1984

Po losowaniu ćwierćfinałów Ligi Mistrzów wydawało się prawie pozamiatane (że papierowi faworyci przejdą bez problemu), po pierwszych meczach jeszcze bardziej (choć z faworytami już tak dobrze nie było). Dzisiejszych rewanżów z wielu powodów nie oglądałem, dyskretnie najwyżej śledziłem przez internet, ich wyniki przyjmuję z sympatią, jak większość, Rafał Stec pisał nawet, że Liga Mistrzów to jeden z najwspanialszych wynalazków w dziejach ludzkości (oraz że jednak niczego nie rozumie z futbolu, najwyraźniej Stambułu mu było za mało).

Zadumałem się przez moment. Dziś do półfinałów awansowały FC Liverpool i AS Roma, jeżeli los nie zetknie ich w półfinale, to możliwa będzie (teoretycznie) powtórka sprzed 34 lat. Wtedy to te same drużyny, w charakterystycznych czerwonych strojach, grały w finale (wtedy jeszcze) Pucharu Mistrzów (formalnie Pucharu Europy Mistrzów Krajowych, ale wszyscy mówili w skrócie). Mimo że mecz rozgrywany był w Rzymie (tak wyszło), zwycięsko wyszła ekipa z Anfield (nie piszę Anglicy, bo ci stanowili mniejszość w składzie złożonym z przedstawicieli całej Brytanii, jeśli nie Commonwealthu). 

Tamte rozgrywki byłyby szokiem dla współczesnego kibica. W finale zmierzyli się wprawdzie mistrzowie Anglii i Włoch, ale reszta przedstawicieli „wielkiej piątki” nie dotarła nawet do ćwierćfinału, czy to za sprawą niekorzystnego losowania, czy zwykłej słabości. W półfinale grały Dinamo Bukareszt (wyeliminowało wcześniej obrońcę trofeum – HSV) i Dundee United (ograli u siebie Romę do zera), w ćwierćfinale walczył mistrz NRD. A mistrz Polski? Tradycyjnie, w pierwszej rundzie…

Powtórkę finału z 1984 biorę w ciemno. Wiem, której czerwonej drużynie będę kibicował, ale najpierw niech się to stanie.

Poznań Saint-Germain

Ależ mamy zadymę. Najbliższe dni, tygodnie, miesiące (czy ile tam upłynie do kolejnej dobrej okazji) będą upływały pod znakiem gorących reakcji na mecz Barcelony z PSG. Dla jednych będzie to euforia, dla innych wydarzenie na miarę finałów LM AD 1999 czy AD 2005, dla jeszcze innych powód do guanoburzy i snucia teorii spiskowych. Trzeba przyznać, że 6:1 w meczu tej rangi zdarza się nieczęsto, zwłaszcza kiedy trzy gole padają od 88 minuty wzwyż, i dopiero ostatni decyduje o awansie (gdyby komuś umknęło, w pierwszym meczu było 0:4).

Burze będą, bo na sześć goli Barcelony dwa padły po karnych (jeden w 89 czy 90 minucie, nie nadążam), jeden po tym jak przewracający się obrońca wjechał głową w nogi mknącego na bramkę rywala, drugi po malowniczym upadku Suareza w okolicy obrońcy, który z jednej strony machnął mu łokciem koło głowy, a z drugiej – udem koło pośladków (zapewne za dwa lata fizycy ustalą, czy doszło do kontaktu). Do tego Neymar złośliwie (choć niekoniecznie brutalnie) przykopał rywalowi po piszczelach i dostał za to tylko żółtą kartkę (zanim strzelił dwa gole w końcowych siedmiu minutach…), a sędzia nie podyktował ponoć (wszystkie te uwagi w zasadzie ponoć, bo nie oglądałem,częściowo śledziłem relację internetową) karnego dla paryżan, kiedy w sytuacji sam na sam di Maria został zahaczony przez obrońcę… Z drugiej strony w tej wspomnianej sytuacji di Maria miał z boku Cavaniego (czyli dwóch na bramkarza), ale zamiast mu podać na pustą bramkę, wolał się bawić z bramkarzem, może pamiętał że Cavani wcześniej przyładował na pustą bramkę w słupek. Jak podliczył pewien statystyk, od 85 minuty piłkarze PSG zaliczyli raptem cztery celne podania, w tym trzy przy wznowieniu ze środka boiska po straconych golach…

