Paraolimpijskie refleksje gigantowe

Tym razem zerknąłem na rozgrywane na Igrzyskach Paraolimpijskich zawody w slalomie gigancie, niewidzących i niedowidzących (visually impaired). Podobnie jak w biathlonie, jechali za przewodnikiem. W pewnej chwili zaczęła się psuć pogoda, padał deszcz ze śniegiem, robiła się mgła – widoczność była coraz bardziej ograniczona, jeden z zawodników nawet zrzucił gogle. Tak sobie pomyślałem, że im być może ta zła widoczność przeszkadza mniej, niż dobrze widzącym.

Jechało co najmniej dwu całkiem niewidzących (tylu dostrzegłem). Obaj wpadli na tyczki. Szkoda.

Patrząc na tempo jazdy tych niedowidzących, zastanawiałem się, czy – z moimi mizernymi umiejętnościami i całkowitym brakiem treningu – byłbym w stanie zjechać tak szybko jak oni? (nawet jeżeli różnice czasowe między najlepszymi a najgorszymi wynosiły w jednym przejeździe ze 3 minuty)

Biathlon na ślepo

Nie, to nie będzie zjadliwy komentarz do występów polskich reprezentantów (nie spisali się ostatnio aż tak źle, żeby zasłużyć na takie epitety). Włączyłem w sobotę na Eurosporcie transmisję z Igrzysk w Vancouver – nie, nie powtórkę, tylko transmisję z Igrzysk Paraolimpijskich. Akurat nadawano transmisję z biathlonu. Nie jestem specjalistą od sportu niepełnosprawnych, więc nie do końca wiedziałem, jakich uczestników się spodziewać – na wózkach, upośledzonych umysłowo, bez ręki.. Poczułem się jednak mocno zaskoczony, kiedy okazało się, że to konkurencja dla niewidzących i niedowidzących.

No właśnie. Biathlon to bieg – i strzelanie. W biegu każdy z zawodników miał swojego przewodnika, biegnącego przed nim na nartach (przeszła mi przez głowę luźna myśl, że przewodnik może „podciągać” swojego podopiecznego, dyktując mu odpowiednie tempo), ale strzelanie? Czekałem niecierpliwie do strzelnicy. Zawodnicy zajmowali tradycyjne pozycje strzeleckie, ale na uszach mieli wielkie słuchawki. Celowali przy pomocy systemu dźwiękowego, informującego ich o namierzeniu celu. Niektórzy trafiali w ten sposób nawet 10 na 10. No proszę.

Ciekawe jak wypadliby w tej konkurencji „prawdziwi” biathloniści, gdyby zawiązać im oczy.

Kto lepszy, kto gorszy

Diogenes spotkał kiedyś na ulicy triumfalny pochód mistrza olimpijskiego. Zapytał go: a z kim wygrałeś, z lepszymi czy gorszymi od siebie? Mistrz odrzekł, że z gorszymi, skoro ich pokonał. Na co Diogenes spytał: skoro wygrałeś z gorszymi od siebie, to z czego się cieszysz? – i wrócił do beczki.

Pytanie, kto jest naprawdę lepszy, wraca w sporcie jak zwariowany bumerang (a my Polacy mamy w tym względzie znaczące osiągnięcia, ze wszelkimi naszymi „moralnymi zwycięstwami”). W ostatnich latach najczęściej pytanie pojawiało się w kontekście Roberta Kubicy, kiedy wszyscy próbowali udowadniać, że jest naprawdę lepszy od Felipe Massy, Jensona Buttona czy innych kierowców prowadzących szybsze bolidy (a w szczególności że jest lepszy od Nicka Heidfelda). Nadejście Igrzysk Olimpijskich spowodowało niemal wysyp nowych takich dyskusji.

Jako pierwszy rozgorzał spór, czy Simon Ammann (i to już po konkursie na średniej skoczni) jest lepszy od Adama Małysza (choć większość to pytanie rozumiała jako „dlaczego Adam Małysz i tak jest lepszy od Simona Ammanna”). Jeszcze się dobrze nie uspokoili wszyscy, a już buchnęło nowe zarzewie – czy Justyna Kowalczyk jest lepsza od Marit Bjoergen? Bo niby w bezpośredniej walce o medale przegrywa, ale wiadomo, że trasy nie są godne Prawdziwych Biegaczek, że wspomaganie lekami na astmę, że wygrała Tour de Ski i na „prawdziwych” trasach w tym sezonie nie ma sobie równych (cóż, Norwegowie zapewne by skontrowali, że w tych biegach, w których startują obie, Bjoergen w tym sezonie zwykle wygrywa z Kowalczyk).

