcie „tradycyjne” październikowe pożary (taki tam mają klimat) przeciągnęły się na cały listopad i niewykluczone, że potrwają nawet do Świąt, ogień zagraża już nawet rezydencjom bogaczy w Bel Air, strażacy bezradnie rozkładają ręce.

Spowodowane przez człowieka zmiany klimatu – bo to one stoją za tą sytuacją – w różnych miejscach mogą się różnie objawiać. W Kalifornii sucho jak wiór, z kolei na wschodnim wybrzeżu mieliśmy w tym roku potężne huragany, niosące ponadnormatywne deszcze zalewające całe połacie. A teraz na dodatek z północy dmucha zimnem, i na Florydzie mamy przymrozki, a w Teksasie opady śniegu, od San Antonio i Austin po Houston.

Chyba nie o take zmiane chodziło.

Pierwszy śnieg

Wstałem około świtu i patrzę: biało, ale nie tak lekko przyprószone jak dwa razy tej jesieni, tylko solidna parocentymetrowa warstwa. Mówią górale (że na nich zwalę), że dopiero trzeci śnieg oznacza zimę, pierwsze dwa zabielenia określiłem jako śnieżki, więc dzisiejsze liczymy nie jako trzeci śnieg ani trzeci śnieżek, tylko jako śnieg pierwszy (zwłaszcza że Barbórka ma pono być po wodzie).

Taki śnieg oznacza przede wszystkim jedno: odśnieżanie. Najpierw myślałem ograniczyć się do odkopania auta, później jednak spojrzałem z refleksją na to ile z tego auta się nazbiera (a śnieg mokry i ciężki) i wyciągnąłem łopaty. Wielkie śnieżne góry jeszcze się w ogródku nie zbierają, ale skoro właściwie liczymy że to jeszcze nie zima…

A kiedy już człowiek skończy oporządzać koło zagrody (chłopomania, eh?) to musi się mierzyć z nieoporządzonym światem. Przejechać ślepy wąski zakręt pod górę (nie wiedząc czy kto nie jedzie z przeciwka) po zaśnieżonej uliczce. Bez zaufania spoglądać na szerokość drogi, zwężonej o zwał śniegu na skraju, w sytuacji gdy samochody muszą się wyminąć. Spostponować w myślach przechodnia, który nie widząc chodnika idzie środkiem ulicy i co gorsza, postanawia na środku ulicy stanąć i zapalić (ohydny nałóg to palenie, jeśli staje się na środku ulicy). (Czekania w kolejce do wymiany opon sobie oszczędziłem zmieniając dwa tygodnie temu)

Może to jeszcze nie zima, ale doświadcza się tego co zimowe.

Gowinowe rozsadzanie budżetu

Zaglądam o poranku na twittera i czytam niezrównanego Piechocińskiego cytującego ministra Gowina: „obecne oczekiwania płacowe lekarzy rezydentów rozsadziłyby polski budżet„.

Zadaję sobie pytanie: to znaczy jak bardzo by rozsadziły? Rozpoczynam szybkie poszukiwania (bo nawet nie wiem ilu tych rezydentów jest). Szybko znajduję materiał na tvn24bis.pl, wedle którego rezydentów jest około 16,8 tysięcy, a podwyższenie wszystkim pensji do zgłaszanej od lat (och, jest nawet podpisane przez ministra, przepraszam, wtedy prezesa Konstantego Radziwiłła stanowisko NRL z roku pańskiego 2006 z takim postulatem) wysokości dwóch średnich krajowych oznaczałoby łączny koszt na poziomie „prawie 2 miliardów złotych”. Zakładając, że w tej chwili zarabiają poniżej połowy postulowanego wynagrodzenia (niebędącego głównym żądaniem protestu), oznaczałoby to konieczność znalezienia w budżecie dodatkowego miliarda (z którego, dodajmy około 30 procent byłoby przeznaczone na należności publicznoprawne, czyli zasiliłoby budżet NFZ, przysypywało dziurę w ZUS, wracało do budżetu państwa względnie zasilało budżety samorządów). 

