Porażka hazardzisty

Przeczytałem kiedyś, że pewien Anglik postawił w zakładach sto funtów na to, że.. jego syn (wtedy nawet chyba nie nastolatek) zostanie w przyszłości pierwszym brytyjskim zwycięzcą Wimbledonu od czasów Perry’ego (było to w czasach, kiedy brytyjski tenis był w stanie głębokiej rozpaczy, kiedy jakikolwiek zawodnik w pierwszej setce rankingu automatycznie stawał się Wielką Nadzieją, jeśli komuś to coś przypomina…). Sto funtów nie majątek (zwłaszcza dla Anglika), a wygrać mógł podwójnie – oprócz nieśmiertelnej chwały (syna), także milion funtów, bo zakład był po kursie 1:10.000.

Nie mam pojęcia, czy rzeczony syn miał jakiekolwiek zadatki na wygranie Wimbledonu, poczynając od jakiegokolwiek talentu, ale jedno się już ojcu nie uda: Murray odczarował podlondyńskie korty, uszczęśliwiając całą Brytanię. Hazardzistę… pewnie też, poza tym jeśli syn kiedykolwiek zagra w finale Wimbledonu, to ojciec już o tym milionie funtów aż tak bardzo myśleć nie będzie. 

Z naszego punktu widzenia – pewnie to lepiej, że Janowicz per saldo przegrał ze zwycięzcą, a nie z przegranym (skoro już i tak przegrał). 

Na wstecznym

Zerkam sobie na grę Janowicza z Murrayem (doprawdy, to pierwszy mecz jaki oglądam w tym turnieju!). Set to dopiero drugi, a widoki cały czas śliczne (tyle co po szermierce tuż przy siatce Murray próbował ratować się robinsonadą, jakiż ten sport interdyscyplinarny), nie będę relacjonować całości, bo pogoda może mi w każdej chwili przerwać transmisję, takie te uroki telewizji satelitarnej. 

Po jednej z akcji zobaczyłem scenę, którą właściwie widziałem już tyle razy, i o której tyle razy już chciałem napisać. W obsadzie kortu mamy zawsze wielu ludzi: liniowych (narażonych na ciężkie trafienia), młodzież czatującą wzdłuż siatki na piłki wymagające niezwłocznego usunięcia z kortu, inną młodzież (zwykle) trzymającą w pogotowiu piłki do podania, a jeszcze inną trzymającą ręczniki, z których zawodnicy potrafią korzystać po każdej wymianie. I właśnie o tych ostatnich teraz będzie – oni muszą przechodzić chyba specjalne szkolenia, jak mają do tych graczy podchodzić. Zwłaszcza fascynująco wyglądają te chwile, wcale nierzadkie, kiedy podsuwają się do idących w ich stronę zawodników, podają te ręczniki w locie, a że zawodnicy nie przerywają poruszania się – ręcznikowi muszą zacząć się cofać, bacząc uważnie, czy zawodnik się jednak nie zatrzyma (oddając ręcznik). Doprawdy, to prawdziwy balet nieraz jest. 

Żaden z zawodników póki co nie włączył wstecznego przez czas pisania tej notki.

Niepozorny

Na tegorocznym Wimbledonie mógł się czuć jak cień, jak niewidzialny. Miał pecha, bo zwykle kiedy grał, równolegle trwał jakiś inny pojedynek, dużo bardziej przykuwający uwagę kibiców. Kiedy wygrywał w meczu drugiej rundy, wszyscy czekali z zapartym tchem, czy Janowicz zagra z Kubotem; kiedy wchodził do ćwierćfinału, wszyscy emocjonowali się tym jak Janowicz z Kubotem grał. Dziś, kiedy walczył jak lew w ćwierćfinale (pierwszy tie-break przegrany do 10, drugi wygrany do 6, trzeci set jednym przełamaniem na korzyść faworytów), wszyscy i tak patrzyli na równie zaciekle (i równie nieskutecznie) walczącą o finał Radwańską.

