Miałem taki dzień względnie niedawno, że z jednej strony miałem trochę luzu, a z drugiej nastrój pod psem. I kiedy samochód właściwie prawie sam mnie zawiódł w okolice centrum handlowego z licznymi salami kinowymi – skręciłem, zaparkowałem, wszedłem do środka. Tyle co otwarli, maszyna do popcornu nawet nie zdążyła się rozgrzać (nie żebym miał zamiar skorzystać). Zerknąłem na rozkład seansów – zachwalany Mad Max miał być dopiero za pół godziny czy nawet później, skorzystałem więc z tego, co było od razu. Kupiłem bilet, wszedłem na salę, wspiąłem się do najwyższego rzędu, siadłem na środku – miałem cały ekran dla siebie.
Na ekranie pojawiła się banda superbohaterów robiąca superrozpierduchę w rozmaitych sceneriach i choreografiach. Było to przyjemne dla oka, ale bez efektu wow, poszczególne sceny zapominało się niemal w chwilę po cięciu montażowym. Najbardziej efektowna scena (wcześniej widziana w trailerach) okazała się być pewnym źródłem rozczarowania, kiedy okazało się, że monstrualny robot wspinający się po ścianie wieżowca to nie Ultron, tylko Ironman w specjalnym anty-Hulkowym zestawie (swoją drogą widziałem też reklamę zabawek, które pozwalały łączyć ze sobą fragmenty transformersów, avengersów i… dinozaurów). Frapujący był głos Ultrona w kreacji Adama Ferencego – pomyśleć, że tak wiele dobrego słyszałem o oryginalnej wersji z udziałem Jamesa Spadera, ale raczej nie pójdę jeszcze raz, żeby porównać.
Maszyna do popcornu rozgrzała się wkrótce, bo jeszcze w trakcie reklam na salę wśliznęła się kobieta z wielkim pudłem przed sobą. Siadła w oddali, więc tego popcornu nie słyszałem – a poza tym dzięki temu każdemu z nas wydawało się, że ma ekran wyłącznie dla siebie.