Coś się kończy

Wszystko, co ma początek, musi mieć koniec.* Kiedyś ten blog zacząłem prowadzić jako wyodrębniony z bloga głównego. Pisałem częściej, potem rzadziej, w końcu się doliczyłem, że w roku pańskim 2017 napisałem wszystkiego siedem (cyfrą: 7) notek, a zapał do pisania mniejszy jeszcze niż przy głównym…

Dlatego brzytwa Ockhama idzie w ruch: jeżeli będzie mi się chciało jeszcze zablogować o sporcie, to zrobię to jak przez pierwsze cztery lata w ramach głównego bloga, a ten zostanie jako pamiątka i archiwum tekstów (dopóki Blox nie zacznie nieaktywnych blogów zamykać w ramach oszczędności). 

Zatem dziękuję czytelnikom tego miejsca za pięć lat z okładem i zapraszam tutaj.

*z wyjątkiem półprostej, półprosta ma początek, a nie ma końca

Jak tu się wyróżnić

Trudno jest bić rekordy w Turnieju Czterech Skoczni.

Zwycięstwo w Turnieju obroniło wielu, poczynając od Recknagela, nie mówiąc o zwycięstwie wielokrotnym (Ahonen ma ich pięć, a Wirkola trzy z rzędu).

Już Recknagel zanotował serię pięciu zwycięstw w konkursach z rzędu (a po nim Hannawald).

Hannawald jako pierwszy wygrał wszystkie cztery konkursy w Turnieju.

Ale tylko jeden skoczek wygrał naraz pięć konkursów z rzędu, wszystkie cztery w Turnieju i obronił zwycięstwo w Turnieju.

I na dodatek jest jedynym Kamilem wśród zwycięzców Turnieju.

All hail King Kamil!

Różnica między krokietem Morawieckiego a uszkami Errani

Nie lubię sytuacji typu qui pro quo („to nie tak jak myślisz, kochanie”). Nie lubię, bo każdy sobie pomyśli, że wie lepiej, a czasem rzeczywistość bywa taka, że nie sposób w nią uwierzyć, że pisarze uznaliby ją za nazbyt wydumaną.

Hitem tygodnia (a przynajmniej początku) w internecie (a przynajmniej w części sportowej) był news o karze za doping dla tenisistki Sary Errani. Hitem nie z powodu ukarania, ile z powodu przyjętej linii obrony, według której zakazany środek trafił do jej organizmu z przypadkowo zażytego lekarstwa matki. Natychmiast postawiono to na równi z tłumaczeniami o zażyciu dopingu przez seks, o zjedzeniu zainfekowanej cielęciny czy steku, bądź z niesławnym barszczykiem z krokietem hokeisty Morawieckiego na igrzyskach w Calgary. Tymczasem nikt – mam wrażenie – nie zagłębił się w szczegóły sprawy…

Fakty przedstawiały się następująco: Errani będąc kontuzjowaną, pojechała się leczyć do domu rodziców (od których wyprowadziła się 18 lat wcześniej). Któregoś dnia kontroler podczas lotnej kontroli w domu pobrał od niej próbkę moczu, której badanie wykazało obecność niedozwolonego środka – letrozolu; środek ten może służyć do blokowania rozkładu naturalnego testosteronu wytwarzanego w organizmie, jak również służy do walki z rakiem, w szczególności z pewnymi typami raka piersi. Matka Errani od 12 lat walczy z rakiem i przyjmuje regularnie tabletki z letrozolem; tabletki trzyma na blacie w kuchni, żeby nie zapomnieć ich zażyć, i – jak twierdziła – zdarza się jej, że jej z opakowania wyleci więcej niż jedna i poleci gdzie nie trzeba. Dzień lub dwa przed kontrolą robiła dla rodziny rosół z tortellini (włoski odpowiednik uszek)…