Najbardziej dostrzeżony został, kiedy ustanawiał swój wimbledoński rekord w deblu, przegrywając mecz o wejście do ćwierćfinału, głównie za sprawą swojego partnera – Kubot grał ten mecz w kilka godzin po zwycięskim pięciosetowym boju o ćwierćfinał singlowy, nikt nie był zdziwiony, że przegrali w trzech gładkich setach. A przecież miał już czas, w którym był sportowym celebrytą, kiedy grał w finale Wielkiego Szlema i Masters, wygrywał turnieje, był nadzieją na medal olimpijski. Tylko na Wimbledonie mu zwykle nie szło, nawet w najlepszych latach, raz tylko w mikście przed laty doskoczył do ćwierćfinału. 

W parze z Kvetą Peschke ma teraz niezłą passę – przed ćwierćfinałem na wimbledońskiej trawie był półfinał Australian Open i finał na Flushing Meadows, ciekawe czy uda im się to powtórzyć, albo jeszcze lepiej podskoczyć wyżej. Marcin Matkowski ma 32 lata, z tego dziesięć spędzonych na karierze zawodowej, jeśli ma jeszcze wspiąć się po laury, to czas.. najwyższy.

Pokotem

Ciężko pisać o tenisie w chwili, kiedy Cały Naród się nim rozemocjonował, kiedy wszyscy nagle stali się tenisistami, kiedy nasila się jerzykomania, isiomania i lukimania. Rozumiem powody tych emocji, oczywiście, w końcu nawet oficjalna strona wimbledońskiego turnieju ogłosiła, że oto po raz pierwszy w historii w ćwierćfinale zagra dwóch Polaków, na dodatek ze sobą, przez co gwarantowany jest występ Polaka w półfinale. Do tego Agnieszka Radwańska realizuje plan i tak oto mamy trzech reprezentantów w ćwierćfinale, pomyśleć że trzy lata temu ogłosiłem za sukces, kiedy podobna trójca znalazła się raptem w drugiej rundzie

Euforia przysłania nam oczy na tyle, że przestajemy dostrzegać to, co ciekawsze. Zarówno Kubot, jak i Janowicz mieli w swoim planie Wielkie Nazwiska, ale sportowy los odebrał im szansę zostania ich pogromcami, rekompensując to teoretycznie łatwiejszą grą z zawodnikami niższej klasy. Jakby nie patrzeć, w „polskim” ćwierćfinale mieli grać Nadal z Federerem, paru wysoko notowanych zawodników też w szybkim tempie pożegnało się z turniejem, Murray z Djokoviciem nie narzekają pewnie szczególnie z tego powodu. 

Przerzedzenie faworytów turnieju męskiego to i tak nic w porównaniu z tym, co dzieje się w turnieju pań, tam faworytki położyły się pokotem. Radwańską traktujemy jako faworytkę „z urzędu”, a w tej chwili została w turnieju najwyżej rozstawioną zawodniczką i jedną z raptem trzech z pierwszej dziesiątki! Świadomość, że jej największe „zmory” już jej nie przeszkodzą, sugeruje już rozścielenie czerwonego dywanu, niemniej Na Li i zwłaszcza Petra Kvitova (choć ta druga „teoretycznie”) myślą o sytuacji dokładnie tak samo. 

Trzy mecze z Polakami na pewno jeszcze przed nami. Pięć to liczba zupełnie wyobrażalna. Wolę hamować w tym miejscu kibicowską wyobraźnię, która już-już widzi biało-czerwone nagłówki o sensacji dekady, i powtórzyć, że nie ma co udawać Wielkiej Tenisowej Potęgi. Choćby dlatego, że zawiedzione marzenia bolą. Tak jak bolą tych, którzy odpadli nieoczekiwanie.

Nikt nie lubi sióstr Williams

O siostrach Williams pewnie słyszeli nie tylko kibice tenisa, ale wielu darzy je niechęcią, z przeróżnych zresztą przyczyn. Najbardziej prymitywne są na tle rasistowskim (jak to możliwe, żeby takie czarne…), niewiele więcej dobrego można powiedzieć o tych, którzy dyskredytują je z powodu walorów fizycznych (nie da się ukryć, że Amerykanki motoryką biją resztę na głowę, ciekawe jak wyglądałyby ich mecze przeciwko mężczyznom; przypuszczam, że to głównie uwarunkowania genetyczne, ale chamskich dowcipów z podtekstami dopingowymi słyszałem aż nadto). 

