Krótka historia jednego porównania

Opisując projekt nowej ustawy o „jawności” życia publicznego, Wojciech Klicki z Fundacji Panoptykon odniósł się między innymi do planowanej instytucji „uporczywego żądania udzielenia informacji” (mającej uzasadniać odmowę udzielenia informacji) i napisał na Twitterze, że to jak utrudnianie przez chorowitego pracy lekarzom, co miałoby uzasadniać odmowę leczenia go. Nawet poglądowy obrazek zamieścił:

Wojciech Klicki Panoptykon jawność uporczywie porównanie

Ponieważ dostrzegłem wadliwość tego porównania, jako patentowany upierdliwiec podjąłem dyskusję, w toku której padł argument, że udzielanie informacji publicznej jest takim samym obowiązkiem jak inne. A że dyskusja na TT z racji na limity znaków (nawet jak ktoś ma podwójny limit 280, ja nie korzystam) jest wysoce utrudniona, to postanowiłem rozwinąć to już poza Twitterem. Zaznaczmy z góry, że nie będzie to analiza, czy takie ograniczenie z powodu „uporczywości” powinno istnieć ani jaki mieć kształt, bo to temat na zupełnie inną analizę (dość powiedzieć, że można śmiało sobie instytucji dostępu do informacji publicznej ponadużywać – jakkolwiek niektórzy twierdzą że takie nadużywanie to trochę żelazny wilk – ale każde zabezpieczenie przed takim nadużyciem może zostać nadużyte w celu niegodnym i wyjdzie jak z zarządzeniem pułkownika Korna, że zadawać pytania mogą tylko ci, co nigdy nie zadają pytań, if you know what I mean).

Zasadniczym celem służby zdrowia jest leczenie pacjentów. Zasadniczym celem administracji jest załatwianie spraw obywateli. Przy okazji leczenia pacjentów służba zdrowia ma też inne obowiązki, takie jak np. prowadzenie sprawozdawczości dla NFZ czy udostępnianie pacjentom prowadzonej przez siebie dokumentacji medycznej dotyczącej ich leczenia. Przy okazji załatwiania spraw obywateli administracja ma też inne obowiązki, takie jak archiwizowanie dokumentacji związanej z załatwianymi sprawami oraz udostępnianie obywatelom informacji publicznej. W porównaniu Klickiego te materie zostały wyraźnie pomieszane (może dlatego, że zajmujący się głównie jawnością widzą dostęp do informacji publicznej jako zadanie bardziej główne, niż uboczne). Porównując, co jest obowiązkiem podstawowym, a co dodatkowym (niepomijalnym, oczywiście), dochodzimy bowiem do logicznego wniosku, że w porównaniu do służby zdrowia odpowiednikiem „poważnie chorego” w urzędzie jest petent ze skomplikowaną, wielowątkową sprawą. Odpowiednikiem zaś człowieka, który miałby „uporczywie” składać wnioski o dostęp do informacji publicznej, będzie pacjent, który raz za razem przychodzi, żeby skopiować mu fragment jego dokumentacji medycznej (do czego ma pełne prawo) – angażując w ten sposób czas pracowników szpitala czy przychodni. Czy to wpływa na sprawność leczenia pacjentów – to oczywiście zależy od częstotliwości przychodzenia i zakresu kopiowanej dokumentacji, może w sposób pomijalny, a może znaczący…

Oczywiście można było zamiast pacjenta próbować podstawić NFZ z jego żądaniami, ale to też byłoby chybione porównanie, bo odpowiednikiem NFZ byłby jednak dowolny organ kontrolujący.