W projekcie budżetu państwa na rok 2018 przewidziano (za B.Arłukowiczem) w dziale „Zdrowie” kwotę 7,791 mld zł, co oznacza o ponad 100 mln mniej niż w budżecie na rok 2017. Projekt budżetu Narodowego Funduszu Zdrowia na rok 2018 pozytywnie zaopiniowany przez sejmową Komisję Zdrowia zamykał się kwotą 77,4 mld zł. 

Tytułem ciekawostki: wg danych Naczelnej Izby Lekarskiej na koniec września 2017 roku w Polsce było około 173 tysiące lekarzy i dentystów wykonujących zawód. Gdyby wszyscy mieli pracować w publicznej służbie zdrowia za postulowaną pensję w wysokości potrójnej średniej krajowej, to na zagwarantowanie wynagrodzeń lekarzom nie-rezydentom potrzeba by było około 27,7 mld zł (w tym narzuty publicznoprawne), razem z rezydentami niespełna 30 mld (tak, oczywiście w następnej kolejności trzeba policzyć pielęgniarki i inny personel, a potem pozostałe koszty). Jeżeli wziąć pod uwagę, że podstawowym żądaniem protestu medyków jest zwiększenie nakładów na służbę zdrowia o jakieś 2 procent PKB (czyli o tyle, ile wydajemy na wojsko), czyli o jakieś 9-10 miliardów dolarów – to ten wzrost nakładów w zupełności by wystarczył.

Czas zimowy, czas letni

Szósta piętnaście (w tygodniu). Spokojnie, bez zbędnego pośpiechu poruszam się po kuchni przygotowując śniadanie. Słyszę za oknem hurgot, sekunda namysłu i uświadamiam sobie, że to dzień wywozu śmieci, śmieciarze właśnie przyszli przyciągnąć pojemniki w to miejsce osiedlowej uliczki, w którym zatrzyma się śmieciarka. Uświadamiam sobie, ponieważ nie mogę tego zobaczyć, jeszcze noc, za oknem czarno, dopiero za jakieś 10-15 minut zacznie przechodzić w granat i coraz bardziej się rozjaśniać, wschód słońca o siódmej.

Przesuwanie się godziny wschodu i zachodu słońca nie dziwi, oczywiście, choć wszyscy znacznie lepiej widzą godzinę zachodu niż wschodu. Stąd się bierze popularność postulatu, żeby zaniechać zmiany czasu z letniego na zimowy i z powrotem – i pozostać na stałe w letnim (bo wtedy popołudnia jesienne i zimowe mniej posępne). Ma to jakiś sens, jesteśmy na wschodniej rubieży czasu środkowoeuropejskiego, stosowanego od Galicji Zachodniej (tej z Krakowem i Rzeszowem) po Galicję hiszpańską na zachodnim brzegu Półwyspu Iberyjskiego. Wzdychający do „wiecznego lata” najwyraźniej jednak albo nie wstają rano, albo nie są świadomi jak to będzie o poranku wyglądało.

Dziś wschód słońca o siódmej pięć (czasu letniego), za miesiąc będzie za cztery siódma (czasu zimowego). Gdyby utrzymać czas letni, to w połowie listopada dzieci będą wchodziły do szkoły z pierwszymi promieniami słońca (przyjmując ósmą rano jako symboliczną, tradycyjną godzinę rozpoczęcia lekcji), a w zimie słońce będzie wschodziło w trakcie pierwszej lekcji. Kiepską rekompensatą jest przesunięcie zachodu słońca z czwartej na piątą…

Oczywiście, każdy może mieć swoje preferencje, ale ja wolę jasność o poranku, niż wieczorem (zwłaszcza że i tak zimą z pracy wychodzę i wychodziłbym po ciemku). 

PS Zwrócono mi uwagę, że notka nie uwzględnia (to oczywiste uproszczenie) różnic czasu w obrębie kraju. Uzupełniam więc, że w czasie wiecznie letnim nad morzem słońce zimą może wstawać w trakcie drugiej lekcji…