Kibice mniej niedzielni mogą mieć siostrom za złe, że swoją grą ugruntowały obowiązywanie w kobiecym tenisie siłowego stylu gry (jako praktycznie jedynego sposobu na powstrzymanie Amerykanek). Rywalki mogą ich nie lubić za zgarnięcie aż tylu tytułów (od 2000 roku siostry wygrały blisko połowę turniejów wielkoszlemowych, a na Wimbledonie oddały ledwo trzy), podobnie jak miłośnicy różnorodności (choć o tę w tenisie w sumie trudno, zwykle mamy tylko paru murowanych faworytów). 

Agnieszka i Urszula Radwańskie mają swój własny, niepowtarzalny powód, żeby nie lubić Amerykanek. Gdyby bowiem nie one, to Polki mogłyby cieszyć się tytułem najlepszych sióstr w tenisowym cyklu… Ale jeszcze nic straconego, Venus i Serena raczej powoli już kariery kończą, a Radwańskim do tego znacznie dalej. 

Kozaczok

Oglądanie w akcji Agnieszki Radwańskiej budzi mieszane uczucia (i nie ma to nic wspólnego z emocjami narodowymi). Gra Radwańskiej różni się od przeważającego trendu – wiadomo, że brak w niej tej wszechobecnej siły, która nadrabiana jest finezją; nie będę nawet wspominał o oklepanych już skrótach, które pełnią funkcję broni atomowej: wszyscy wiedzą, że w każdej chwili może je zagrać, biorą na to odpowiednią poprawkę i przez to ustawiają się w taki sposób, który pozwala na większą różnorodność zagrań. A Radwańska wykorzystuje to bezwzględnie, zresztą bezwzględność killera i zmienność zagrań, wytrącająca przeciwniczkę z rytmu, to właśnie jej znaki firmowe. Do tego nieprzesadnie szybki, ale zabójczo precyzyjny serwis i zdolność do odebrania prawie każdej piłki (acz dzięki różnorodności nie w takiej ceglanej manierze przebijam-przebijam-przebijam…)

Jest jednak jeden element, którego w meczach Radwańskiej nie znoszę. W odbiorze jakże często gra znad samej ziemi, w głębokim przysiadzie, niemal siadając na ziemi (wiem, że w tym szaleństwie jest metoda, że tak nadrabia niedostatki siły, ale..). Uderzenie piłki z takiej głębokiej pozycji sprawia wrażenie nie tyle gry w tenisa, ile jakiegoś tańca kozackiego. 

I jeszcze jednej rzeczy nie znajdziemy u Radwańskiej na pewno: cudownego uśmiechu, z jakim Ana Ivanovic bije kończące piłki. Radwańska przy kończących piłkach ma beznamiętną minę killera, przy psutych – niezadowoloną minę killera-perfekcjonisty, uśmiecha się dopiero po ostatniej zwycięskiej piłce. 

PS. W czasie pisania tej notki Wawrinka zlał Djokovicia 6-1. Ale to dopiero pierwszy set.

Plebiscytów czas

Normalnie to prawie niewiarygodne: za dwa dni rozstrzygnięciu plebiscytu Przeglądu Sportowego (i TVP, ale to podlepianie się pod renomę jest), a ja ani razu nie zauważyłem nigdzie żadnej reklamy, żadnej zachęty do głosowania? To chyba najlepszy dowód na to, że nie oglądam TVP (ci, którzy oglądają, mogą podpowiedzieć, czy gdzieś się przewijało na antenie ogólnopolskiej), o tym że PS nie czytam, to wiadomo od dawna, ale szacunek dla plebiscytu zachowuję. 