W niedzielę

Byłam dzisiaj w sklepie, jak wielu, którzy wychodzą z rodziną w niedziele do centr. handl.” /Katarzyna Lubnauer, .Nowoczesna/

Z tym, że pracujący w niedziele w handlu raczej nie mogą tego dnia wychodzić z rodziną
/Michał Protaziuk/

Ten mini-dialog to kwintesencja sporu o dopuszczalność handlu w niedziele. Argumenty padają w nim różne, częściej emocjonalno-infantylne niż poważne. Ja niezmiennie stoję na stanowisku braku zdania, sam zakupów w niedziele unikam, pisałem już o tym zresztą. Godzę się zresztą z tym, że pomimo swego nastawienia zostanę uznany za bezwzględnego wyzyskiwacza, bo rozważam „symetryczne” myśli:

„Pracujący w niedzielę w handlu raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do kina”

„Pracujący w niedzielę w kinie raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do restauracji”

„Pracujący w niedzielę w restauracji raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do wesołego miasteczka”

„Pracujący w niedzielę w wesołym miasteczku raczej nie mogą tego dnia wyjść z rodziną do centrum handlowego”

W idealnym świecie nie byłoby z tym problemów. Co zrobić z tym, że żyjemy w niedoskonałym? To jest chyba to właściwe pytanie.

Słownik pojęć na przykładzie prania

Dzisiejszy wpis jest zupełnie nieplanowany i niespodziewany, ponieważ jest w całości ściągnięty z Twittera – ktoś się podzielił o poranku, a ja się tylko zachwyciłem, przetłumaczyłem i dokonałem wyboru. Można się zgadzać albo nie.

KAPITALIZM
Twoja mama pierze twoje ubrania. Płacisz jej dolara. Narzeka. Wzywasz policję i i oskarżasz ją o bunt.

KOMUNIZM
Twoja mama pierze. Ty pierzesz. Co noc salutujecie portretowi zmarłego ojca.

SOCJALIZM
Twoja mama pierze. Ty gotujesz. Wszyscy są teoretycznie zadowoleni.

FASZYZM
Twoja mama pierze bojąc się o życie

NAZIZM 
Twoja mama pierze. Ty gazujesz pralnię.

FEUDALIZM
Twoja mama pierze i płaci ci podatek.

LIBERALIZM
Twoja mama pierze, a ty patrzysz i czujesz się źle. Mówisz, że coś trzeba z tym zrobić. Coś zostanie lub nie zostanie zrobione.

LIBERTARIANIZM
Twoja mama pierze. Ty wierzysz, że wyprałeś.

RELIGIA
Twoja mama pierze. Ty dziękujesz bogu.

ATEIZM
Twoja mama pierze. Ty w filmiku na YouTube żądasz zweryfikowanych naukowych dowodów, że wyprała.

MIZOGINIA
Nienawidzisz mamy niezależnie od tego, czy wyprała, czy nie.

PATRIARCHAT
Twoja mama nie istnieje. Pranie zrobiło się w magiczny sposób.

FEMINIZM
Twoja mama nalega, żebyś dorósł i sam zaczął prać swoje rzeczy.

BIAŁY FEMINIZM
Twoja mama zatrudniła do prania niebiałą kobietę

ANTYFEMINIZM
Mama cię zostawiła. Po roku piszesz „wredna zdzira” na stercie brudnych ciuchów.

RASIZM
Twoja mama pierze i obwinia czarnych.

NEOKAPITALIZM
Twoja mama pierze. Płacisz jej dolara. Nakłaniasz ją, żeby wyprała rzeczy twoich kolegów. Kolega płaci ci 50 dolarów.

SEKSIZM
Oczywiście, że mama pierze, pfff.

AMERYKANIZM
Twoja mama pierze. To jest w Konstytucji, KONIEC DYSKUSJI

To nie jest wcale nowe, ale kogo to obchodzi, skoro trafiłem dzisiaj. Oryginał (czyli wszystkie definicje w oryginalnych wersjach, w komplecie i z twórczością fanowską) jest tutaj.

A teraz do pracy, bo poniedziałek.

jak Piekara na Twitterze

Jest sobie niejaki pan Piekara, z zawodu pisarz specjalizujący się w fantastyce. Nie śledzę jego życiorysu ni twórczości zbyt uważnie (nie moja nisza, powiedzmy), niemniej czasem odpryski jego wytwórczości do mnie trafiają. Tak było i dziś rano.

