Stefan i inni

Stefan Hula był zawsze cichy i spokojny. W swoich słabszych latach nieraz robił za dyżurny obiekt odreagowania frustracji kibiców, bo nazwisko świetnie mu się nadaje do przekręcania na „Bula”, kiedy skakał w drużynie równo, to był tym raczej niewidzialnym członkiem drużyny. A potem w sezonie olimpijskim został znienacka mistrzem Polski, dobrze się pokazał w TCS, otarł się o indywidualne podium w Zakopanem… I w pierwszej serii na średniej skoczni w Pjongczangu (nieważne jak się sama wioska nazywa) poszybował na stojedenasty metr, a potem do końca serii stał na miejscu dla lidera. I cała Polska trzymała wtedy kciuki za odwołanie drugiej serii, zwłaszcza że Kamil był (ex aequo) na drugim miejscu, ale to Stefan zostałby ponownie Fortuną (nawet odległość się zgadzała, choć Wojtek na dużej skoczni).

Nie udało się, w drugiej serii minimalnie zabrakło do medalu (Wellinger nie dał szans na mistrzostwo), pomiędzy drugim a piątym miejscem różnica wyniosła 2,1 punktu, między trzecim a piątym 0,9 pkt. Przetrawiliśmy przez cały tydzień wściekłość na sędziów „że nie przerwali” (choć to mało sportowe), że „źle punktowali”, że „wskaźniki wiatru oszukują” i że w ogóle to doliczanie za wiatr jest bez sensu. Przeliczyliśmy pracowicie, że gdyby ten konkurs prowadzić „na starych zasadach” to medal byłby nasz (choć nie złoto, Wellinger latał najdalej), dyskretnie zapominając że z pierwszej piątki tylko Stefan skorzystał z dobrodziejstwa wyższej belki. Żal za utraconym medalem (jednym lub więcej) przysłonił nam fakt, że przede wszystkim nie udała się tak wspaniała historia olimpijska, gdzie mistrz (medalista) stanąłby po raz pierwszy w niekrótkiej karierze na podium konkursu indywidualnego (licząc ZIO, MŚ i PŚ oczywiście).

A takich historii w Pjongczangu nie brakuje. Nieoczekiwani medaliści w biathlonie to już klasyka (niestety najczęściej nie na naszą korzyść…), wczoraj w snowboardowym crossie nieoczekiwanie po medal sięgnęła najmłodsza w stawce 16-letnia Francuzka. Nic to jednak w porównaniu z dzisiejszym supergigantem. Kiedy czołówka zjechała i wydawało się, że można już przechodzić do ceremonii wręczenia maskotek (medale wręcza się później), na starcie stanęła czeska snowboardzistka Ester Ledecka (na nartach pożyczonych od zniechęconej faworytki Michaeli Shiffrin). Kiedy minęła linię mety w czasie o 0,01 sekundy lepszym od liderki, nie cieszyła się – długo wyglądała jakby nie wierzyła w poprawność wyświetlonego czasu. Na konferencji prasowej siedziała w goglach, bo – jak powiedziała – nie przewidziała takiej sytuacji i jest nieumalowana…

Za takie historie kochamy sport.

Jak tu się wyróżnić

Trudno jest bić rekordy w Turnieju Czterech Skoczni.

Zwycięstwo w Turnieju obroniło wielu, poczynając od Recknagela, nie mówiąc o zwycięstwie wielokrotnym (Ahonen ma ich pięć, a Wirkola trzy z rzędu).

Już Recknagel zanotował serię pięciu zwycięstw w konkursach z rzędu (a po nim Hannawald).

Hannawald jako pierwszy wygrał wszystkie cztery konkursy w Turnieju.

Ale tylko jeden skoczek wygrał naraz pięć konkursów z rzędu, wszystkie cztery w Turnieju i obronił zwycięstwo w Turnieju.

I na dodatek jest jedynym Kamilem wśród zwycięzców Turnieju.

All hail King Kamil!

Migawki z Planicy

Planica. Skakanie w przedpołudniowym słońcu dziś jak za najlepszych czasów, z wiaterkiem pod narty i lataniem nad smrekami. Różnica względem zamierzchłych czasów taka, że w dole zeskoku nie widać mokrych plam topniejącego śniegu, widocznie chemia go lepiej trzyma (wszędzie wokół poza zeskokiem ani śladu zimy, w końcu to już wiosna).