Najbardziej jednak interesujący przypadek dyskusji o lepszości nie dotyczy jednak (na szczęście) naszych reprezentantów. W tegorocznej olimpijskiej rywalizacji łyżwiarzy figurowych liczyło się trzech zawodników: Jewgienij Pluszczenko, Evan Lysacek i Daisuke Takahashi, i ku ogólnemu zdumieniu wygrał Lysacek, pomimo że faworyt Pluszczenko skoczył kombinację poczwórnego toe-loopa z potrójnym toe-loopem (a pozostali ograniczyli się do skoków potrójnych). W Rosji uznano to za oszustwo, i na rozmaite sposoby demonstrowano wyższość Pluszczenki (otrzyma zdaje się złoty medal wytopiony z precjozów zgromadzonych w drodze zbiórki publicznej, sam zawodnik miał tymczasem kazać odlać sobie medal z platyny). Sęk jednak w tym, że nie tyle sędziowie dopuścili się nadużycia w swoim werdykcie, ile Lysacek wycisnął, co tylko się dało, z systemu oceniania – stawiając nie na ryzykowne wykonywanie supertrudnych elementów, ile na perfekcyjne wykonanie tych bardzo trudnych, trudnych i pozostałych, oraz podnosząc sobie możliwe do uzyskania oceny za skoki przez wykonanie ich w drugiej części programu (kiedyś wszyscy zaczynali programy od wykonywania skoków jednego za drugim, aż do znudzenia, dlatego wymyślono taką „premię”). Pluszczenko pojechał zaś – przekonany o przewadze, jaką daje mu skok poczwórny – zgoła niedbale, wykonując skoki (i inne elementy) poprawnie, lecz nie perfekcyjnie, i odpuszczając w jednej z kombinacji wykonanie trzeciego skoku, planowanego jako ledwie podwójny. W końcowym efekcie przegrał o niespełna 1,5 pkt, czyli wykonanie planowanej trójkombinacji dałoby mu złoty medal.

Jewgienij Pluszczenko w piruecie Denise Biellmann

Cóż, słyszałem wiele głosów, że to nie w porządku, żeby mistrzem zostawał zawodnik wykonujący mniej trudne skoki, niż inny (moim zdaniem zresztą żaden z tych dwóch na tytuł mistrza nie zasługiwał, ale to nie Konkurs Chopinowski, gdzie można nie przyznać I Nagrody). Łyżwiarstwo figurowe to jednak nie konkurs skoków akrobatycznych – gdzie wystarczyłoby po kolei puszczać zawodników do wykonania tylko określonego elementu, odrębnie punktowanego (gdzie Pluszczenko nie miałby sobie równych, przynajmniej dopóki nie pojawiliby się tacy, którzy wyspecjalizowaliby się tylko i wyłącznie w efektownych skokach). Przypomina mi się w tym momencie wielokrotna mistrzyni Europy Surya Bonaly, pierwsza czarnoskóra zawodniczka światowego formatu – ona, zwłaszcza przy pierwszych sukcesach, bazowała niemal wyłącznie na skokach, które potrafiła wykonywać całymi seriami (wykonywała też salto na łyżwach, ale go tylko w pokazach, bo na zawodach było nieprzepisowe). Ponieważ zawsze jednak miała problemy z pozostałymi elementami łyżwiarskimi (nie pomagała jej zresztą sylwetka), na mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich przegrywała (jej mało zrównoważone programy nie cieszyły się przychylnością sędziów, czasem do przesady i nawet może niesprawiedliwości). Jestem ciekaw, na ile Pluszczenko chciałby się poczuć Suryą Bonaly – jakkolwiek na początku swojej kariery też bazował na wykonywanych seriami skokach i piruecie Denise Bielmann (znacznie jednaj zgrabniej wykonując wszystkie elementy, co wystarczało na wygrywanie imprez europejskich, ale nie dawało zwycięstw na światowych, gdzie ważniejsza była harmonia i perfekcja wykonania wszystkich elementów (czasem nawet kosztem mimo pomyłki w skoku) i wygrywali Jagudin czy Stojko.