Otóż wczoraj wieczorem w ramach jakiegoś uniesienia patriotycznego pan Piekara postanowił zaszczycić swoją obecnością Wikipedię, a konkretnie jej hasło o rządzie Tadeusza Mazowieckiego (być może miało to związek z faktem, że wczoraj przypadała rocznica pamiętnych wyborów czerwcowych, po których…). Zaszczycił, i zrozumiał z tego hasła tylko tyle:

Piekara wikipedia rząd Tadeusz Mazowiecki 1989

Oczywiście, każdy kto przeczytał tę stronę w Wikipedii ze zwykłą choćby starannością, zauważy, że ma ona osobne sekcje: Skład w momencie powołania, Skład w momencie ustąpienia oraz Wcześniejsi członkowie (obejmującą tych ministrów, którzy stracili swoje stanowiska wcześniej niż rząd jako całość, zresztą ciut poniżej jest to wyjaśnione w sekcji „Zmiany w składzie”). Fragment, który pobudził Piekarę, pochodzi z sekcji „Wcześniejsi członkowie”, a słowo „bezpartyjny” – z zawartej w tej sekcji rubryki „Partia polityczna (w momencie ustąpienia)”. W sekcji dotyczącej powołania rządu i Siwicki, i Kiszczak są oczywiście opisani jako przedstawiciele PZPR…

Dowiódł także pan Piekara nieznajomości historii najnowszej. Siwicki i Kiszczak zostali odwołani z funkcji lipcu 1990, a PZPR przestała istnieć w styczniu 1990 roku. Ale być może dla pana Piekary Jacek Saryusz-Wolski czy Stanisław Piotrowicz nadal należą do PZPR.

A najsmutniejsze, że wielu ludzi na Twitterze bezrefleksyjnie uwierzyło w te brednie Piekary. Głównie dlatego o tym piszę – ostrzegawczo.

PS Ponieważ niektórzy nadal nie rozumieją jak się Piekara wygłupił – poniżej jak wyglądała strona Wikipedii w momencie, kiedy Piekara zaczął ją czytać:

Piekara nie umie czytać wikipedii Kiszczak Siwicki

Piekara nie umie czytać wikipedii Kiszczak Siwicki

Kromieryż

Zacząłem czytać sobie książczynę, której akcja rozgrywa się w XIX-wiecznej Pradze. O książce niewiele napiszę, bo dotarłem ledwie do strony 80 (nawet w wannie się wolno ją czyta), za to na takiej stronie 37 postawiło mnie w poprzek i kazało się czepiać redaktora. Natrafiłem bowiem na zdanie ze słowami „mistyczny kaznodzieja Jan Milicz z Kromierzyża”.

Kaznodzieja jak kaznodzieja, pamiętałem z wykładu historii państwa i prawa* (serdecznie pozdrowienia dla Profesora Józefa Ciągwy, moja jedyna pała w indeksie!) że jest sobie miasto zwane Kromieryżem na Morawach (podczas Wiosny Ludów obradował tam parlament austriacki..). Taką też formę kategorycznie preferuje Google, na formę „Kromierzyż” reagując pytaniem „czy chodziło Ci o Kromieryż”. To niewątpliwie wynik tradycji historycznej, wszak Kromieryż i Galicja leżały w obrębie tego samego CK Cesarstwa… Z drugiej zaś strony, po czesku pisze się Kroměříž, a z kontaktów z jedną Katką (pozdrowiłbym, ale nie przyjęła zaproszenia na fejsie) ze Zlina (wtedy: Gottvaldov) zapamiętałem, że to charakterystyczne r z daszkiem czyta się jako „r-ż”, mniej więcej. Sprawdziłem więc co na to internety…

Ciocia Wikipedia formę „Kromierzyż” dopuściła. Dodatkowo podsunęła link do Poradni Językowej PWN, podług którego (choć to nie profesor Bańko się wypowiadał) to forma „Kromierzyż” jest jedynie poprawna.

To ja już zatem redaktora zostawię w spokoju, i zastanowię się kiedy się w okolice Kromieryża wybiorę na wakacje, gdyż Morawy to okolica zacna.

