Lista ostatnia

Jeśli ktoś miał wrażenie, że ostatnie Listy Poranników były tworzone w sposób dość wysilony, to ma sporo racji, głównie dlatego, że mniej ostatnio puszczam muzyki o poranku. Nadal trochę, nadal taguję, ale dochodzę do wniosku, że spisywanie tego traci sens, więc już tylko zamkniemy rok (z lekkim zapasem) i będziemy kończyć ten projekt.

The Qemists – Iron Shirt
Alvaro Soler ft. Jennifer Lopez – El Mismo Sol
Lech Janerka – Lola
Jesus Christ Superstar – What’s the buzz 
The Rolling Stones – Paint It Black
Foo Fighters x Rick Astley – Never Gonna Give You Up
Souljazz Orchestra – Bull’s Eye
Meena Cryle – It Make You Scream
George Michael – Jesus to a Child
Virna Lindt – Underwater Boy
Ella Fitzgerald – These Boots Are Made For Walkin
Tori Amos – Famous Blue Raincoat
The Adolescents – House of the rising sun 
Ebo Taylor – Love&Death
Joss Stone ft. Yes Sir boss – Come Together
Jain – Come
Guns’N’Roses – Paradise City
PRL – A ty maszeruj
Will Smith – Gettin’ Jiggy With It
Smokie – Mr. Tambourine Man
Republika – Telefony
Teddybears – Cobrastyle
As Tears Go By – Vitamin String Quartet
Przebudzenie – Przemysław Gintrowski
Charlotte Gainsbourg – Hey Joe

Oczywiście, jeśli kiedyś w przyszłości dostanę przypływu energii i będę porannej muzyki wrzucać dużo, to może któregoś dnia jakaś lista się znowu pojawi, a może tylko będą pojedyncze piosenki z porannych odkryć i eksperymentów. Na koniec pierwszego sezonu Listy Poranników – Cobrastyle.

(al)chemicy z Woodstocku

Chwaliłem się już w zeszłym miesiącu, że byłem na Woodstocku, ale wtedy ograniczyłem się do najbardziej ogólnych obserwacji. Już sam fakt, że byłem, można uznać za pewne zaskoczenie, wyjaśnię od razu, że to wynik pewnego niecnego spisku. Spiskowcy nie tyle postawili mnie prze faktem dokonanym, ile zadali mi pytanie znienacka, na tydzień przed – a ja nie myślałem zbyt długo, tylko sprawdziłem jak mi kalendarz wygląda, no i kilka dni później…

Nie wnikając we wszystkie szczegóły logistyki, dotarliśmy na Przystanek jakoś po czternastej w sobotę. Ponieważ nie byłem inicjatorem, zdawałem się w całości na spiskowców – a ci mieli pewne plany, czego posłuchać. Ruszyliśmy więc przez leśne dróżki kostrzyńskiego Woodstocku, by na piętnastą dostać się pod Dużą Scenę, gdzie miał wystąpić Nocny Kochanek. Ze sceny łomotało, tłum radośnie śpiewał, wokalista ma duże możliwości głosowe – ale teksty w polskim metalu nie przekonują mnie zupełnie, więc tylko lekko poskakane towarzysko było. Później, niestety, ruszyliśmy na ogólne zwiedzanie i zakupy, rychło utkwiliśmy w kolejce do Siemasklepu (jak po dobra rzadkie za komuny, doświadczenie się przydało), i tam stojąc słyszeliśmy na szczęście, jak Dużą Scenę przejęli we władanie Dub Inc. O jak ładnie nóżka chodziła w tej kolejce… gdybym wiedział, to może olałbym Nocną Zmianę Miłości i odstał zawczasu, a potem reggae’owo bujał się w tłumie… Ale co się stało, to się nie odstanie. Po dokonaniu wielkiego obchodu (który i tak obejmował najwyżej połowę wszystkiego), powróciliśmy jeszcze na sesję wieczorną. Na 22-gą zaplanowany był koncert Nothing But Thieves. Mam wrażenie, że albo nie byli w formie, albo zwyczajnie nie pasowali do tego miejsca, może po prostu odczuwali skutki podróży – dotarli bez swoich instrumentów (pozdrawiamy linie lotnicze czy kto tam był odpowiedzialny), występowali ze sprzętem pożyczonym im przez inne zespoły. Jak dla mnie brakowało w tym kopa, jakiejś spójności, aczkolwiek interesująco patrzyło się na małolaty (nie wiem czy gimnazjalne, licealne czy studenckie) wyśpiewujące kolejne kawałki, dla nich ewidentnie było to spotkanie z Idolem. My natomiast zmyliśmy się przed końcem z powodu lekkiego zmęczenia, gdyż…