A jakie będą wyniki tegorocznego plebiscytu? Cóż, wśród nominowanej dwudziestki właściwie dyskusji nie ma. Justyna Kowalczyk, choć dzielnie (a samotnie) staje właśnie na trasie Tour de Ski, za miniony sezon nie ma się zbytnio czym chwalić; owszem, po zaciętej walce pogromiła Bjoergen na Wielkiej Ścianie, ale to właściwie jedyny sukces, bo nawet Pucharu Świata już się obronić nie udało. Agnieszka Radwańska dotarła AŻ do finału Wimbledonu, ale też TYLKO do finału i tylko raz, na liście rankingowej na pierwsze miejsce nie wskoczyła; występu olimpijskiego, jak wiadomo, wypominać jej szczególnie nie zamierzam

Bo jednak jakby nie patrzeć, ubiegły rok był olimpijski. Jedyną konkurencyjną imprezą było Euro, ale występ drużyny narodowej skutecznie pozbawił Roberta Lewandowskiego jakichkolwiek szans, liczba plotek transferowych nie jest żadnym atutem. Sukcesiki w pomniejszych imprezkach również możemy pominąć wobec wagi Igrzysk.

Któż więc z olimpijczyków? Dla ułatwienia zadania, mistrzów mamy tylko dwóch. Z dumą patrzyliśmy na Adriana Zielińskiego i nie wypada jego osiągnięcia deprecjonować przypominając, że wygrał wagą ciała, a paru rywali solidnie mu pomogło. Nie może się jednak równać z tym, który już wszedł do grona Wielkich, w wielkim stylu broniąc pekińskiego złota. I dodajmy jeszcze jeden argument: że cztery lata temu ten triumf niezasłużenie zwinął mu sprzed nosa Robert Kubica (jak go uwielbiam, tak nie uważam, aby jednym wygranym wyścigiem sobie zasłużył na wyprzedzenie olimpijczyków). 

Fanfary dla Tomasza Majewskiego! Mam nadzieję, że tak właśnie będzie pojutrze. Sam nie będę miał w tym udziału (chyba że ta notka zostanie mi policzona).

Zajawki na dwa

Przez ostatnie dwa tygodnie na moim blogu sportowym w serwisie śląsk.sport.pl pisałem tylko o dwóch sportach,* o każdym po dwa razy, na przemian:
– o tenisie (w wydaniu kobiecym),
– o futbolu (w kolorze złotym),
– o tenisie (w wydaniu męskim),
– o futbolu (chciałoby się napisać w kolorze zielonym, ale akurat amerykańska waluta się tam nie przewija). 

*oczywiście nie licząc Formuły 1, o której piszę równolegle na obu blogach, tutaj poza kategorią „Sport”

Każdy Jerzyk ma dwa kolce

Proszę wybaczyć tytuł, dzień swą pogodą jakoś nie pomaga mi w znalezieniu celnego określenia.

Cieszę się, a jakże, że Jerzy Janowicz, Jerzykiem zwany, zabłysnął dziś na paryskich kortach, pokonując 2:1 zwycięzcę Wimbledonu i mistrza olimpijskiego Andy Murraya, trzeciego na listach światowych, lejąc go w trzecim secie 6:2. Już czytałem tu i ówdzie, że zgodnie z naszymi tradycjami narodowymi, po małyszomanii, kubicomanii, gortatomanii, mitomanii (wróć, to nie do tej notki i to nie jest przejściowe) grozić nam będzie jerzykomania

Nie deprecjonując tego sukcesu ani na milimetr (a tych Janowiczowi, mówiąc szczerze, nie brakuje), chciałbym jednak prosić o zachowanie proporcji i ostrożność w prognozach. Janowicz nie jest postacią znikąd, w 2007 i 2008 grał w finałach juniorskich Wielkich Szlemów (Nowy Jork i Paryż), ale przez cztery sezony błąkał się po dalszych setkach klasyfikacji ATP. W tym sezonie dzięki dobrym występom w mniejszych turniejach i grze w III rundzie Wimbledonu (o włos zresztą od czwartej), rywalizuje już (ostatnio z 69. pozycji) o tytuł najlepszego polskiego singlisty z Łukaszem Kubotem. Po turnieju w Paryżu, który jest jego szczytowym osiągnięciem (za spory sukces uważane było ogranie w poprzednich rundach 19. na liście światowej Kohlschreibera i 15. na tej liście Cilicia), zapewne odskoczy Kubotowi solidnie, ale wciąż będzie to sukces efemeryczny. 

