Po losowaniu ćwierćfinałów Ligi Mistrzów wydawało się prawie pozamiatane (że papierowi faworyci przejdą bez problemu), po pierwszych meczach jeszcze bardziej (choć z faworytami już tak dobrze nie było). Dzisiejszych rewanżów z wielu powodów nie oglądałem, dyskretnie najwyżej śledziłem przez internet, ich wyniki przyjmuję z sympatią, jak większość, Rafał Stec pisał nawet, że Liga Mistrzów to jeden z najwspanialszych wynalazków w dziejach ludzkości (oraz że jednak niczego nie rozumie z futbolu, najwyraźniej Stambułu mu było za mało).
Zadumałem się przez moment. Dziś do półfinałów awansowały FC Liverpool i AS Roma, jeżeli los nie zetknie ich w półfinale, to możliwa będzie (teoretycznie) powtórka sprzed 34 lat. Wtedy to te same drużyny, w charakterystycznych czerwonych strojach, grały w finale (wtedy jeszcze) Pucharu Mistrzów (formalnie Pucharu Europy Mistrzów Krajowych, ale wszyscy mówili w skrócie). Mimo że mecz rozgrywany był w Rzymie (tak wyszło), zwycięsko wyszła ekipa z Anfield (nie piszę Anglicy, bo ci stanowili mniejszość w składzie złożonym z przedstawicieli całej Brytanii, jeśli nie Commonwealthu).
Tamte rozgrywki byłyby szokiem dla współczesnego kibica. W finale zmierzyli się wprawdzie mistrzowie Anglii i Włoch, ale reszta przedstawicieli „wielkiej piątki” nie dotarła nawet do ćwierćfinału, czy to za sprawą niekorzystnego losowania, czy zwykłej słabości. W półfinale grały Dinamo Bukareszt (wyeliminowało wcześniej obrońcę trofeum – HSV) i Dundee United (ograli u siebie Romę do zera), w ćwierćfinale walczył mistrz NRD. A mistrz Polski? Tradycyjnie, w pierwszej rundzie…
Powtórkę finału z 1984 biorę w ciemno. Wiem, której czerwonej drużynie będę kibicował, ale najpierw niech się to stanie.