Ta nazwa nic zupełnie nam nie mówiła (a mnie na pewno). Przebywaliśmy sobie w sąsiedztwie sceny, dopijając piwo (w bezpośrednie sąsiedztwo wstęp z alkoholem był zakazany, pozdrowienia dla Pokojowego Patrolu), kiedy po kolejnej zmianie na Dużej Scenie zaczęli się produkować The Qemists (nawet nie wiedziałem jak się to pisze). Łomotało zacnie, piliśmy szybciej (zresztą się ściemniało), weszliśmy w tłum, zbliżyliśmy się do sceny. Oni się rozkręcali, my się rozkręcaliśmy, skakaliśmy, pod koniec to już był cudowny trans, przy którym zupełnie nie czuliśmy zmęczenia. Trzyma mnie do dziś.

Więc dla wszystkich Woodstockowiczów i tych, którzy nie byli – The Qemists, Run You, tu w wersji teledyskowej, kto ciekaw jak wyglądało na żywo, niech sprawdza na Kręcioła TV.

Hollywood na Morawach

Spacerowałem sobie spokojnie ulicami centrum Brna, chłonąc nieznany mi dotąd urok tego miasta. Upał nie wpływał pozytywnie na zmysły, na dodatek tu i tam trzeba było zachować sporą czujność, by omijać tramwaje (deptak deptakiem, ale tramwaj ma swoje większe prawa, choćby z racji gabarytów), które czasem zgrzypiały, a czasem mniej. I kiedy tak dzieliłem uwagę między przyglądanie się zacnym kamienicom (Praga i Budapeszt nie mają po co zadzierać nosów) a wyglądanie zagrożeń na szynach, usłyszałem na swój sposób znajome dźwięki.

Pisałem już kiedyś, że jednym z małych powodów założenia tego bloga było notowanie muzycznych odkryć i obsesji. Kiedy Blox udostępnił tagi, szybko pojawił się „przyczepiło się niech leci„, zbierający wszystkie małe fascynacje, czasem trzymające dzień lub dwa, a czasem powracające latami, niezależnie od ich wartości muzycznej („good or wrong, my ass”). Ta piosenka czepia się mnie od dawna, za każdym razem kiedy znienacka wyskoczy (nie mam jej nigdzie zapisanej podręcznie), choć to chyba taki one-shot zespołu, który poza tym z niczym mi się nie kojarzy.

Brneński grajek uliczny nie miał wielkiego talentu wokalnego ani gitarowego, zachowywał jednak minimum klimatu. Nawet przez moment zastanawiałem się czy nie rzucić mu paru koron (niczym Taco Hemingway w metrze) za sam dobór repertuaru i stworzenie odrobiny Hollywood na wzgórzach morawskiej stolicy. I pomyśleć że Sunrise Avenue jest kapelą fińską. 

Aha, gramy: Hollywood Hills

Lista dwumiesięczna

Nudno jest ciągle robić coś tak samo, prawda? Dlatego dla urozmaicenia zamiast co miesiąc wrzucać listę kawałków ogrywanych o poranku, postanowiłem połączyć dwa w jedno i opublikować listę od razu za dwa miesiące. Miało to też pewien związek z faktem, że na początku maja byłem na wyjeździe, bez komputra – ale jak widać, w czerwcu wcale się tak bardzo nie spieszyłem, spokojnie bym w maju z takim opóźnieniem opędził.