Nie da się uciec w tym momencie od porównań do Agnieszki Radwańskiej. W turniejach juniorskich była o szczebel lepsza (trzy wygrane Szlemy w 2005 i 2006), w pierwszej setce rankingu znalazła się zaraz w drugim roku występów profesjonalnych (kiedy jeszcze uchodziła za juniorkę). Z zawodniczkami z czołówki wygrywała już dawno (2006 Williams i Dementiewa, 2007 Hingis i Szarapowa), w 10-tce rankingu zagościła w roku 2008 – i mniej więcej się jej trzymała, (żeby w tym roku zrobić krok ku szczytom). Janowicz ma do niej opóźnienie, ale ważniejsze jest nie ściganie się, tylko umiejętność stałego wznoszenia się i utrzymania na wysokim poziomie. 

Chcę wierzyć, że mu się uda, że zostanie polskim Ivaniseviciem. Ale jedna jaskółka nie czyni wiosny, a jeden jerzyk.. skończę, bo metafory mi nie idą.

Medale Agnieszki

Tenisowy sezon pań się skończył (bez względu na to, że finał Masters dopiero jutro), zaczyna się czas podsumowań.

Agnieszka Radwańska wystąpiła w tym sezonie w 18 turniejach WTA (nie licząc rzeczonego Masters). W połowie tych turniejów zajęła pozycje medalowe – można by rzec, zdobyła trzy złote (Dubaj, Miami, Bruksela), dwa srebrne (Wimbledon, Tokio) i cztery brązowe (Sydney, Dauha, Stuttgart, Madryt). Tak, oczywiście, te brązowe medale to przy założeniu, że półfinaliści dostają je z automatu, bez gry o trzecie miejsce, ale taki system też się przecież nieraz stosuje – a z drugiej strony można było przecież potraktować Masters jak zwykły turniej, wtedy byłoby 5 brązowych i 10 łącznie na 19 startów. 

Do tego dodajmy, że w tych 9 niemedalowych turniejach, mamy 5 razy ćwierćfinały, czyli o krok od medalu, a zaledwie 4 turnieje tak naprawdę mniej udane. A przecież Radwańska jako zawodniczka z Top10, gra przede wszystkim w największych turniejach (ta Bruksela to może wyjątek, bo to była taka zapchajdziura po nieoczekiwanie szybkiej porażce w Rzymie). Skończy sezon na 4 miejscu na świecie.

Na pewno jednak Agnieszka oddałaby sporo z tych wirtualnych medali (choć puchary czy patery za zwycięstwo czy udział w finale są bardzo realne) za choćby jeden medal na londyńskich igrzyskach (nie piszę wszystkie, bo finał Szlema to sukces potężny). Jak już pisałem, więcej w tych nieudanych Igrzyskach pecha niż lekceważenia, na pewno trzeba będzie wziąć ten fakt pod uwagę przy ocenie sezonu.

Bo tekst ten piszę już zaczynając podsumowywanie roku sportowego. Wiem, wcześnie, ale rok długi, mało co dobrego już się może zdarzyć, a kategorycznych wniosków i tak jeszcze nie stawiam. Przy takich wynikach, nie sposób pominąć Radwańską na wysokim miejscu w plebiscytach i rankingach. Twardo stanę w obronie prymatu mistrzów olimpijskich (Tomasz Majewski konkurencji w zasadzie mieć nie powinien, Adrian Zieliński może jednak mówić o sporej dozie szczęścia), ale z innymi medalistami Agnieszka może już śmiało powalczyć. Wszak Robert Kubica w roku 2008 wygrywał plebiscyt PS, choć w 18 wyścigach zdobył tylko 7 medali, w tym 1 złoty…