Kiedyś człowiek z zapartym tchem patrzył na dwieście z haczykiem, potem na dwieście dwadzieścia plus, teraz otwiera buzię przy przekroczeniu dwóch boisk piłkarskich (plecy Janne Ahonena pamiętają). Wąsacz Johansson szaleje, był pewnie pierwszym człowiekiem na świecie, który na dwóch różnych skoczniach poleciał ćwierć kilometra. Król Kamil ochrzcił zadkiem śnieg bijąc rekord skoczni, ale że sędziowie przymknęli oko, to te 251,5 metra pewnie się ostanie (w oficjalnych wynikach konkursu póki co jest).

Zastanawiam się, jak Włosi mówią swojemu aktualnemu trenerowi: Luca, czy Łukasz? Fajnie się patrzy, kiedy tacy niegdysiejsi outsiderzy się sprawują, dziś zabrakło im przynajmniej trzeciego, żeby awansować do drugiej serii kosztem Czechów (u nich też widać jakąś przyszłość, ale tam Polak nie pracuje). Wczoraj był piękny moment, kiedy Insam z Colloredo liderowali stawce i mieli już pewny awans do drugiej serii, ciekawe czy Łukasz da radę jeszcze kogoś tam rozwinąć. 

Miła jest świadomość, że potrzeba cudu, żeby Polakom odebrać Puchar Narodów. Nawet gdyby jutro nie startowali, to rywale musieliby całą drużyną stanąć ex aequo na najwyższym stopniu podium (obsadzenie całego podium to za mało). Z kolei żeby Stoch mógł zgarnąć Puchar Świata, to… musieliby Krafta zdyskwalifikować (nawet przy upadku dałby radę wejść do piętnastki, sądzę). Ale i tak miło.

Odwiedziłbym kiedyś tę Planicę, może być i latem.

Ósemki

Był ci to konkurs. Czołowa czwórka odskoczyła reszcie o osiem punktów, dzieląc między sobą miejsca nieco ponad dwoma punktami (mniej niż dwa metry). Tym razem karty definitywnie rozdał wiatr – wiał lekko, lecz zmiennie, na tyle że zrobił w obrębie tej czwórki osiem punktów różnicy; gdyby nie punkty za wiatr, to mistrzem byłby Stjernen przed Żyłą, a Wellinger obszedłby się smakiem. Kraftowi sprzyjali też sędziowie, choć dali mu tylko mistrzostwo (medal dał mu wiatr).

I może się to wydawać niewiarygodne, to czołowa ósemka jest jeszcze bardziej polska niż na średniej skoczni. Z medalem indywidualnym skończył ostatecznie tylko „Pieter” Żyła, to cała czwórka zameldowała się w ósemce. Aż dziw, że Maciek Kot nie skończył na „swoim” piątym miejscu. 

Bo i też te mistrzostwa w Lahti pod znakiem ósemki stoją. Ósmy był Staręga w sprincie i Kowalczyk na „dysze”, ósma przybiegła też dziś kobieca sztafeta (ósma mogła być też sztafeta sprinterek, gdyby nie potknięcie Kowalczyk na stadionie). Skoczkowie wyskakali dotąd siedem miejsc w ósemce (kto wie, może i w drużynie mieszanej by się udało, gdyby Tajner jakieś zawodniczki wysłał…), czołowa ósemka (czyli druga seria) w męskiej drużynówce w zasadzie pewna, a może i wreszcie jakieś złoto?

Wiatr?

Miało być tak pięknie: Stoch ustanowił rekord skoczni, Kubacki wygrał kwalifikacje, cały czas się kręcili w czołówce. A potem przyszedł konkurs, i skończyło się na miejscach 4, 5, 8.