*nie dziwota że dostałem pałę, skoro nie pamiętam nawet że to była historia ustroju Polski na tle powszechnym, a historia prawa była u kogo innego

Milionerze, na Twitterze…

Niespodzianka! Po latach przerwy, Milionerzy powrócili do TVN, bądź TVN powrócił do Milionerów. Studio wygląda na to samo, tylko Hubert całkiem siwy wygląda (ale zachowania nie zmienił, na szczęście).

W ramach liftingu – jeśli nadążam za wersjami – skrócono jedynie czas odcinka do pół godziny czy coś koło tego (za to są cztery w tygodniu), w eliminacjach uczestniczy tylko sześcioro zawodników. Poza tym koła te same, progi gwarantowane też, główna nagroda takoż… Pomysłowość w pytaniach też niezmienna, mieliśmy już małą burzę polityczną po pytaniu co Jarosław Kaczyński ogląda nocą w telewizji (nie, nie filmiki…), przewinęła się też prezydentowa oraz Kijowski Mateusz. Jest takie wrażenie, że pytania są mocniej zorientowane na młodą, internetową publiczność, stąd jutuberzy czy Kardashian, ale rzecz jasna nie tylko. Uczestnicy na razie stremowani, ponad 40 tysięcy chyba jeszcze nikt nie podskoczył. 

Interesującym (nadprogramowym) przeżyciem jest śledzenie, co się dzieje podczas programu na Twitterze, pod hasztagiem #Milionerzy (oczywiście). Z jednej strony kiedy – jak dziś – uczestnik odpada na pierwszym (!) pytaniu o pieśń narodową „Góralu czy ci nie żal” (!!) lub ma problemy z nazwami województw (!!!), to jad się leje straszliwy (przy czym ma się wrażenie, że średnia wieku komentujących nie pozwalałaby im na udział w programie). Z drugiej strony zbiorowy ubaw z pytań „czy jezioro Druzno leży na terenie apatycznym, depresyjnym czy może melancholijnym” jest nawet sympatyczny. Pana, który postanowił gruchnąć zegarek (bo nie wierzył że można gruchnąć śmiechem), oglądaliśmy tylko w domowym gronie (i też było fajnie).

a w Łodzi, jak to w Łodzi

To nic nowego co do zasady, ta „wojna” na wymyślone napisy trwa od dawna. Ale dziś na widok napisu, którego dotąd nie widziałem, parsknąłem śmiechem i postanowiłem sobie go zanotować pro memoriam. Może kiedyś znajdę stronę/serwis, gdzie te cuda archiwizuje się w pełnym wyborze, a na razie – tak myślę – początek małego prywatnego archiwum. Wszelkie prawa do zdjęć i napisów oczywiście zastrzeżone dla twórców (na FB znalazłem).

Łódź graffiti ŁKŚ myśli że

Język Twittera

Twitter to narzędzie, które – podobnie jak SMSy – ze swojej istoty nakłada użytkownikom istotne ograniczenia wynikające z limitu znaków. Skłania więc Twitter do minimalizmu słownego (i interpunkcyjnego), używania skrótów i skrótowców (które przechodzą później do języka pozatwitterowego), że pominiemy renesans pisma obrazkowego (pominiemy tu zupełnie zjawisko hasztagów, bo to temat na zupełnie osobny wpis).

Twitter to narzędzie międzynarodowe – pisać można w wielu językach, jedyne ograniczenie to zapewne alfabet/klawiatura, nie mam pojęcia jak wygląda Twitter arabski, bułgarski czy koreański (z tym ostatnim trochę wróć, bo kiedyś odkryłem, że osławione ruchadło leśne jest przede wszystkim fanką jakiegoś koreańskiego boysbandu, i widziałem wpisy we wschodnim alfabecie). Żeby ułatwić użytkownikom poruszanie się w międzynarodowej przestrzeni, Twitter oferuje niemal automatyczne tłumaczenie wpisów na jeden klik, sam nie korzystam, bo albo rozumiem (i wtedy po co mi), albo nie rozumiem, a wtedy nie wierzę w automatyczne tłumaczenia. Natomiast…

Działanie Twitterowego tłumacza bywa zaskakujące. Zazwyczaj działa niezgorzej, ale czasem jego podpowiedzi mogą… zdziwić.

niby czeski według twittera

Bracia Słowianie, powiecie?

niby francuski według twittera

I nie ma co tego składać tylko na karb Szczególnych Trudności Z Językiem Polskim.

niby łotewski według twittera

A już jak ktoś połączy różne języki w wypowiedzi, to dopiero jest bal.

niby haitański według twittera

Haitański to może podpadać pod papiamento, ale co Twitterowi ten zawinił?

niby indonezyjski według twittera

Nie uczcie się języków przez Twittera. A przynajmniej nie tylko.