Brzmi śmiesznie? Poniekąd, a jednak życiowo. W procesie przed Trybunałem, udowadniano między innymi, że tabletki zażywane przez Errani-seniorkę mogą się rozpuścić w jedzeniu bez wpływu na smak, i to nie tylko w rosole, ale nawet w mięsnym farszu do uszek, w temperaturze pokojowej. Zbadano też włosy matki i córki – u pierwszej były wyraźne ślady leku (od długotrwałego używania), u drugiej nie. W efekcie Trybunał orzekł, że wprawdzie uznaje za prawdopodobne przedstawione wytłumaczenie, w jaki sposób niedozwolona substancja znalazła się w organizmie zawodniczki – niemniej uznaje ją za winną, ponieważ miała obowiązek zadbać o to, żeby nic niepożądanego nie zażyć, i nie zwróciła uwagi na leki matki znajdujące się w kuchni, w miejscu w którym mogło dojść do skażenia nimi jedzenia. Jednocześnie Trybunał uznał, że stopień zawinienia jest na tyle niewielki, że wystarczające będzie zawieszenie Errani na dwa miesiące (licząc od daty orzeczenia) i skasowanie jej wyników za okres od badania, w którym wykryto letrozol, do następnego badania, w którym żadnych niedozwolonych substancji nie wykryto (podobnie jak nie wykryto ich w parudziesięciu wcześniejszych badaniach przeprowadzonych u Errani w ciągu wcześniejszych lat). 

Wypadałoby może jeszcze słówko do tytułu. Otóż wydaje się niezmiernie mało prawdopodobne, żeby tłumaczenie „ktoś mi podsunął krokieta z testosteronem” mogło się obronić w podobnej analizie – bo kto miałby to zrobić i dlaczego (jak również nie ma żadnej wersji tłumaczącej, że ten testosteron mógłby się racjonalnie znaleźć w krokiecie Morawieckiego przypadkiem). Nie rozstrzygając niczego, dodajmy jeszcze że problemy z poziomem testosteronu miewali też koledzy z drużyny, a sam Morawiecki po odbyciu zawieszenia wpadł ponownie na testosteronie i został dożywotnio zdyskwalifikowany. Errani zaś zapewne będzie mocno uważać na to co jej matka gotuje.

Dramaturgia

Zastanawiam się od jakiegoś czasu, co czyni wyścig dobrym? Wyrównana stawka? Zwroty akcji? Napięcie? Udane manewry? Zapewne wszystko po trochu, ale co najbardziej?

Dzisiejsze (dziś zakończone) 24 godziny Le Mans zapewniły wiele napięcia i zwrotów akcji, pozostałych elementów… mniej. Spośród sześciu samochodów najszybszej kategorii LMP1 problemy techniczne miały dokładnie wszystkie, do mety dojechały… dwa. Jeden daleko od podium, drugi – mający w pewnej chwili 18 okrążeń straty – zaczął w pewnej chwili jak szalony gonić słabsze samochody, żeby na godzinę przed końcem wydostać się na prowadzenie i dowieźć je do końca. Owszem, patrzenie to na stoper, to na zegar, i zgadywanie w oparciu o to, czy im wystarczy czasu na taki wyczyn, ma swój urok, ale czy to potrafi uczynić wyścig dobrym… Walki o zwycięstwo prawie nie było, raczej jazda na dojechanie. Na całe szczęście w kategorii GTE dwa samochody rywalizowały prawie do końca, trzy okrążenia przed metą obiły się bok w bok w tej walce, na ostatnim w prowadzącej Corvette skończyły się opony i zamiast utrzymać zwycięstwo o pół sekundy, straciła prawie dwie minuty i nawet drugą pozycję.

Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że LeMans ma wiele wspólnego z GP Monaco: przychodzimy na legendarny tor bardziej na prestiżowy event, niż na naprawdę intensywną rywalizację na torze. I tak jak w Monaco najszybsze samochody świata kręcą się w kółko między barierami, tak w LeMans szybkie samochody wzajemnie sobie przeszkadzają. Ma to swój urok, inaczej bym o tym nie pisał, no i nie oglądał.

Migawki z Planicy

Planica. Skakanie w przedpołudniowym słońcu dziś jak za najlepszych czasów, z wiaterkiem pod narty i lataniem nad smrekami. Różnica względem zamierzchłych czasów taka, że w dole zeskoku nie widać mokrych plam topniejącego śniegu, widocznie chemia go lepiej trzyma (wszędzie wokół poza zeskokiem ani śladu zimy, w końcu to już wiosna).