Wyliczam tak te burzowe niuanse pokazując, że ogólnie sporo kupy było w tym meczu, obustronnie. W tyle głowy zaś cały czas mam zupełnie inny mecz, też z 1/8 najważniejszych rozgrywek klubowych, też z udziałem francuskiej drużyny, też zakończony wynikiem 6:1 i trzema golami w końcowych siedmiu minutach. I też gdyby przegrani wykorzystali wszystko co mieli, i lepiej wytrzymali końcówkę… Fakt, w pierwszym meczu Lech wygrał w Poznaniu tylko 3:2 (a nie 4:0), a Olympique Marsylia zawędrował potem do finału (gdzie zgasiła go Crvena Zvezda). Teorie spiskowe, że Tapie miał struć poznaniaków, krążą do dziś…

Ligomistrzowe cyferki

Zakończyła się faza grupowa Ligi Mistrzów Anno Domini 2016. Było ciekawie.

Najwięcej goli strzeliła Borussia Dortmund – 21.* W tym 14 Legii.**
Najwięcej goli straciła Legia. W sumie 24.***
Najmniej goli strzeliło Dinamo Zagrzeb. Mniej się nie dało.
Najmniej goli stracił… trzy drużyny straciły po dwa. Atletico i Juventus wygrały swoje grupy, Kopenhaga zagra w Lidze Europy kończąc z różnicą bramek +5. 
Dla porównania Legia zagra w Lidze Europy wychodząc z różnicą bramek -15. Ciekawe czy to jakiś rekord.
Cristiano Ronaldo strzelił łącznie tyle samo goli, co Miroslav Radović Realowi (bardzo żałowałem, że ze Sportingiem nie trafił Kucharczyk – a miał co trafić – wtedy jego bym wziął do porównania).

Aha, dla porządku: liczba Legii to ostatecznie 21. Gole strzelali: Goetze, Papasthopoulos, Bartra, Guerreiro, Castro, Aubameyang, Ruiz, Dost, Bale, Jodłowiec, Asensio, Vasquez, Morata, Benzema, Kovacic, Kagawa, Sahin, Dembele, Reus, Passlack i Rzeźniczak. Jako pierwszy dwukrotnie trafił Bale (gol nr 14), oprócz niego dublety zaliczyli Kagawa (w ciągu dwóch minut) i Reus (ten prawie miał hat-tricka, ale ostatni gol oficjalnie policzono jako samobójczy). 

*to rekord
**ciekawe czy to rekord liczby goli przeciwko jednej drużynie
***to wyrównanie rekordu

Tuzin

Takie mecze wspomina się potem dekadami. Całe pokolenie będzie mogło stawiać pytania „co robiłeś tego wieczora kiedy Legia grała w Dortmundzie”, przyćmieniu ulec już może wspomnienie 3-7 z Bayernem. Niemcy też niewątpliwie będą pytać „hast du DAS gesehen”, wszak wystarczyło mrugnąć i można było przegapić gola, a co najmniej jakąś poprzeczkę. Płyty z tym meczem będzie można sprzedawać w serii „futbolowe jaja”, jak również na potrzeby sesji antydepresyjnych (natomiast zdecydowanie nie powinna go oglądać młodzież przyuczana do zawodu piłkarza o specjalizacji defensywnej).

Wynik jest imponujący. W jednym meczu padło dwanaście goli, rozłożyły się… nie po równo, ale dość równomiernie. Borussia miała 100% skuteczność w pierwszej połowie (5 goli na 5 strzałów), nie mam pewności czy po przerwie nie przedłużyła passy do 6/6. „Liczba Legii” została wyśrubowana do 20… i jeszcze jeden mecz przed nami.

I najpiękniejsze jest to, że mając dwa tuziny goli straconych Legia może wyjść z grupy i grać wiosną w Lidze Europy. Wystarczy najmarniejsze zwycięstwo nad Sportingiem u siebie…

Hazardowe strzelanie

Dziś Wielki Mecz Pustych Trybun, emocje jak na pustych trybunach, zostało zabawianie się grami hazardowymi. Tyle że… po pierwszym meczu prawdopodobieństwo, żeby madryckim się szczególnie chciało dokopać do dwucyfrówki jest znikome (bo dla kogo), w Legiolotka już obstawiłem, co by tu jeszcze? Zgadywać ile trafi Cristiano?

