Czternaście wilków

Czternaście wilków. Czyli tyle, ilu było uczestników wyprawy Thorina pod Samotną Górę (choć więcej niż członków drużyny Pierścienia). Dużo? Nie wydaje się. A tyle właśnie wypuszczono tych sympatycznych zwierząt w Yellowstone, żeby żyły i rozmnażały się (o czynieniu sobie tej ziemi poddaną mowy nie było).

Wilki zaczęły polować na wszechobecne jelenie. Jelenie szybko nauczyły się, że park przestał być bezpieczną przystanią, i zaczęły się trzymać bezpiecznych miejsc, zamiast obżerać całą zieleń w dolinach rzek. Kiedy jelenie się wycofały, zieleń zaczęła odrastać, a wśród tej zieleni pojawiły się ptaki, bobry, wydry, ryby i liczna inna zwierzyna. Pojawiło się też więcej niedźwiedzi, skoro przybyło jagód.

Wilki przegoniły kojoty. Gdy kojotów było mniej, pojawiły się króliki i myszy, a w ślad za nimi przyszły ptaki drapieżne, łasice, lisy (jak w Puchatku…) czy borsuki.

A kiedy z dolin znikły trawożerne i na zboczach i brzegach wyrósł las, nawet rzeki się ustabilizowały. 

Czternaście wilków (dziś już o wiele więcej, oczywiście) spowodowało tę rewolucję w raptem 20 lat. A o tym wszystkim w tym krótkim filmie.

Przereklamowany Barry, żaden z niego Messi

Czytałem wczoraj, jak to cały Internet kpił sobie z Garetha Barry’ego i jego ponoć fenomenalnego gola, padały nawet porównania do Messiego. Cóż, każdy chciałby być porównywany do Messiego, nawet jeżeli trafia nie do tej bramki co trzeba. Dziś znalazłem chwilę, obejrzałem sobie te bramki z meczu Southampton – Manchester City. 

Przyznam, że nieźle się ubawiłem patrząc na nieporadność zawodników przy kolejnych golach (może też to zabawnie wyglądało na moim ekranie, bo wszyscy wydawali się strasznie wyciągnięci, jakiś filmik z arabskiej telewizji był), właściwie kiks gonił kiks, komedia pomyłek, nawet efektowny z pozoru gol Dżeko w zbliżeniu okazywał się być kopnięciem mocno przypadkowym. Wreszcie dotarłem do przewidywanego gwoździa programu, czyli o mało co legendarnego już samobója. 

Cóż…

Proste, płaskie wkopnięcie z kilku metrów. Być może starał się wybić, być może głupio wpadł na tę piłkę, w sumie wyszło jak precyzyjne uderzenie przy słupku, ale – powiedzmy to szczerze i głośno – z prostej piłki z kilku metrów, na takie sytuacje to się zwraca uwagę, kiedy ktoś z takiej pozycji nie trafia (w tym Messi, pewnie można mu pudło w takiej sytuacji też znaleźć). Efektownych samobójów będących próbą wybicia znalazłoby się na pewno więcej, ja natomiast przypomnę gola, pod którym Messi faktycznie mógłby się podpisywać. Pochodzi też z ligi angielskiej, rocznik 1991, przed Państwem Lee-o Dixon! (dla młodzieży: wtedy bramkarze mogli łapać do rąk piłkę zagraną przez własnego zawodnika)

Angielka

Kiedy za bajtla kopaliśmy piłkę, na prawdziwym boisku przyszkolnym, albo między blokami, tak się mówiło na trafienie do bramki od słupka (heretyków, którzy w rozmaitych okolicach używali takiego określenia na inne zagrania, darujem zdrowiem, albowiem nie wiedzieli, co czynią). 