Niemniej przejdźmy powoli do muzyki. Lista… nie jest aż tak długa, jak mogłoby to wynikać z faktu połączenia plonów z dwóch miesięcy.

The Adolescents – She Walks Alone
Lech Janerka – Paragwaj
Kazik – Zgredzi
Grace Mitchell – Maneater
Omega – Gyongyhaju lany
Edyta Bartosiewicz – Jenny
Lionel Richie – Hello
F.R. David – Words Don’t Come Easy
The Souljazz Orchestra – Mista President
Gorillaz – Andromeda
Sheryl Crow – Tomorrow Never Dies
Blondie – Call me
Maanam – Cykady na Cykladach
Siq – Oddech szczura
Grzegorz Tomczak – Fragment pewnego artykułu o Marku Hłasce
Phil Collins – Sussudio
Captain Beefhart – The Floppy Boot Stomp
U2 – Raised By The Wolves
Shakira – Whenever, wherever
Ewa Demarczyk – Karuzela z Madonnami
Karl Jenkins – Song of The Trinity
Wiktorija Jermoljewa – Black Hole Sun (Soundgarden cover)
Dubska – Avokado
Jamiroquai ft James Brown ft Gorillaz – Tallulah Feels Good (Tamar Mashup)
Stanisława Celińska – Uśmiechnij się
Stevie Wonder – Pastime Paradise
Przemysław Gintrowski – Przebudzenie

Czegóż tu nie ma… są klasycy i klasyki, covery i utwory coverowane, kawałki najpopularniejsze i najbardziej niszowe, od punk rocka po disco, od orkiestry i big bandu po solówki. Takie listy najbardziej lubię.

Dość gadania? No dość. Pora coś zagrać. Tym razem coś, co było dla mnie jednym z największych zaskoczeń – Captain Beefhart i The Floppy Boot Stomp, sądzę, że zupełnie się tego nie spodziewacie.

Szmaragdowy styczeń

Zaczął się nowy miesiąc. Co logicznie rzecz biorąc oznacza, że skończył się poprzedni. A skoro miesiąc się skończył, to znaczy że lista poranników za miesiąc styczeń została zamknięta, finito, szlus.

Skoro zaś lista gotowa, to można ją opublikować (nie trzeba publikować, nie trzeba słuchać, ale jak ktoś chętny to.. większość polecam):
Happysad – Zanim pójdę
Coolio – Gangsta’s paradise
Django Reinhardt – Avalon
Edda dell’Orso – His name was King
Caro Emerald – Tangled Up
James Brown – Old Landmark
Down Low – Johnny B
Lightnin’ Hopkins – Woke Up This Morning
Lauryn Hill – Can’t take my eyes off of you
Kled Mone – Hit the road Jack (Feeling good)
Lulu James – Sweetest thing
Dean Martin – Sway
Simon&Garfunkel – Scarborough Fair
Bruce Springsteen – Tougher than the rest
Joan Baez – Brothers in arms
Caro Emerald – Back It Up
Ludwik Sempoliński – Wąsik, ach ten wąsik 
Weezer – Buddy Holly
Aretha Franklin – Think
Wojciech Młynarski – Lubię wrony
Mecrab – Martini, Chiwawa, Gazpacho 

Pisałem w listopadzie, że Stevie Wonder powtórzył się, bo mianowałem listopad Miesiącem Wondera (odrobina ciepła w zimnym i ciemnym świecie). W styczniu zawładnęła mną Caro Emerald – jej żywiołowa zieleń (nie wierzę że to napisałem!) ubarwiała zimny i śnieżnobiały styczeń. Mam pewność, że gdybym nie uczynił z niej bohaterki tej notki, to dostałaby inną tak czy owak.

No to zagrajmy coś w sam raz na piątek wieczór – Back It Up

Makeba, czyli nie wszystko jest czarno-białe

Takie przygody są najfajniejsze: przychodzą zupełnie nie wiadomo skąd i przynoszą zupełnie nieoczekiwane emocje. W tym konkretnym przypadku jutub mi przy czymś podpowiedział, kliknąłem na wyczucie (różne się rzeczy na czuja klika i – trwam w zauroczeniu.