Surya Bonaly wykonuje salto

Pozostawiam na uboczu – bo na Igrzyskach Zimowych to trochę rzadsze – przypadki, w których zawodnik osiąga rekordowe rezultaty w biegach eliminacyjnych czy półfinałowych, po czym w finale mistrzem zostaje ktoś z rezultatem słabszym (moglibyśmy co najwyżej wspomnieć o „mistrzach kwalifikacji” w skokach) czy te frapujące przypadki, w których do mistrzostwa w konkurencji wystarczał wynik słabszy, niż w tej samej konkurencji uzyskany w wieloboju (zdarzały się takie przypadki w konkurencjach lekkoatletycznych, acz dawno; ciekawych odsyłam do nieocenionych 500 zagadek olimpijskich Eugeniusza Skrzypka, skąd pochodzi też otwierająca anegdota). Cóż jednak powiedzieć o lepszości mistrza olimpijskiego na 10 km Koreańczyka Lee Seung-Hoon, skoro w biegu był daleko za Holendrem Svenem Kramerem, a tytuł zdobył tylko dzięki temu, że Kramer pojechał przez moment po niewłaściwym torze, i to wyłącznie na skutek błędnej podpowiedzi trenera?

Można spędzić długie godziny na formułowaniu ocen, dlaczego jednego zawodnika uznamy za lepszego niż drugiego. Ale podstawową zasadą zawsze zostanie, że ten, kto zgodnie z przepisami osiągnie najlepszy wynik, będzie mistrzem.

Szwedzkie skoki w Vancouver

Notka „z zapasów”, bo w trakcie Igrzysk nie miałem czasu, żeby ją odpowiednio opracować:)

Interesujące skoki na nartach zaprezentowali w trakcie Igrzysk szwedzcy reprezentanci. O ile przy tym skok Patrika Jarbyna przypominał bardziej narciarstwo akrobatyczne:

patrik jarbyn whistler super-g fall

o tyle Anja Parson zademonstrowała już całkiem niezłe umiejętności właściwe „klasycznym” skoczkom. Można się rzecz jasna nieco czepiać przechyłu na bok w pierwszej fazie lotu i nadużywania maniery Birgera Ruuda w środkowej części skoku, ale już próba lądowania była godna rasowego skoczka lub skoczkini.* Przyznam szczerze, że kiedy patrzyłem na ten lot i lądowanie z wysoka, to przypomniał mi się historyczny skok Janne Ahonena z Planicy. Nic to, że cztery razy dłuższy. I tylko nie do końca wiem, dlaczego uznano, że nie ukończyła konkurencji, wszak dosunęła się po śniegu aż do mety samej, i zmieściła się w bramie. Może za bardzo przy skoku skosiła tyczkę.

A swoją drogą spodziewam się, że długość skoku Parson będzie jeszcze źródłem niejednej legendy. Na podlinkowanym materiale podają 56m, mnie pamięć podpowiada, że Kanadyjczycy w którejś z powtórek pracowicie wymierzyli jej skok na 58m. A taki Supergigant wspomina to już jako skok o długości 65m. Jeszcze parę lat, i będzie się opowiadać, że poleciała równie daleko, jak Johan Eriksson czy Isak Grinholm na średniej skoczni – co będzie oczywistą nieprawdą, bo.. ci dżentelmeni w ogóle do Whistler nie przyjechali.

*MKOl starannie wycina wszystkie filmiki z Igrzysk, a na oficjalnej niestety żadnego nie ma, więc jak link okaże się pusty, to przykro mi; teraz jeszcze działa

UFO nad Vancouver, czyli olimpijskie Roswell

W dzisiejszej, ostatniej już chyba „Gazecie Olimpijskiej” redaktorzy Błoński i Ciastoń zamieścili swój „alfabet olimpijski”. Uwagę moją przyciągnęła pozycja pod literą U:

U – UFO. Kiedy czasem kończyliśmy pisać teksty do „Gazety” i Sport.pl o 3 nad ranem, wydawało się, że przelatuje nam nad głową.