Od słupka można przy tym trafiać na rozmaite sposoby. Najczęstszy przypadek to strzał po długim rogu, którego modelowym przykładem jest gol Andrzeja Szarmacha z hiszpańskiego mundialu (na filmie od 0:30, choć przyznajmy, że i poprzedzający go gol dla Francuzów jest dość angielkowaty):

Kiedy strzela się nie po długim rogu, tylko na wprost, to łatwiej trafić w takie miejsce słupka, z którego odbicie zgodnie z prawami fizyki pójdzie nie do bramki, lecz z powrotem na pole gry, i wtedy potrzeba jakiegoś czynnika dodatkowego, dzięki któremu piłka jednak do bramki wpadnie.

Prawdziwa magia ma jednak miejsce wtedy, kiedy piłka uderzana jest po krótkim rogu, będąc nie na wprost bramki, tylko w bocznym sektorze boiska solidnie na zewnątrz od słupka. Wystarczy pomyśleć, jaką rotację musi mieć piłka, żeby ominąć słupek, zakręcić się do niego  i uderzając weń wpaść do bramki (uciekając przed bramkarzem). W tym tygodniu trafił tak w Lidze Mistrzów David Luiz, i co że z wolnego. 

Kaski, czyli neverending story

Na temat obowiązku używania kasków już kiedyś pisałem, krytycznie zresztą, ale dzisiaj nie całkiem się będę powtarzał, bo o trochę innych okolicznościach będzie. Przeczytałem sobie bowiem, że norwescy lekarze postulują, żeby w piłce nożnej (soccer) wprowadzić obowiązek gry w kaskach ochronnych, przynajmniej dla bramkarzy

Najpierw się zaśmiałem. A potem zacząłem się zastanawiać, gdzie ten obowiązek już trafił, a gdzie jeszcze trafi. Nie tak dawno trafiłem na jakiejś włoskiej stacji na powtórkę z kolarskich mistrzostw świata. Kiedy włączyłem, na przedzie jechała doborowa czwórka w składzie Indurain, Rominger, Jalabert, Chiappucci. Na głowach mieli: bejsbolówkę, chustkę, fryzurę i ..nie pamiętam (kasków było w każdym razie maluczko). Wydaje mi się, że to było zaledwie 17 lat temu (Agrigento ’94). Dokładnego zdjęcia jakoś nie umiem znaleźć, ale wyglądało trochę podobnie jak tu:

Chiapucci Bugno Indurain

Wayne’a Gretzky’ego po raz pierwszy widziałem w akcji chyba w meczu gwiazd, i jak słusznie zauważyli komentatorzy, wyróżnił się wtedy wyłącznie grą bez kasku (w hokeju były już one standardem). Tak samo i narciarze alpejscy kiedyś raczej jeździli w czapkach niż w kaskach – mam w pamięci wspomnienie oglądanej w czarno-białym telewizorze w latach najpóźniej 80-tych transmisji z jakiegoś slalomu, kiedy Bojan Krizaj rusza na trasę z gołą głową (przy czym zapamiętałem to chyba bardziej na zasadzie „a on w zimie bez czapki”). Wojciech Fortuna po złoty medal w Sapporo też jeszcze frunął w czapce (Piotr Fijas bił rekord świata w Planicy już w kasku). 

Nie zamierzam twierdzić, że w sporcie kaski są zbędne, niejeden sportowiec na pewno dozgonnie im dziękuje. Ale Woutera Weylandta nie uratował, a Felipe Massa życie zawdzięcza nie tyle kaskowi, co szczęściu (że sprężyna nie trafiła w odrobinę inne miejsce), przypadków w innych sportach teraz na szybko nie będę wyszukiwał. Pojawia się więc pytanie, czy skórka warta wyprawki.

Postanowiłem sobie więc wyobrazić piłkarzy grających w kaskach. Wizja skaczących do dośrodkowania kasków naprawdę solidnie poprawia humor:) aczkolwiek bardziej się obawiam, czy uderzenie głową opatrzoną w kask w cudzą kończynę, nie będzie dużo bardziej dotkliwe i niebezpieczne, niż gołą głową. Nawet solidnie twardą. 