Właściwie trudno może byłoby powiedzieć dlaczego. Jak porozkładać na czynniki pierwsze, to muzycznie sympatyczne i kreatywne, ale bez wielkiego szału. Względy seksistowskie też można pominąć, bo wokalistka (to indywidualny projekt właściwie) liczko ma wprawdzie przyjemnie gładkie, ale bez przesady, cycem też nie szczuje cy cuś. Sekret tkwi chyba w teledysku, w którym mamy trochę zabawnego efekciarstwa – które akurat przypadło mi do gustu –  i bardzo fajnie poprowadzonej, konsekwentnej zabawy czernią i bielą oraz ich symetrią. Jest faktem, że kiedy do tego wracam, to po to, żeby przede wszystkim oglądać, a nie słuchać. Chyba jeszcze bardziej bym lubił, gdyby było śpiewane po francusku lub wyłącznie w językach Afryki, a nie w większości angielszczyzną z francuskim akcentem.

Próbuję powyżej wstawić film z jutuba, żeby każdy mógł sobie sam obejrzeć od razu, ale że dawno tego nie robiłem, to i nie pamiętam magicznych recept (które od tamtej pory mogły się pozmieniać), więc na wszelki wypadek także link: Jain – Makeba.

Lista listopadowa

Ponieważ na razie chce mi się zapisywać na bieżąco (lub prawie) co tam sobie czasem puszczę pod hasłem „porannik” (wciąż ani to codziennie, ani bladym świtem), to właściwie nadal nie widzę powodu, żeby tych zapisków nie przenieść do Zapisków:)

W listopadzie wyglądało to więc tak:

Dusty Springfield – Spooky
Stevie Wonder – Overjoyed
Buggles – Video Killed The Radio Star
Toy Dolls – Jingle Bells
The Knacks – My Sharona 
Łona – Fruźki wolą optymistów
The Cranberries – Dreams
Kult – Arahja
Shakin’ Stevens – Cry just a little bit
Phil Collins – Both Sides of the Story
Leonard Cohen – Who By Fire
Bruce Springsteen – When You’re Alone
Stevie Wonder – Isn’t She Lonely
W.A. Mozart – Le Nozze di Figaro – Ouverture
Bossa’n’Stones – Miss You
Adele – Skyfall
Łucja Prus – Twój portret 
Buckshot Lefonque – Blackwidow blues
The Cartoons – Doo Dah
Rolling Stones – Ruby Tuesday
Manu Chao – Me Gustas Tu (Kyrill&Redford Edit)
Kazik Na Żywo – Dziewczyny
Piersi – Silesian Song

Patrząc na to z perspektywy widzę okazjonalną korelację z wydarzeniami ze świata. Cohen był oczywiście pro memoriam, część od Kultu do Collinsa były porannymi komentarzami do wyborów w USA, polska muzyka pod koniec to pokłosie Podróży Po Polsce. Stevie Wonder powtarza się, ponieważ listopad ogłosiłem Miesiącem Wondera. A na do widzenia zagramy odkrycie miesiąca, czyli taką wersję Kofty jakiej nie znałem – Łucja Prus niczym Bogusław Mec a rebours.

Lista porannikowa

Mówią, że kultura to nieustanne przenikanie i pożyczanie pomysłów i motywów. W ramach dobrze (tak) pojętej kultury również pożyczam od tego i owego ładne słówka, wesołe pomysły, śmieszne obrazki. Od Marcelego Szpaka od dawna pożyczyłem zwyczaj wrzucania o poranku jakiejś muzyki, dobranej losowo lub całkiem z premedytacją, przy czym o ile Marceli wrzuca to jako „morning kick”, o tyle ja preferuję swojski „porannik” (a kolega Brezly w ogóle zapodaje jako „rankokop”); no, dla porządku dodam, że moje poranniki czasem są o mało porannej porze, i nie jest punktem honoru, żeby się pojawiły.