O, i tu pojawia się pewna myśl. Po losowaniu były tu i tam głosy, że losy rywalizacji o króla strzelców Ligi Mistrzów rozstrzygną się w fazie grupowej, bo jak Aubameyang rozpocznie wyścig z Ronaldo… A tu na razie CR7 ma raptem dwa gole w trzech meczach, a Aubameyang – trzy.

I tu wchodzi Legia, cała na.. nie wiem się ten kolor nazywa, poligonowy chyba. Pewnie mało kto zwrócił uwagę na taki mały rzadki wyczyn, że w dotychczasowych trzech meczach fazy grupowej Legia straciła 13 goli (nie wiem czy to już jakiś rekord), i te 13 goli strzeliło 13 różnych zawodników (to już pewnie jest); w fazie eliminacyjnej zresztą też żaden piłkarz nie strzelił Legii więcej niż jednego gola, ale skoro z żadną drużyną nie stracili w dwumeczu więcej niż jednego, to się to rozumie samo przez się.

Przypomnijmy dla porządku: Goetze, Papasthopoulos, Bartra, Guerreiro, Castro, Aubameyang, Ruiz, Dost, Bale, Jodłowiec, Asensio, Vasquez, Morata. Który z nich jako pierwszy trafi po raz drugi? Czy dokona tego jakiś zawodnik, którego jeszcze nie ma na tej liście? Który gol stracony przez Legię w fazie grupowej będzie pierwszym drugim golem strzelonym Legii przez jednego zawodnika? Można obstawiać.

Ja stawiam na Jodłowca.

Hazardowa Liga Mistrzów

Występy Legii Warszawa w Lidze Mistrzów są świetną okazją do różnych gier hazardowych. Można więc wymienić:
– zakłady czy Legia strzeli gola/zdobędzie punkt (właśnie strzeliła z karnego)
– zakłady na ile meczów stadion zostanie zamknięty/ile grzywny będzie do zapłacenia
– zakłady ile goli Legia straci (kurs na dwucyfrówkę był w okolicach 1-100)
– zakłady ile strzałów oddadzą przeciwnicy/przez ile procent czasu będą przy piłce
oraz zabawa królewska (no pun intended), czyli
– Legiolotek, czyli obstawianie, w której minucie Legia straci pierwszego gola – od 1 do 48 i 49+. 

Edena Hazarda w tegorocznej edycji LM nadal nie oglądamy.

Faworyt na własnych śmieciach

4 lipca 2004, Lizbona. Wielka Portugalia gra przed własną publicznością z małą Grecją w finale mistrzostw Europy.

19 maja 2012, Monachium. Wielki Bayern gra przed własną publicznością z pokiereszowaną Chelsea dowodzoną przez tymczasowego trenera w finale Ligi Mistrzów.

10 lipca 2016, Paryż. Wielka Francja gra przed własną publicznością z małą Portugalią (osłabioną po kwadransie przez kontuzję Cristiano Ronaldo) w finale mistrzostw Europy.

Tu się pcha jakiś bonmot, że wielkość poznaje się na koniec.

Dziewczynki ze starszej klasy

Włączyłem sobie dziś pod wieczór (a może to jeszcze popołudnie było) transmisję z finału Ligi Mistrzów. Jeśli ktoś się w tym momencie zaniepokoił, wyjaśniam: Ligi Mistrzów pań (czyli Ligi Mistrzyń po prawdzie). Raz, że wypada docenić ten najważniejszy chyba mecz w klubowej piłce kobiecej, a dwa… że miała w nim wystąpić Polka, broniąca bramki Paris Saint-Germain Katarzyna Kietrzynek.

Od samego początku meczu paryżanki znalazły się pod ostrym naporem rywalek z Frankfurtu. Zawodniczki niemieckiego klubu wydawały się większe, szybsze i silniejsze, doprawdy miało się wrażenie, że to młodsza klasa gra ze starszą. Mówiąc szczerze… nie tylko ta różnica siły uzasadniała taki wniosek, kiedy przypominałem sobie wczorajszy mecz w Madrycie, to porównanie parametrów fizycznych gry również nasuwało taki wniosek. Choć na pewno bardziej elegancko byłoby napisać, że gra pań sprawiała wrażenie dość… retro, takie powiedzmy lata 70-te, z dużą ilością prowadzenia piłki, podaniami wzdłuż niż wszerz raczej (zwłaszcza paryżanki), niestety także do tyłu, bo był to główny sposób uwalniania się spod pressingu (to jeden z nielicznych bardziej współczesnych elementów). Ale niektóre strzały, nie ukrywam, zacne, w tym dwa pierwsze gole strzelone główką (po jednym dla każdej ze stron).