Koniec świata, nic strasznego

Upadł komunizm. 
Samolotem można polecieć za przysłowiową złotówkę.
Każdy ma telefon.
Telefonem można nagrać film, wysłać go koledze do Australii, i po 10 minutach wspólnie się z tego filmu pośmiać, już bez telefonu.
Gucwiński został skazany za znęcanie się nad zwierzętami.
R.E.M. zakończył działalność. 

No to 1, 2, 3: 

It’s The End Of The World As We Know It,
It’s The End Of The World As We Know It,
It’s The End Of The World As We Know It,
And I Feel Fine
 

Innego końca świata nie będzie.

Refleksje o Gran Derbi

Wałkuje się ten temat wszędzie i wkoło i od każdej strony, że aż obrzydzenia można dostać, ale przy okazji przelatują człowiekowi rozmaite myśli, które chce się złapać i w snopek powiązać.

Kilka miesięcy temu Real przegrał z Barceloną 0:5. W zeszłym tygodniu wygrał 1:0. Przypomniał mi się podobny „dwumecz” sprzed ponad pół wieku. Dawid przegrał wtedy z Goliatem pięcioma golami (3:8), żeby parę tygodni później w znacznie ważniejszym momencie wygrać jednym (3:2). Messi jak Puskas, Mourinho jak Herberger?

Jak mantra w wypowiedziach o ostatnich meczach powraca wątek „czy to wypada tak zmienić styl, żeby pokonać przeciwnika”. Staje mi przed oczami kultowa filmowa walka czasów mojej młodości, kiedy Bruce Lee w trakcie walki zmienia styl, żeby pokonać Chucka Norrisa. On mógł? No mógł. I nie on jeden, tylko inne przykłady gdzieś się chowają przytłoczone ta walką.

I czy wypada tak dostosowywać taktykę, żeby skupić się na przeszkadzaniu przeciwnikowi? Kiedy w roku 1990 zaczynało się u nas hej-tu-en-bi-ej, zostałem z powodów bliżej niezrozumiałych dzisiaj kibicem Detroit Pistons. Raczej chodziło mi o finezję Isiaha Thomasa, ale nie mogę zapominać, że kluczem do sukcesu były The Jordan Rules. Te ostatnie nie działały zresztą bardzo długo.

Kolejna runda maratonu GD już dzisiaj. Spodziewam się tego, co ostatnio, a może..?

I’m going slightly F1 mad

Ciąg dalszy cyklu Queen of F1, tym razem o GP Japonii. Wyścig ten doczekał się już co prawda swojej notki, ale teraz będzie z zupełnie innej beczki…

Robert Kubica losing wheel Japan Suzuka 2010

I’m driving only three wheels these days

*

But my dear how about you

Lewis Hamilton in his three wheel bubble car

I’m going slightly mad, I’m going slightly mad…

Od ostatniego wyścigu minęły dwa miesiące, dwa miesiące do następnego – ci, którzy są l99ekko zwariowani na punkcie F1, doznają już lekkiej wariacji w oczekiwaniu na początek sezonu:)

*film zastępczy

Queen of F1

Skończył się sezon Formuły 1 AD 2010. Wiele by się chciało o nim mówić, ale nie chcę się powtarzać za wieloma innymi serwisami i forami. Chodzą za mną natomiast rozmaite drobne refleksje i skojarzenia, w których słowa odgrywają pomniejszą, acz niebagatelną rolę. Wyrażać je będą – obrazy i zespół Queen.

Lewis Hamilton pushing his car after Canada 2010 qualifying

What do you mean: Flash Gordon approaching?

 

Oglądając ten filmik.. ściszcie głos. Muzykę ktoś podłożył do kitu.

PS. Do tych obrazków, zastanawiałem się nad różnymi kawałkami. Jak macie lepsze propozycje, walcie śmiało:)