W mijającym miesiącu coś mnie naszło i zacząłem sobie notować, co to właściwie tak puszczam. Trochę żeby samemu móc odgrzebać, trochę żeby mieć przegląd jak bardzo Jutubowi w algorytmie mieszam (zupełnie potem nie wie, jakie gatunki mi proponować). I jak już tak zacząłem notować, to sobie pomyślałem: a czemu właściwie się tym nie podzielić? I tak oto proszę, przed Państwem pierwsza Porannikowa Lista Przebojów, wydanie październik 2016, kolejność lekko przypadkowa.

KOOP (feat.Ane Brun) – Koop Island Blues
Guru (feat.Jamiroquai) – Lost Souls
America – A Horse With No Name
Carl Orff – O Fortuna (Carmina Burana)
Cliff Richard – Girl You’ll Be a Woman Soon
Smash Mouth – All Star
Sheryl Crow – Tomorrow Never Dies
Ed Sheeran – I See Fire
Gypsy Hill – Balkan Beast
Royksopp – Running To The Sea
Aqua – Barbie Girl
Dżem – Sen O Victorii
Lao Che – Drogi Panie
The Allman Brothers Band – No One To Run
Fleetwood Mac – Everywhere
Pogodno – Orkiestra
Maryla Rodowicz – Sing Sing
The Beatles – The Long And Winding Road
PMMP – Pikkuveli
Monty Python – Lumberjack
The Stranglers – Golden Brown
Boomtown Rats – I Don’t Like Mondays 
North East Ska Jazz Orchestra – Take Five
Smokey Bandits – Smoke From The Attic

Nie zasypuję linkami, kto chce to znajdzie, a czasem są ograniczenia geograficzne. Żeby zaś nie było „na sucho”, to może zagramy? Walka z myślami… zagramy październikowo. Golden Brown

Następne wydania nie nastąpią lub nastąpią.

Souljazz Orchestra na wieczór

Niektórzy to pamiętają, gdzie i kiedy jakiś utwór usłyszeli po raz pierwszy, i obudzeni o drugiej w nocy wyrecytują to bez większych trudności. Ja do takich ludzi nie należę, dlatego za chiny ludowe nie kojarzę, kiedy pierwszy raz natrafiłem na Souljazz Orchestra, ba! nawet nie mam pewności na który z ich utworów. Mogło być to w cyklu „podpowiedzi Youtube”, może mi przeleciało gdzieś na fejsie od Marcelego, może… Jakkolwiek. W każdym razie efekt jest taki, że nie umiem się od nich uwolnić, oficjalnie już ogłaszam wszem i wobec że to moja szajba sezonu.

Oczywiście, jak wszyscy mają w swoim repertuarze piosenki bardziej i mniej chwytliwe (żeby nie powiedzieć od razu: bardziej i mniej genialne). Przypuszczam, że „Kapital” należy już do ścisłego topu (pewnie ze setka) moich najbardziej ulubionych utworów, i nie tekst mnie tak ciągnie, ale rozszalała kompozycja dęciaków, klawiszy i perkusji

Dziś wieczór – piątek! – nie jest jednak czas na politykowanie. Lato jest, pogoda się zrobiła, zachód słońca gdzieś tam się nieśmiało pokazuje… Dlatego teraz będę promować czystą, nieskrępowaną zabawę. Ooooooooouuuuuu…. czyli Secousse soukous. Miłego bujania!

Tamburynista

Ta piosenka odruchowo kojarzy się z Dylanem, ale ja wersji Dylana zwyczajnie nie lubię. Jest taka rozłażąca się, niby przy gitarze, ale prawie jak a capella, ta gitara jest jakby obok. Najwyraźniej nie jest to ten okres twórczości Dylana, który do mnie trafia.

Zdecydowanie wolę wersję nagraną i opublikowaną raptem trzy miesiące później przez Byrdsów. Jest zupełnie inaczej aranżowana i instrumentalizowana, dynamiczna i rytmiczna, sixtiesowa. Może nie ta sama poetyckość, ale jingle-jangle brzmi jak ta lala.

A ponieważ mnie znów się czepiło i brzęczy we wszystkich zakamarkach w głowie, więc terapeutycznie się podzielę. Hey, Mister Tambourine Man, play the song for me