Polka w tym meczu wyrastała na czołową zawodniczkę przynajmniej w swojej drużynie, błędów nie zapamiętałem. Nie miała jednak powodów do radości, gdyż w doliczonym czasie gry koleżanki z obrony zostawiły w zamieszaniu miejsce na środku pola karnego, a tam niemiecka zawodniczka z rodzinnymi tradycjami (jej dziadek był mistrzem Niemiec i zdobywcą Pucharu Niemiec) kopnęła piłkę z fałsza (nie nazwałbym tego genialnym technicznie uderzeniem), wystarczyło na przerzucenie piłki na rywalkami i obok zasłoniętej bramkarki (tak, jestem zmanierowany po tym jak Messi lobował Neuera). 

Robert Lewandowski nie jest geniuszem

Żeby być geniuszem, to trzeba się z tym urodzić. Oczywiście, później do wrodzonego geniuszu trzeba dołożyć pracę i szczęście, które zdecydują o tym czy się będzie raczej Messim czy Zlatanem. Bez geniuszu można jednak zostać gwiazdą, a nawet zawodnikiem wybitnym, nigdy na przykład nie uważałem Cristiano Ronaldo za geniusza, nic nie ujmując jego dynamice, technice i umiejętności znalezienia się we właściwym miejscu, ale jest on raczej przykładem zawodnika perfekcyjnie wytrenowanego niż naturalnie genialnego.

Lewandowski się z geniuszem nie urodził, więc go nie osiągnie – ale geniusz mu niepotrzebny. Lewandowski nieustannie się uczy i rozwija, w swojej grze błyszczy inteligencją, od dawna powtarzam, że jest marnowaniem jego potencjału schematyczne stawianie go na szpicy; wystarczy popatrzeć jak gra dwójkowo z Muellerem, dlatego tak się ucieszyłem że w reprezentacji pojawił się Milik. Nie będzie mieć Lewandowski genialnego dryblingu, posadzenie na ziemi Mascherano było efektowne, ale dalece bardziej efektowny był strzał sprawiający wrażenie wykonywania karnego, tyle że z siedemnastu metrów, za to arcyprecyzyjnie przy słupku; obrońcy dobrze wiedzą, że genialny czy nie, trzeba mu poświęcić wyjątkowo dużo uwagi.

Nie jest Lewandowski geniuszem, nie był i nie będzie. Dlatego sam jeden reprezentacji nie zbawi, ale jeśli mu pomóc wycisnąć to co najlepsze, to powinno wystarczyć.

Powtórki

We wtorek Real grał u siebie rewanżowy mecz z Schalke 04, po wyjazdowej wygranej pewnie się zastanawiał, czy tym razem uda się nawiązać wynikiem do nazwy rywala. Skończył porażką 3:4, i całkiem niewiele dzieliło go od porażki dwiema bramkami (Huntelaar dwa razy trafił do siatki, a trzeci w poprzeczkę). Statystycy znaleźli szybko, że poprzednim razem w Lidze Mistrzów Real stracił u siebie tyle goli piętnaście lat temu (2:4 w drugiej fazie grupowej).

Grał wtedy również z niemiecką drużyną (Bayern). W bramce Realu stał ten sam zawodnik.

W środę Chelsea grała u siebie rewanżowy mecz z PSG, po wyjazdowym 1:1. Od 30 minuty grała w przewadze po wyrzuceniu z boiska Ibrahimovica (co było decyzją przesadzoną), prawdopodobnie należał się jej karny za faul na Coście. Na kilka minut przed końcem dogrywki straciła gola na 2:2 i odpadła bramkami wyjazdowymi.

Sędzia Kuipers pewnie zostanie nowym Ovrebo, choć jak sześć lat temu, tak i tym razem zamiast mówić o fucking disgrace „The Blues” powinni mówić o własnym frajerstwie