Kiedyś człowiek z zapartym tchem patrzył na dwieście z haczykiem, potem na dwieście dwadzieścia plus, teraz otwiera buzię przy przekroczeniu dwóch boisk piłkarskich (plecy Janne Ahonena pamiętają). Wąsacz Johansson szaleje, był pewnie pierwszym człowiekiem na świecie, który na dwóch różnych skoczniach poleciał ćwierć kilometra. Król Kamil ochrzcił zadkiem śnieg bijąc rekord skoczni, ale że sędziowie przymknęli oko, to te 251,5 metra pewnie się ostanie (w oficjalnych wynikach konkursu póki co jest).

Zastanawiam się, jak Włosi mówią swojemu aktualnemu trenerowi: Luca, czy Łukasz? Fajnie się patrzy, kiedy tacy niegdysiejsi outsiderzy się sprawują, dziś zabrakło im przynajmniej trzeciego, żeby awansować do drugiej serii kosztem Czechów (u nich też widać jakąś przyszłość, ale tam Polak nie pracuje). Wczoraj był piękny moment, kiedy Insam z Colloredo liderowali stawce i mieli już pewny awans do drugiej serii, ciekawe czy Łukasz da radę jeszcze kogoś tam rozwinąć. 

Miła jest świadomość, że potrzeba cudu, żeby Polakom odebrać Puchar Narodów. Nawet gdyby jutro nie startowali, to rywale musieliby całą drużyną stanąć ex aequo na najwyższym stopniu podium (obsadzenie całego podium to za mało). Z kolei żeby Stoch mógł zgarnąć Puchar Świata, to… musieliby Krafta zdyskwalifikować (nawet przy upadku dałby radę wejść do piętnastki, sądzę). Ale i tak miło.

Odwiedziłbym kiedyś tę Planicę, może być i latem.

Poznań Saint-Germain

Ależ mamy zadymę. Najbliższe dni, tygodnie, miesiące (czy ile tam upłynie do kolejnej dobrej okazji) będą upływały pod znakiem gorących reakcji na mecz Barcelony z PSG. Dla jednych będzie to euforia, dla innych wydarzenie na miarę finałów LM AD 1999 czy AD 2005, dla jeszcze innych powód do guanoburzy i snucia teorii spiskowych. Trzeba przyznać, że 6:1 w meczu tej rangi zdarza się nieczęsto, zwłaszcza kiedy trzy gole padają od 88 minuty wzwyż, i dopiero ostatni decyduje o awansie (gdyby komuś umknęło, w pierwszym meczu było 0:4).

Burze będą, bo na sześć goli Barcelony dwa padły po karnych (jeden w 89 czy 90 minucie, nie nadążam), jeden po tym jak przewracający się obrońca wjechał głową w nogi mknącego na bramkę rywala, drugi po malowniczym upadku Suareza w okolicy obrońcy, który z jednej strony machnął mu łokciem koło głowy, a z drugiej – udem koło pośladków (zapewne za dwa lata fizycy ustalą, czy doszło do kontaktu). Do tego Neymar złośliwie (choć niekoniecznie brutalnie) przykopał rywalowi po piszczelach i dostał za to tylko żółtą kartkę (zanim strzelił dwa gole w końcowych siedmiu minutach…), a sędzia nie podyktował ponoć (wszystkie te uwagi w zasadzie ponoć, bo nie oglądałem,częściowo śledziłem relację internetową) karnego dla paryżan, kiedy w sytuacji sam na sam di Maria został zahaczony przez obrońcę… Z drugiej strony w tej wspomnianej sytuacji di Maria miał z boku Cavaniego (czyli dwóch na bramkarza), ale zamiast mu podać na pustą bramkę, wolał się bawić z bramkarzem, może pamiętał że Cavani wcześniej przyładował na pustą bramkę w słupek. Jak podliczył pewien statystyk, od 85 minuty piłkarze PSG zaliczyli raptem cztery celne podania, w tym trzy przy wznowieniu ze środka boiska po straconych golach…