Dwa tysiące dla kretynów, czyli o jednym memie o działalności gospodarczej

Krąży po Polsce widmo, widmo w kretyńskiego mema ubrane…

Mema zasadniczo należałoby wkleić, ale że jest głupi to mi się nie chce, a że w zasadzie należałoby go przyedytować, to nie chce mi się tym bardziej – dlatego zrobimy to metodą XX-wieczną i przepiszemy, zwłaszcza że ten mem składa się głównie z tekstu. Tekst dotyczy straszliwych obciążeń fiskalnych związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej i brzmi tak:

Zarobiłem 2000 PLN 
Oddaję Państwu:
– 1121 PLN na ZUS
– 360 PLN na US (18%) 
Zostaje 519 PLN z czego 23% oddam w zakupach.
Na czysto mam 400 PLN.

Kiedy już kończymy płakać ze śmiechu, przeprowadzimy analizę krytyczną
1/ „zarobiłem 2000 PLN” – z kontekstu wynika, że chodzi o dochód; nie jest jedynie jasne, czy uciśniony byznesmen-bohater zarobił wszystkiego 2000 PLN przychodu i nie miał żadnych kosztów, czy też po odliczeniu kosztów zostało mu 2000 PLN; pierwszy wariant sugeruje de facto samozatrudnionego, najpewniej z jednym zleceniodawcą, czyli żadnego przedsiębiorcę, zapewne niepłacącego VAT; wariant drugi… zapewne też występuje w obrocie, na tym etapie to mało istotne
2/ „oddaję 1121 PLN na ZUS” – czyli dane za rok 2016 (dokładniej: 1121,52 zł); dla porządku wyjaśnijmy, że każdy przedsiębiorca wie, że kwotę tę należy rozbić co najmniej na NFZ (ubezpieczenie zdrowotne) w kwocie 288,95 zł i resztę, czyli ubezpieczenia społeczne (772,96 zł) i Fundusz Pracy (59,61 zł); wynika z tej informacji także, że nasz bohater prowadzi działalność od ponad 2 lat, bo nie korzysta z obniżonych składek dla początkujących
3/ „oddaję 360 PLN na US” – czyli podatku dochodowego; wynika z tego, że nasz przedsiębiorca nie korzysta ze stawki liniowej, ponieważ ta wynosi 19%, tylko ze stawki powszechnej 18% w pierwszym progu (co przy jego dochodach wcale nie jest głupie).

I teraz przerwiemy na chwilę interpretowanie, a pokażemy totalną głupotę autora mema. Otóż jeżeli nasz byznesmen ma dochód 2000 PLN, to jeżeli tylko kiedykolwiek widział na oczy dokument PIT (wcale się nie zdziwimy, jeśli nie), to zauważył tam pozycję „składki na ubezpieczenie społeczne do odliczenia” (te na FP też). Zatem podatek dochodowy płaci od kwoty 2000-(772,96+59,61)=2000-832,57=1167,43 zł. Przy wyliczaniu samego podatku powinien uwzględnić kwotę wolną od podatku, wynoszącą 3091 zł rocznie – co w praktyce oznacza zwolnienie z PIT w pierwszych miesiącach roku, ale policzmy to dla uproszczenia jako 257,58 zł miesięcznie (jako 1/12 kwoty rocznej). Mamy więc podatek miesięczny w wysokości 0,18 x (1167,43-257,58) = 0,18 x 909,85 zł = 163,77 zł (drobna różnica względem 360, nieprawdaż). Ale tutaj pojawia się jeszcze jeden drobiazg – a mianowicie brakująca część „ZUS”, czyli składka zdrowotna, którą odlicza się od podatku. Fakt: nie całą (najtrudniejsze jest zawsze pamiętanie ile się dokładnie odlicza), ale w roku 2016 z płaconych „na NFZ” 288,95 zł odliczało się od podatku 248,82 zł (reszta to taki dodatkowy podatek…). Zatem mamy 163,77-248,82 zł=-85,05 zł, czyli tyleż do zwrotu na koniec roku (w sumie tysiączek z małym haczykiem). Jak zatem widać, nasz biedaczyna ma na życie efektywnie o 360 zł więcej w każdym miesiącu…

