Nie lubię sytuacji typu qui pro quo („to nie tak jak myślisz, kochanie”). Nie lubię, bo każdy sobie pomyśli, że wie lepiej, a czasem rzeczywistość bywa taka, że nie sposób w nią uwierzyć, że pisarze uznaliby ją za nazbyt wydumaną.
Hitem tygodnia (a przynajmniej początku) w internecie (a przynajmniej w części sportowej) był news o karze za doping dla tenisistki Sary Errani. Hitem nie z powodu ukarania, ile z powodu przyjętej linii obrony, według której zakazany środek trafił do jej organizmu z przypadkowo zażytego lekarstwa matki. Natychmiast postawiono to na równi z tłumaczeniami o zażyciu dopingu przez seks, o zjedzeniu zainfekowanej cielęciny czy steku, bądź z niesławnym barszczykiem z krokietem hokeisty Morawieckiego na igrzyskach w Calgary. Tymczasem nikt – mam wrażenie – nie zagłębił się w szczegóły sprawy…
Fakty przedstawiały się następująco: Errani będąc kontuzjowaną, pojechała się leczyć do domu rodziców (od których wyprowadziła się 18 lat wcześniej). Któregoś dnia kontroler podczas lotnej kontroli w domu pobrał od niej próbkę moczu, której badanie wykazało obecność niedozwolonego środka – letrozolu; środek ten może służyć do blokowania rozkładu naturalnego testosteronu wytwarzanego w organizmie, jak również służy do walki z rakiem, w szczególności z pewnymi typami raka piersi. Matka Errani od 12 lat walczy z rakiem i przyjmuje regularnie tabletki z letrozolem; tabletki trzyma na blacie w kuchni, żeby nie zapomnieć ich zażyć, i – jak twierdziła – zdarza się jej, że jej z opakowania wyleci więcej niż jedna i poleci gdzie nie trzeba. Dzień lub dwa przed kontrolą robiła dla rodziny rosół z tortellini (włoski odpowiednik uszek)…
Brzmi śmiesznie? Poniekąd, a jednak życiowo. W procesie przed Trybunałem, udowadniano między innymi, że tabletki zażywane przez Errani-seniorkę mogą się rozpuścić w jedzeniu bez wpływu na smak, i to nie tylko w rosole, ale nawet w mięsnym farszu do uszek, w temperaturze pokojowej. Zbadano też włosy matki i córki – u pierwszej były wyraźne ślady leku (od długotrwałego używania), u drugiej nie. W efekcie Trybunał orzekł, że wprawdzie uznaje za prawdopodobne przedstawione wytłumaczenie, w jaki sposób niedozwolona substancja znalazła się w organizmie zawodniczki – niemniej uznaje ją za winną, ponieważ miała obowiązek zadbać o to, żeby nic niepożądanego nie zażyć, i nie zwróciła uwagi na leki matki znajdujące się w kuchni, w miejscu w którym mogło dojść do skażenia nimi jedzenia. Jednocześnie Trybunał uznał, że stopień zawinienia jest na tyle niewielki, że wystarczające będzie zawieszenie Errani na dwa miesiące (licząc od daty orzeczenia) i skasowanie jej wyników za okres od badania, w którym wykryto letrozol, do następnego badania, w którym żadnych niedozwolonych substancji nie wykryto (podobnie jak nie wykryto ich w parudziesięciu wcześniejszych badaniach przeprowadzonych u Errani w ciągu wcześniejszych lat).
Wypadałoby może jeszcze słówko do tytułu. Otóż wydaje się niezmiernie mało prawdopodobne, żeby tłumaczenie „ktoś mi podsunął krokieta z testosteronem” mogło się obronić w podobnej analizie – bo kto miałby to zrobić i dlaczego (jak również nie ma żadnej wersji tłumaczącej, że ten testosteron mógłby się racjonalnie znaleźć w krokiecie Morawieckiego przypadkiem). Nie rozstrzygając niczego, dodajmy jeszcze że problemy z poziomem testosteronu miewali też koledzy z drużyny, a sam Morawiecki po odbyciu zawieszenia wpadł ponownie na testosteronie i został dożywotnio zdyskwalifikowany. Errani zaś zapewne będzie mocno uważać na to co jej matka gotuje.