Wyliczam tak te burzowe niuanse pokazując, że ogólnie sporo kupy było w tym meczu, obustronnie. W tyle głowy zaś cały czas mam zupełnie inny mecz, też z 1/8 najważniejszych rozgrywek klubowych, też z udziałem francuskiej drużyny, też zakończony wynikiem 6:1 i trzema golami w końcowych siedmiu minutach. I też gdyby przegrani wykorzystali wszystko co mieli, i lepiej wytrzymali końcówkę… Fakt, w pierwszym meczu Lech wygrał w Poznaniu tylko 3:2 (a nie 4:0), a Olympique Marsylia zawędrował potem do finału (gdzie zgasiła go Crvena Zvezda). Teorie spiskowe, że Tapie miał struć poznaniaków, krążą do dziś…

Ósemki

Był ci to konkurs. Czołowa czwórka odskoczyła reszcie o osiem punktów, dzieląc między sobą miejsca nieco ponad dwoma punktami (mniej niż dwa metry). Tym razem karty definitywnie rozdał wiatr – wiał lekko, lecz zmiennie, na tyle że zrobił w obrębie tej czwórki osiem punktów różnicy; gdyby nie punkty za wiatr, to mistrzem byłby Stjernen przed Żyłą, a Wellinger obszedłby się smakiem. Kraftowi sprzyjali też sędziowie, choć dali mu tylko mistrzostwo (medal dał mu wiatr).

I może się to wydawać niewiarygodne, to czołowa ósemka jest jeszcze bardziej polska niż na średniej skoczni. Z medalem indywidualnym skończył ostatecznie tylko „Pieter” Żyła, to cała czwórka zameldowała się w ósemce. Aż dziw, że Maciek Kot nie skończył na „swoim” piątym miejscu. 

Bo i też te mistrzostwa w Lahti pod znakiem ósemki stoją. Ósmy był Staręga w sprincie i Kowalczyk na „dysze”, ósma przybiegła też dziś kobieca sztafeta (ósma mogła być też sztafeta sprinterek, gdyby nie potknięcie Kowalczyk na stadionie). Skoczkowie wyskakali dotąd siedem miejsc w ósemce (kto wie, może i w drużynie mieszanej by się udało, gdyby Tajner jakieś zawodniczki wysłał…), czołowa ósemka (czyli druga seria) w męskiej drużynówce w zasadzie pewna, a może i wreszcie jakieś złoto?

Wiatr?

Miało być tak pięknie: Stoch ustanowił rekord skoczni, Kubacki wygrał kwalifikacje, cały czas się kręcili w czołówce. A potem przyszedł konkurs, i skończyło się na miejscach 4, 5, 8.

Oczywiście trwa już roztrząsanie, komu sędziowie noty zaniżyli a komu zawyżyli i dlaczego mogło to wypaczyć kształt podium. Ja jednak wolałem się przyjrzeć dokładnym liczbom. Do Krafta tego dnia nikt właściwie nie miał podejścia, miał i najwyższe noty sędziowskie, i najdalsze łącznie skoki (chociaż jego przewaga nie była jakaś gigantyczna). Wellinger też latał dalej niż cała reszta (choć nieznacznie). A różnicę robił…

Nie wiem, czy na średniej skoczni w Lahti wiatr odgrywa istotną rolę. Jeżeli nie, to Kamil miał pecha – jako jedyny z pierwszej dziesiątki miał per saldo odjęte punkty, Eisenbichlerowi zaś solidnie (jak na ten dzień) dodano, ponad cztery punkty (w dziesiątce tylko Kot miał więcej); należy jednak oddać mu honor, bo w najważniejszym momencie potrafił polecieć tyle trzeba. Jeżeli zaś wiatr miał znaczenie, to Kamil zwyczajnie nie wykorzystał najkorzystniejszych warunków – w pierwszej serii miał lepszy wiatr niż Wellinger, w drugiej lepszy niż Eisenbichler, i w obu przypadkach nie potrafił polecieć dalej od nich. Gdyby odrzucić noty za wiatr, to miałby brąz (Kot i Kubacki byliby ex aequo na miejscu 7), ale nie tego się spodziewaliśmy po liderze Pucharu Świata (on sam zresztą też nie). To był taki konkurs jak drużynówka w Soczi – skoki były dobre, ale do medalu musiały być bardzo dobre.

