Na tegorocznym Wimbledonie mógł się czuć jak cień, jak niewidzialny. Miał pecha, bo zwykle kiedy grał, równolegle trwał jakiś inny pojedynek, dużo bardziej przykuwający uwagę kibiców. Kiedy wygrywał w meczu drugiej rundy, wszyscy czekali z zapartym tchem, czy Janowicz zagra z Kubotem; kiedy wchodził do ćwierćfinału, wszyscy emocjonowali się tym jak Janowicz z Kubotem grał. Dziś, kiedy walczył jak lew w ćwierćfinale (pierwszy tie-break przegrany do 10, drugi wygrany do 6, trzeci set jednym przełamaniem na korzyść faworytów), wszyscy i tak patrzyli na równie zaciekle (i równie nieskutecznie) walczącą o finał Radwańską.
Najbardziej dostrzeżony został, kiedy ustanawiał swój wimbledoński rekord w deblu, przegrywając mecz o wejście do ćwierćfinału, głównie za sprawą swojego partnera – Kubot grał ten mecz w kilka godzin po zwycięskim pięciosetowym boju o ćwierćfinał singlowy, nikt nie był zdziwiony, że przegrali w trzech gładkich setach. A przecież miał już czas, w którym był sportowym celebrytą, kiedy grał w finale Wielkiego Szlema i Masters, wygrywał turnieje, był nadzieją na medal olimpijski. Tylko na Wimbledonie mu zwykle nie szło, nawet w najlepszych latach, raz tylko w mikście przed laty doskoczył do ćwierćfinału.
W parze z Kvetą Peschke ma teraz niezłą passę – przed ćwierćfinałem na wimbledońskiej trawie był półfinał Australian Open i finał na Flushing Meadows, ciekawe czy uda im się to powtórzyć, albo jeszcze lepiej podskoczyć wyżej. Marcin Matkowski ma 32 lata, z tego dziesięć spędzonych na karierze zawodowej, jeśli ma jeszcze wspiąć się po laury, to czas.. najwyższy.