Wydaje się, że tajemnica najbardziej oryginalnych tekstów Szanownego Duetu Redaktorskiego została właśnie rozwiązana. Jesteśmy z Wami, chłopaki, Mulder i Scully też już jadą.

Znajdź różnice

W pierwszych zawodach drużynowych, zawodnik A zajął w swojej grupie 6 miejsce, zawodnik B – 8 miejsce, zawodnik C – 2 miejsce, zawodnik D – 3 miejsce. Drużyna zajęła 6 miejsce.

W drugich zawodach drużynowych, zawodnik A zajął w swojej grupie 10 miejsce, zawodnik B – 1 miejsce, zawodnik C – 13 miejsce, zawodnik D – 4 miejsce. Drużyna zajęła 6 miejsce.

Zagadka: która drużyna osiągnęła sukces, a która składała się z lidera i trzech par nart?

Odpowiedź: oczywiście sukces osiągnęłą drużyna w drugich zawodach, a trzy pary nart to zawodnicy, którzy zajęli miejsca 2, 6 i 8. Przynajmniej zdaniem fachoffców z Gazety.

Pogrom dziennikarzyn

Dwa kolejne dni na Igrzyskach to występy drużynowe naszych reprezentantów, w tym zwłaszcza skoczków i biathlonistek. Skoczkom poszło nienajgorzej, ale i tak zawiedzeni żurnaliści wylali na nich kubły pomyj, bo już w swej naiwności dopisywali medal do listy. Nadzieje ze skoczków przeniesione zostały natychmiast z całą siłą na biathlonistki, w sposób na tyle absurdalny, że przedstawiciele Głosu Karczewa czy tenis.pl nachodzili bohaterki biegu indywidualnego i dopytywali, czy uda im się zdobyć złoto. W koncentracji przed biegiem pomogło to dziewczynom na pewno jak cholera – w biegu, w którym szansa na dobry wynik (w tym jednoprocentowa na medal) istniała przy znakomitym strzelaniu, liczba pudeł na pierwszych dwóch rundach była dwucyfrowa. Ciekawe, jak jutro będą psioczyć, że im się nadęte do granic prezerwatywy oczekiwań przekłuły.
Mocno? Cóż, od tego co podczas relacji ze sztafety biathlonowej mówili fachowcy – czyli Jaroński z Wyrzykowskim – różni się to tylko stylistyką, merytorycznie uważamy to samo.

Klęska? Porażka? Brak szczęścia..?

Nóż się w kieszeni otwiera, kiedy czytam wypowiedzi po drużynowym konkursie skoków. Pewnie, że szóste miejsce nie jest powodem do skakania z radości, ale używanie słów takich jak kompromitacja czy twierdzenie, że jeden Małysz ciągnął drużynę, to gruba przesada.

Popatrzmy bowiem na wyniki osiągnięte w poszczególnych seriach:
Stefan Hula – 4 w pierwszej serii, 6 w drugiej;
Łukasz Rutkowski – 11 i 8;
Kamil Stoch – 6 i 2;
Adam Małysz – 3 i 5.

Zaskoczeni? A właśnie. Ten nieudany skok Stocha był szóstym w serii,  a znakomite skoki Małysza nie miażdżyły konkurencji. 
Patrząc na indywidualne noty: Małysz zająłby miejsce czwarte, Stoch dwudzieste, Hula 24., a Rutkowski 29. Małysz zdobył o 13 punktów więcej niż w konkursie indywidualnym, Stoch o prawie 25 więcej, Hula o 23 więcej, a Rutkowski w pierwszym skoku o 14 więcej niż Miętus.

Pomału dochodzimy do sedna problemu. Po pierwsze, sędziowie i warunki pozwolili wczoraj skoczkom na dobrą zabawę (dali im pofruwać). Nie od dzisiaj wiadomo, że przy dłuższym rozbiegu, nasi trochę tracą, bo nie potrafią tego wykorzystać, a przynajmniej stworzyć różnicy (i Małysza to wbrew pozorom też dotyczy). Po drugie, skoki drużynowe to zawody, w których trzeba liczyć na czyjeś błędy – a tych rywale zbyt wiele nie popełniali, zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi wielkimi imprezami (tak naprawdę ciut emocji dawały tylko babol Schmitta, słabość Bardala i pojedyncze nieco gorsze skoki Hautamaekiego, Hilde oraz Keituri).