Skończę optymistycznym wspomnieniem: 16 lat temu Adam Małysz w swojej szczytowej formie przyjechał do Lahti i w pierwszym konkursie indywidualnym przegrał z Martinem Schmittem. Nasi skoczkowie są w szczytowej (jak dotąd) formie jako drużyna, może w drugim konkursie dolecą do podium (tak jak Małysz w 2001 do mistrzostwa). A potem jeszcze konkurs drużynowy…

Niedosyt

Dobrze być kiepskim złym prorokiem. Obawiałem się, że Kamil nie jest dość mocny, skoro ucieka się do sztuczek taktycznych (podobno to trener wolał dmuchać na zimne). Na szczęście co do tego Kamil wyjaśnił sytuację zaraz po opublikowaniu tej pełnej obaw notki, oddając najdłuższy skok konkursu i obejmując prowadzenie w klasyfikacji turnieju.

Patrzę mokrymi oczami na te wyniki, na te wręczanie nagród, i odczuwam… niedosyt. Ci, którzy oglądali – wiedzą, że w końcowej serii trwało gorączkowe przeliczanie punktów, że były cichutkie nadzieje na całkowicie polskie podium konkursu w Bischofshofen (Maciek Kot skończył na swoim tradycyjnym piątym miejscu) i znacznie głośniejsze na całkowicie polskie podium Turnieju (Maciej Kot skończył czwarty, niecałe osiem punktów za Tande).

Ale ja odczuwam pewien sportowy niedosyt. Kamil był liderem punktacji TCS przed ostatnią serią, być może ta sytuacja po prostu Tande przerosła (chyba popełnił szkolny błąd na progu, albo dostał jakiś arcypechowy podmuch z boku*), więc o sukcesie Kamila nikt nie może nawet pisnąć złego słowa. Niezmiernie się cieszę, że równe skoki Piotrka Żyły („garbik, fajeczka…„) dały mu dziś podium (jedyne w Turnieju) i drugie miejsce w klasyfikacji Turnieju, ale choroba Hayboecka (dziś  drugi) i zwłaszcza Krafta (plus ta katastrofa Tandego) wydatnie w tym pomogły. Oczywiście, szczęście sprzyja lepszym, i lepiej że tym razem innych dopadł pech – ale chyba lepiej smakuje wielki sukces, kiedy przeciwnicy nie odpadają jak muchy. 

Miałem też cichą nadzieję, że Kamil wygra Turniej bez wygrywania któregokolwiek konkursów, ale w tym zakresie mój niedosyt to fanaberia.

Niemniej powtórzmy to jeszcze raz:
Bischofshofen: 1. Stoch, 3. Żyła
TCS: 1. Stoch, 2. Żyła, 4. Kot

Jak to smakuje.

*wg obecnych doniesień w locie wypiął mu się but, więc pech

Mocny nie potrzebuje sztuczek

Miło się patrzy, kiedy bukmacherzy i pundici (jaką to słowo karierę zrobiło ostatnio) typują Polaka na zwycięzcę, także wtedy, kiedy chodzi o zwycięzcę Turnieju Czterech Skoczni. Po Oberstdorfie Kamil Stoch tracił do Stefana Krafta około dwóch metrów, na dystansie sześciu skoków jak najbardziej do nadrobienia.

Zmarszczyłem jednak brwi, kiedy nie zobaczyłem go w kwalifikacjach w Ga-Pa. Mogło to oznaczać, że szkoda mu sił na kwalifikacje – co nie wydaje się najlepszą wróżbą – albo że jest to próba sztuczki psychologicznej, obliczonej na wywarcie na Krafta dodatkowej presji. Nie umiem się jednak oprzeć wrażeniu, że to próba kompensowania względnej słabości, po trosze przyznanie się do minimalnej wyższości Krafta – co nieszczególnie wróży w sytuacji, kiedy potrzebne są skoki nie tylko dobre, ale i bardzo dalekie. 

W pierwszej serii w Ga-Pa Kraft dołożył do przewagi półtora metra. Nie jestem optymistą co do wygranej (choć miło patrzeć na trójkę Polaków w czołowej szóstce, z poważnymi szansami na trzy miejsca w czołowej dziesiątce na koniec Turnieju).