W chorobie Guillain-Barre najgorsze jest to, że człowiek nie może zrobić tego, co wydaje mu się oczywiste: siedzieć, złapać widelca, nawet ruszać szczękami i przełykać. Widzi świat, tak jak go widział zawsze, ale czuje się względem niego bezradny. (Sam na szczęście nie doświadczyłem, bazuję na wspomnieniach Josepha Hellera i reportażach na ten temat).
Kiedy wczoraj patrzyłem, jak ze sztangą walczył nieszczęsny Marcin Dołęga, początkowo miałem wrażenie, że się gdzieś spieszy, że dźwiga tę sztangę, jakby nie mógł się doczekać chwili, kiedy ją będzie miał nad głową, że wstaje nie dbając, czy sztanga jest prawidłowo ustabilizowana. Ale w późniejszych wypowiedziach nigdzie ten wątek pośpiechu się nie przewija (zresztą w trzeciej próbie wrażenia takiego już nie było), dominuje uczucie głębokiego niezrozumienia co się stało. Ot, ciężar nieledwie treningowy, jaki nie wymknął się z rąk od miesięcy, nagle stał się niekontrolowalny; jak wydusił z siebie Dołęga: nie miał czucia w rękach.
Nie próbuję odgadnąć, co się dokładnie stało na londyńskim pomoście i z jakiej przyczyny, nie twierdzę, że sztangista zaczyna chorować (choć koncepcja, że w tym momencie organizm zaczął się „bronić” ma pewną atrakcyjność). Czuję podskórnie jego osłupienie, że nie potrafi sobie poradzić, mniej więcej tak jak czułbym się, gdybym nie potrafił podnieść i postawić na blacie baniaka z wodą.