Oczywiście trwa już roztrząsanie, komu sędziowie noty zaniżyli a komu zawyżyli i dlaczego mogło to wypaczyć kształt podium. Ja jednak wolałem się przyjrzeć dokładnym liczbom. Do Krafta tego dnia nikt właściwie nie miał podejścia, miał i najwyższe noty sędziowskie, i najdalsze łącznie skoki (chociaż jego przewaga nie była jakaś gigantyczna). Wellinger też latał dalej niż cała reszta (choć nieznacznie). A różnicę robił…

Nie wiem, czy na średniej skoczni w Lahti wiatr odgrywa istotną rolę. Jeżeli nie, to Kamil miał pecha – jako jedyny z pierwszej dziesiątki miał per saldo odjęte punkty, Eisenbichlerowi zaś solidnie (jak na ten dzień) dodano, ponad cztery punkty (w dziesiątce tylko Kot miał więcej); należy jednak oddać mu honor, bo w najważniejszym momencie potrafił polecieć tyle trzeba. Jeżeli zaś wiatr miał znaczenie, to Kamil zwyczajnie nie wykorzystał najkorzystniejszych warunków – w pierwszej serii miał lepszy wiatr niż Wellinger, w drugiej lepszy niż Eisenbichler, i w obu przypadkach nie potrafił polecieć dalej od nich. Gdyby odrzucić noty za wiatr, to miałby brąz (Kot i Kubacki byliby ex aequo na miejscu 7), ale nie tego się spodziewaliśmy po liderze Pucharu Świata (on sam zresztą też nie). To był taki konkurs jak drużynówka w Soczi – skoki były dobre, ale do medalu musiały być bardzo dobre.

Skończę optymistycznym wspomnieniem: 16 lat temu Adam Małysz w swojej szczytowej formie przyjechał do Lahti i w pierwszym konkursie indywidualnym przegrał z Martinem Schmittem. Nasi skoczkowie są w szczytowej (jak dotąd) formie jako drużyna, może w drugim konkursie dolecą do podium (tak jak Małysz w 2001 do mistrzostwa). A potem jeszcze konkurs drużynowy…

Niedosyt

Dobrze być kiepskim złym prorokiem. Obawiałem się, że Kamil nie jest dość mocny, skoro ucieka się do sztuczek taktycznych (podobno to trener wolał dmuchać na zimne). Na szczęście co do tego Kamil wyjaśnił sytuację zaraz po opublikowaniu tej pełnej obaw notki, oddając najdłuższy skok konkursu i obejmując prowadzenie w klasyfikacji turnieju.

Patrzę mokrymi oczami na te wyniki, na te wręczanie nagród, i odczuwam… niedosyt. Ci, którzy oglądali – wiedzą, że w końcowej serii trwało gorączkowe przeliczanie punktów, że były cichutkie nadzieje na całkowicie polskie podium konkursu w Bischofshofen (Maciek Kot skończył na swoim tradycyjnym piątym miejscu) i znacznie głośniejsze na całkowicie polskie podium Turnieju (Maciej Kot skończył czwarty, niecałe osiem punktów za Tande).

Ale ja odczuwam pewien sportowy niedosyt. Kamil był liderem punktacji TCS przed ostatnią serią, być może ta sytuacja po prostu Tande przerosła (chyba popełnił szkolny błąd na progu, albo dostał jakiś arcypechowy podmuch z boku*), więc o sukcesie Kamila nikt nie może nawet pisnąć złego słowa. Niezmiernie się cieszę, że równe skoki Piotrka Żyły („garbik, fajeczka…„) dały mu dziś podium (jedyne w Turnieju) i drugie miejsce w klasyfikacji Turnieju, ale choroba Hayboecka (dziś  drugi) i zwłaszcza Krafta (plus ta katastrofa Tandego) wydatnie w tym pomogły. Oczywiście, szczęście sprzyja lepszym, i lepiej że tym razem innych dopadł pech – ale chyba lepiej smakuje wielki sukces, kiedy przeciwnicy nie odpadają jak muchy. 

Miałem też cichą nadzieję, że Kamil wygra Turniej bez wygrywania któregokolwiek konkursów, ale w tym zakresie mój niedosyt to fanaberia.

Niemniej powtórzmy to jeszcze raz:
Bischofshofen: 1. Stoch, 3. Żyła
TCS: 1. Stoch, 2. Żyła, 4. Kot

Jak to smakuje.

