Diogenes spotkał kiedyś na ulicy triumfalny pochód mistrza olimpijskiego. Zapytał go: a z kim wygrałeś, z lepszymi czy gorszymi od siebie? Mistrz odrzekł, że z gorszymi, skoro ich pokonał. Na co Diogenes spytał: skoro wygrałeś z gorszymi od siebie, to z czego się cieszysz? – i wrócił do beczki.
Pytanie, kto jest naprawdę lepszy, wraca w sporcie jak zwariowany bumerang (a my Polacy mamy w tym względzie znaczące osiągnięcia, ze wszelkimi naszymi „moralnymi zwycięstwami”). W ostatnich latach najczęściej pytanie pojawiało się w kontekście Roberta Kubicy, kiedy wszyscy próbowali udowadniać, że jest naprawdę lepszy od Felipe Massy, Jensona Buttona czy innych kierowców prowadzących szybsze bolidy (a w szczególności że jest lepszy od Nicka Heidfelda). Nadejście Igrzysk Olimpijskich spowodowało niemal wysyp nowych takich dyskusji.
Jako pierwszy rozgorzał spór, czy Simon Ammann (i to już po konkursie na średniej skoczni) jest lepszy od Adama Małysza (choć większość to pytanie rozumiała jako „dlaczego Adam Małysz i tak jest lepszy od Simona Ammanna”). Jeszcze się dobrze nie uspokoili wszyscy, a już buchnęło nowe zarzewie – czy Justyna Kowalczyk jest lepsza od Marit Bjoergen? Bo niby w bezpośredniej walce o medale przegrywa, ale wiadomo, że trasy nie są godne Prawdziwych Biegaczek, że wspomaganie lekami na astmę, że wygrała Tour de Ski i na „prawdziwych” trasach w tym sezonie nie ma sobie równych (cóż, Norwegowie zapewne by skontrowali, że w tych biegach, w których startują obie, Bjoergen w tym sezonie zwykle wygrywa z Kowalczyk).
Najbardziej jednak interesujący przypadek dyskusji o lepszości nie dotyczy jednak (na szczęście) naszych reprezentantów. W tegorocznej olimpijskiej rywalizacji łyżwiarzy figurowych liczyło się trzech zawodników: Jewgienij Pluszczenko, Evan Lysacek i Daisuke Takahashi, i ku ogólnemu zdumieniu wygrał Lysacek, pomimo że faworyt Pluszczenko skoczył kombinację poczwórnego toe-loopa z potrójnym toe-loopem (a pozostali ograniczyli się do skoków potrójnych). W Rosji uznano to za oszustwo, i na rozmaite sposoby demonstrowano wyższość Pluszczenki (otrzyma zdaje się złoty medal wytopiony z precjozów zgromadzonych w drodze zbiórki publicznej, sam zawodnik miał tymczasem kazać odlać sobie medal z platyny). Sęk jednak w tym, że nie tyle sędziowie dopuścili się nadużycia w swoim werdykcie, ile Lysacek wycisnął, co tylko się dało, z systemu oceniania – stawiając nie na ryzykowne wykonywanie supertrudnych elementów, ile na perfekcyjne wykonanie tych bardzo trudnych, trudnych i pozostałych, oraz podnosząc sobie możliwe do uzyskania oceny za skoki przez wykonanie ich w drugiej części programu (kiedyś wszyscy zaczynali programy od wykonywania skoków jednego za drugim, aż do znudzenia, dlatego wymyślono taką „premię”). Pluszczenko pojechał zaś – przekonany o przewadze, jaką daje mu skok poczwórny – zgoła niedbale, wykonując skoki (i inne elementy) poprawnie, lecz nie perfekcyjnie, i odpuszczając w jednej z kombinacji wykonanie trzeciego skoku, planowanego jako ledwie podwójny. W końcowym efekcie przegrał o niespełna 1,5 pkt, czyli wykonanie planowanej trójkombinacji dałoby mu złoty medal.

Cóż, słyszałem wiele głosów, że to nie w porządku, żeby mistrzem zostawał zawodnik wykonujący mniej trudne skoki, niż inny (moim zdaniem zresztą żaden z tych dwóch na tytuł mistrza nie zasługiwał, ale to nie Konkurs Chopinowski, gdzie można nie przyznać I Nagrody). Łyżwiarstwo figurowe to jednak nie konkurs skoków akrobatycznych – gdzie wystarczyłoby po kolei puszczać zawodników do wykonania tylko określonego elementu, odrębnie punktowanego (gdzie Pluszczenko nie miałby sobie równych, przynajmniej dopóki nie pojawiliby się tacy, którzy wyspecjalizowaliby się tylko i wyłącznie w efektownych skokach). Przypomina mi się w tym momencie wielokrotna mistrzyni Europy Surya Bonaly, pierwsza czarnoskóra zawodniczka światowego formatu – ona, zwłaszcza przy pierwszych sukcesach, bazowała niemal wyłącznie na skokach, które potrafiła wykonywać całymi seriami (wykonywała też salto na łyżwach, ale go tylko w pokazach, bo na zawodach było nieprzepisowe). Ponieważ zawsze jednak miała problemy z pozostałymi elementami łyżwiarskimi (nie pomagała jej zresztą sylwetka), na mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich przegrywała (jej mało zrównoważone programy nie cieszyły się przychylnością sędziów, czasem do przesady i nawet może niesprawiedliwości). Jestem ciekaw, na ile Pluszczenko chciałby się poczuć Suryą Bonaly – jakkolwiek na początku swojej kariery też bazował na wykonywanych seriami skokach i piruecie Denise Bielmann (znacznie jednaj zgrabniej wykonując wszystkie elementy, co wystarczało na wygrywanie imprez europejskich, ale nie dawało zwycięstw na światowych, gdzie ważniejsza była harmonia i perfekcja wykonania wszystkich elementów (czasem nawet kosztem mimo pomyłki w skoku) i wygrywali Jagudin czy Stojko.

Pozostawiam na uboczu – bo na Igrzyskach Zimowych to trochę rzadsze – przypadki, w których zawodnik osiąga rekordowe rezultaty w biegach eliminacyjnych czy półfinałowych, po czym w finale mistrzem zostaje ktoś z rezultatem słabszym (moglibyśmy co najwyżej wspomnieć o „mistrzach kwalifikacji” w skokach) czy te frapujące przypadki, w których do mistrzostwa w konkurencji wystarczał wynik słabszy, niż w tej samej konkurencji uzyskany w wieloboju (zdarzały się takie przypadki w konkurencjach lekkoatletycznych, acz dawno; ciekawych odsyłam do nieocenionych 500 zagadek olimpijskich Eugeniusza Skrzypka, skąd pochodzi też otwierająca anegdota). Cóż jednak powiedzieć o lepszości mistrza olimpijskiego na 10 km Koreańczyka Lee Seung-Hoon, skoro w biegu był daleko za Holendrem Svenem Kramerem, a tytuł zdobył tylko dzięki temu, że Kramer pojechał przez moment po niewłaściwym torze, i to wyłącznie na skutek błędnej podpowiedzi trenera?
Można spędzić długie godziny na formułowaniu ocen, dlaczego jednego zawodnika uznamy za lepszego niż drugiego. Ale podstawową zasadą zawsze zostanie, że ten, kto zgodnie z przepisami osiągnie najlepszy wynik, będzie mistrzem.