Powróćmy do naszych baranów:
4/ „519 zł z czego 23% oddam w zakupach” – nasz byznesmen musi mieć ciekawe nawyki żywieniowe, gdyż je wyłącznie żywność przetworzoną w taki sposób, że jest ona opodatkowana 23% stawką VAT, co wyklucza pieczywo, nabiał, warzywa (specjalnie zerknąłem właśnie na swój rachunek z marketu).. 
5/ „na czysto mam 400 PLN” – to doprawdy Schroedingerowskie pojmowanie „mam”, skoro te 400 zł które „ma”, musiał wydać w sklepie, żeby móc oddać państwu ten VAT… 

Podsumowując: mem został popełniony przez kretyna, który w życiu nie stał obok prowadzenia działalności (każdy obdarzony minimum mózgu stara się zapłacić podatków najwyżej tyle ile trzeba). Ponadto należy stwierdzić brutalnie, że ktoś, kto osiąga z działalności dwa tysiące dochodu (nie mówiąc o wariancie osiągania dwóch tysięcy przychodu przy zerowych kosztach), nie jest przedsiębiorcą, tylko wyrobnikiem i bankrutem, i powinien zdecydowanie przemyśleć wybór drogi życiowej.

Bierzcie i pamiętajcie, jak ponownie zobaczycie.

Jak nie składać życzeń świątecznych

Od rozpoczęcia sezonu wigilii właściwie na okrągło składa się życzenia i zastanawia „komu jeszcze i jak złożyć, bo chyba nie składałem”. Jak zauważyliście, życzyłem czytelnikom Zapisków…, oprócz tego złożyłem specyficzne życzenia na fejsie (staram się by to były niezależne ekosystemy), iluś osobom życzyłem face-to-face, iluś telefonicznie, zastanawiam się nad wysłaniem paru esemesów zwrotnych… i co roku zadaję sobie pytanie czy nie wysłać paru kartek świątecznych (wychodzi jak zwykle).

Niektórzy nie przejmują się do końca tym do kogo i jak wysyłają i ile razy. Na przykładzie jednych takich życzeń udało mi się określić parę zasad takiego świątecznego savoir-vivre:
– po pierwsze nie wysyłaj życzeń hurtem w jednej wiadomości (e-mailowej), bez względu na to czy pokażesz wszystkich adresatów (gorzej ze względu na ujawnianie adresów), czy jeżeli wszystkich adresatów ukryjesz (gorzej bo wygląda jak do nikogo),
– po drugie nie wysyłaj życzeń do wszystkich których znajdziesz w książce adresowej – niby w Święta można być życzliwym dla wszystkich, ale życzenia od kogoś kogo zupełnie nie znasz (poza incydentalnym kontaktem mailowym) nie wyglądają szczególnie wiarygodnie
– po trzecie wysyłając maila z życzeniami postaraj się usunąć zeń standardową stopkę „Niniejszy e-mail zawiera poufne i/lub prawnie chronione informacje XX. Jeśli nie jesteście Państwo właściwym adresatem (lub otrzymaliście niniejszy e-mail przez pomyłkę), prosimy o niezwłoczne poinformowanie o tym nadawcy i usunięcie niniejszego e-maila ze swojego systemu wraz ze wszystkimi załącznikami. Nieuprawnione kopiowanie, jak również bezprawne ujawnianie i rozpowszechnianie treści niniejszego e-maila jest zabronione i może skutkować odpowiedzialnością.”

Chyba wolę nie wysłać komuś życzeń, niż wysłać byle jak…

Wesołego przy Święcie!