*wg obecnych doniesień w locie wypiął mu się but, więc pech

Mocny nie potrzebuje sztuczek

Miło się patrzy, kiedy bukmacherzy i pundici (jaką to słowo karierę zrobiło ostatnio) typują Polaka na zwycięzcę, także wtedy, kiedy chodzi o zwycięzcę Turnieju Czterech Skoczni. Po Oberstdorfie Kamil Stoch tracił do Stefana Krafta około dwóch metrów, na dystansie sześciu skoków jak najbardziej do nadrobienia.

Zmarszczyłem jednak brwi, kiedy nie zobaczyłem go w kwalifikacjach w Ga-Pa. Mogło to oznaczać, że szkoda mu sił na kwalifikacje – co nie wydaje się najlepszą wróżbą – albo że jest to próba sztuczki psychologicznej, obliczonej na wywarcie na Krafta dodatkowej presji. Nie umiem się jednak oprzeć wrażeniu, że to próba kompensowania względnej słabości, po trosze przyznanie się do minimalnej wyższości Krafta – co nieszczególnie wróży w sytuacji, kiedy potrzebne są skoki nie tylko dobre, ale i bardzo dalekie. 

W pierwszej serii w Ga-Pa Kraft dołożył do przewagi półtora metra. Nie jestem optymistą co do wygranej (choć miło patrzeć na trójkę Polaków w czołowej szóstce, z poważnymi szansami na trzy miejsca w czołowej dziesiątce na koniec Turnieju).

Płacz nad zwycięstwem

Po pierwszej serii policzyłem szybko: Freund traci do podium jakieś osiem punktów, teoretycznie do odrobienia jeśli uda mu się „odpalić” na progu. W drugiej myśli policzyłem, że za zajmowane wówczas siódme miejsce dostanie 36 punktów do klasyfikacji Pucharu Świata, 64 mniej od zwycięzcy. Prevc tracił do Freunda w klasyfikacji Pucharu 44 punkty, gdyby więc skończył zawody na drugim miejscu (za 80 pkt), to byliby na równo punktami…

W drugiej serii Freund nie błysnął, po swoim skoku przegrywał z Hayboeckiem. Za chwilę jednak pozycję oddał mu Schlierenzauer i Niemiec mógł liczyć na co najmniej siódme miejsce na koniec dnia. Zostawało mu czekać na to, jak będą skakać następni. Fenomenalnie – najdalej dziś – poleciał Tepes i objął prowadzenie, Stoch trafił na podmuch w plecy i spadł z podium. Prevc miał wszystko w swoich rękach (nogach raczej)…

To po prostu niesamowita scena: słoweńska widownia powinna szaleć ze szczęścia widząc swoich skoczków na dwóch najwyższych stopniach podium. Tyle że kolejność była 1. Tepes, 2. Prevc, 7. Freund, i przy równej (!) liczbie punktów w klasyfikacji Pucharu Świata to Niemcy szaleli z radości, bo w takiej sytuacji decydowała liczba zwycięstw w sezonie. Pamiętam jak Janda z Ahonenem współwygrywali Turniej Czterech Skoczni, pamiętam jak Niemcy w Salt Lake City wygrali drużynówkę z Finami o 0,1 pkt, ale takiej sytuacji nie pamiętam – i cieszę się, że to oglądałem.

Żal mi Olka Zniszczoła

To nie był wcale jakiś szczególnie zły skok: poprawnie na progu, dość równo w powietrzu, o lądowanie nie mam pretensji, bo przy krótkich skokach zawodnicy zwykle lądują zrezygnowani. Owszem, był to najkrótszy skok w konkursie (na 32), ale też był to skok z najmniejszymi szansami powodzenia: ruszał z najniższej, 4. belki (wszyscy pozostali nasi reprezentanci skakali z szóstej) i miał trzeci najsłabszy wiatr pod narty w całym konkursie (skaczący bezpośrednio po nim Takeuchi miał ponad dwa razy silniejszy, prawie półtora metra na sekundę, przy średniej w tej grupie 1,72 m/s). I oczywiście, oznaczało to że miał najlepszy w całym konkursie wskaźnik punktów bonusowych, bo aż +32,6, ale straconych punktów za odległość to nie rekompensuje. 