Czy ten wynik to porażka? To porażka naszych wybujałych oczekiwań. Oraz porażka trenerska – jednak – Łukasza Kruczka, któremu nie udało się doprowadzić do Igrzysk czwartego zawodnika na w miarę równym poziomie (ani Miętusowie, ani Rutkowski, ani nikt z wcześniej próbowanych). I indywidualne porażki poszczególnych zawodników, bo chyba jednak mogli z siebie dać ciut więcej (zwłaszcza Rutkowski, oczywiście).

Czy mogło być lepiej? Pewnie, Stoch w pierwszym skoku, Hula w drugim, a Rutkowski w obu, mogli dołożyć po parę metrów, tak samo jak mogli w Libercu, ale tam nie mówiliśmy o porażce, tylko o prawie sukcesie. Mogli się rywale poprzewracać, albo spalić psychicznie, a jednak tego nie zrobili. No i w Libercu zajmując czwarte miejsce, drużyna miała o 24 pkt mniej, niż w Whistler. Więc jednak będę utrzymywał, że długi najazd też nie pomógł, tak jak Justynie Kowalczyk łagodne podbiegi. Po prostu nie było nam pisane, bez względu na to, co będzie opowiadał Prezes Tajner.

A mnie swoją drogą rozczarowali Słoweńcy.

 

Impresje arabskie okołoolimpijskie

Transmisje z Igrzysk zajmują na Eurosporcie prawie całą dobę, ale przez pół dnia (w godzinach dziennych) lecą już tylko powtórki (a ileż razy można oglądać skrót z bobslejów). Dlatego i przy Igrzyskach zdarza się mały zapping pilotem. I tak sobie przelatując po kanałach, trafiłem na Abu Dhabi Sport (zdziwilibyście się czasem, co można tam obejrzeć – ja mam to na stałe, odkąd przed laty była to jedyna stacja pokazująca któryś mecz Polaków w siatkarskiej LŚ). A tam.. wyścigi wielbłądów:) Pamiętałem, że kiedyś na takich wyścigach dżokejami były niemal wyłącznie dzieci, ale odpowiednio długimi i głośnymi protestami udało się doprowadzić do zaniechania tej praktyki. A że im większy dżokej, tym zwierzęciu trudniej (i mniejsze ma szanse przez to), to w pokazywanych zawodach znaleziono na to całkiem interesujące rozwiązanie. Dżokeje byli.. zdalni. To znaczy, każdy z wielbłądów niósł na garbie niewielką skrzyneczkę, wyglądającą jak odbiornik. Nie wiem, jak sygnały z tej skrzyneczki były komunikowane wielbłądowi (mam nadzieję, że w sposób niebolesny), ale generalnie wszystkie biegły we właściwym kierunku, jedne szybciej, inne wolniej, zupełnie jak nasza olimpijska reprezentacja w biegach.

A w przerwach między olimpijskimi transmisjami, pokazują różne reklamy. W tym taką, w której skoczek jedzie na rozbiegu, wybija się i.. leci nad piramidę. A lektor mówi: „Egipt. Tam się wszystko zaczęło”. Słyszałem o egipskim narciarzu-olimpijczyku, ale skoczka sobie nie przypominam:)

Reed, nazwisko światowe

Nazwisko Reed każdemu powinno się z czymś skojarzyć. Jednym z najbardziej znanym komunistą zachodnim, innym z niebanalnym muzykiem, jeszcze innym z aktorstwem (wielu ich tam było), a młodemu pokoleniu z urodziwą wampirzycą:) z filmowej sagi. Nazwisko jak widać znane, choć głównie dotąd ze świata anglosaskiego.
Dzisiaj spojrzałem przez chwilę na listę wyników tańca obowiązkowego par tanecznych na Igrzyskach. Nie bez zaskoczenia znalazłem tam aż troje zawodników o nazwisku Reed. Dwoje (Cathy i Chris) w barwach Japonii, Allison reprezentowała Gruzję. Pozycje zajmują odległe, ale wszak udział się liczy, podobno.
Jak widać, ród Reed rozpoczął ekspansję globalną:)