Pochylam się nad skokiem Zniszczoła, bo już widzę tu i tam marudzenia, że przez niego straciliśmy szansę na miejsce na podium. Istotnie, do trzecich Norwegów straciliśmy trzydzieści punktów z jakimś grosikiem, na pewno przyzwoity skok Zniszczoła był w stanie tę różnicę zniwelować. To po skoku Polaka belkę startową podniesiono i Takeuchi pofrunął o 50 metrów (i 60 punktów) dalej. Czy Zniszczoł potrafiłby polecieć równie daleko? W serii próbnej przy słabym wietrze, acz z dziewiątej belki, w warunkach niemal identycznych jak Japończyk, osiągnął 203 metry, dwa metry dalej od Takeuchi…

Żal mi Olka nie tylko dlatego, że przez błąd (bo tak należy nazwać decyzję o wyborze belki) sędziów i pech co do wiatru (skaczący przed nim Asikainen i Koudelka mieli wiatr silniejszy niż Takeuchi) nie tylko jest bezzasadnie obwiniany o kolejne „stracone podium”, ale także dlatego, że drugą serię odwołano – i zwyczajnie nie dostał szansy sobie polatać (o „rehabilitacji” dobrym wynikiem nawet nie mówię), w niedzielnym konkursie finałowym już nie wystąpi, w PŚ jest (jeszcze) 48, w klasyfikacji lotów 35 (a startuje czołowa trzydziestka).

A przy okazji dowiedziałem się, że (przynajmniej w Planicy) za wiatr pod narty mniej się punktów odejmuje, niż dodaje za wiatr w plecy.

Siedem dobrych skoków wystarczy

Kanoniczne jest już zdanie Adama Małysza o oddawaniu dwóch dobrych skoków. W konkursach indywidualnych jest to dziś warunek konieczny sukcesu, nie zawsze jest to warunek wystarczający (jeżeli inni też oddają po dwa dobre skoki, ale niektóre ciut bardziej dobre). W konkursach drużynowych bywa z tym nieco inaczej, gdyż decydujące znaczenie może mieć kto ile skoków zepsuje – czasem nawet i dwa nieudane skoki mogą nie wykluczać zdobycia medalu. 

Na tegorocznych mistrzostwach w Falun mieliśmy najpierw ciekawy konkurs mieszany, gdzie drużyna norweska szła niemal łeb w łeb z drużyną niemiecką, przegrywając o niecałe półtora metra – przy czym właściwie nie w żadnej z drużyn nie było skoków wybitnie nieudanych, decydowały niuanse (w tym mistrzowska forma Freunda). W konkursie męskim Freundowi trafił się akurat ten jeden jedyny słabszy skok w całych mistrzostwach, który do reszty złamał Niemców (którzy dość solidarnie notowali kiepskie rezultaty). Błędów ustrzegli się Norwegowie (w drugiej serii – widząc swoją przewagę – lądowali bezpiecznie, nie walcząc o odległość), za ich plecami natomiast sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. U Austriaków zawodzili bowiem i Hayboeck, i Poppinger, i Schlierenzauer – ale swoje wpadki kompensowali drugimi skokami; Japończycy skakali równiej, ale bez błysku, Słoweńców znów potrafił zawieść Prevc. W naszym zespole… 

Srebro przegraliśmy o niespełna trzy metry, nieco ponad pięć punktów. Hejterzy (dobry Boże, skąd się biorą takie tabuny tego plugastwa!) już wsiedli na Kamila Stocha, który przed ostatnim skokiem miał niespełna punkt przewagi nad „Schlierim”, że niby zawalił. Tyle że Gregorowi wyszedł skok wyśmienity, a Kamilowi tylko bardzo dobry. Bardzo dobry, bo był to trzeci skok w serii (w ogóle na 84 oddane w konkursie skoki Stoch miał 7 i 9 notę!), łącznie pokonał Austriaka o 15 punktów. Jedyny zaś nieudany skok oddał Janek Ziobro w pierwszej serii – choć o medalu bardziej zdecydowały wyśmienite skoki niezawodnego Krafta. 

Tak czy owak – cieszmy się, że tych siedem dobrych skoków (i jeden słabszy) wystarczyły do kolejnego medalu, rok temu ten jeden słabszy był powodem do smutku. Yes! Yes! Yes! Yes!  Żyła! Murańka! Ziobro! Stoch!