Aerodynamiczne właściwości warkoczy

Zima za oknem rozkręciła się na dobre, można poczuć, że nastał sezon sportów zimowych. Obejrzałem więc dziś sobie wreszcie zawody Pucharu Świata w skokach, na już wkrótce olimpijskiej skoczni w Soczi (RusSki Gorki się to chyba oficjalnie nazywa, strasznie pretensjonalne). W przerwie puścili krótki skrót (najlepsze skoki drugiej serii) z wcześniejszego konkursu pań, niestety nie mam obecnie Eurosport 2, więc nie mogłem obejrzeć „na żywo”. Zapamiętałem, że jedna ze skaczących (przepraszam, że słowo „skoczkini” czy „skoczka” tak trudno mi przechodzi przez palce) miała zwisające spod kasku całkiem pokaźne warkoczyki, widziałem ją na belce, jakoś nie zauważyłem, jak później wyglądały w locie (rosyjscy realizatorzy nie sprawują się najlepiej), a mocno mnie to zaciekawiło. 

Damskie skoki tego roku w ogóle są „w natarciu”, konkursy są zsynchronizowane z zawodami męskimi (pomysł mądry, jeśli nie wręcz oczywisty), nawet jeżeli na razie ograniczają się do skoczni średnich (zwanych też normalnymi). Przed pierwszym weekendem pucharowym pamiętam nawet entuzjastyczny tekst, że czołowe zawodniczki to już prawie takie gwiazdy, jak męska czołówka. Dobrym punktem porównawczym miał być pierwszy (w mojej pamięci przynajmniej) pucharowy konkurs drużyn mieszanych. Konkurs był i owszem, emocjonujący, skoki panie oddawały efektowne, ale wciąż nie sposób ukryć, że to trochę jak pojedynki seniorów z juniorami, w których ci ostatni dostają znaczące fory. Różnica ośmiu bramek startowych przekłada się w równych warunkach na plus minus 30 punktów, czyli tyle, ile dzieli miejsce w czołówce od zakwalifikowania sę do drugiej serii. Owszem, w konkursie mieszanym jeden ze skoków Sary Takanashi był (nawet po uwzględnieniu tej różnicy) na poziomie porównywalnym ze średnimi panami, ale to wciąż jednak zjawisko jednostkowe, dziś najlepsza w pierwszej serii Sarah Hendrickson pomimo zasługującej na szacunek odległości 103,5 m (przy odległości sędziowskiej 106 m) w konkurencji uniseks mogłaby co najwyżej postraszyć czwartego naszego reprezentanta Bartka Kłuska w rywalizacji o miejsce.. 47. Niemniej kiedy skaczą z tych bramek, które są im wyznaczane, to skoki te istotnie wyglądają imponująco, a przecież nie czepiamy się Carmelity Jeter, że jest wolniejsza od Usaina Bolta.

Dla porządku dodajmy, że te warkoczyki niewątpliwie nie spowodowałyby problemów z mierzeniem odległości. Nie tak jak na igrzyskach olimpijskich w Helsinkach, kiedy to Elżbieta Duńska (później znana lepiej jako Krzesińska), osiągnęła trzeci wynik, zweryfikowany jednak po proteście na jedenasty. Powód? Jej piękny, długi blond warkocz dotknął piasku o 60 centymetrów bliżej belki, niż stopa, i oficjalnie uznano, że warkocz jednak jest częścią ciała, a więc liczy się ślad warkocza.

Londyn, Szkocja, Francja

Na blogu sportowym w serwisie śląsk.sport.pl piszę w takim tempie, że wrzucanie na bieżąco zajawek do notek zaburzyłoby tradycyjny porządek na tym blogu, zakładający w miarę możliwości regularny płodozmian i unikanie powtarzania kategorii. Dlatego teraz zajawka zbiorcza do trzech nowych notek:
– z Londynu o powrotach sportowców w sporcie paraolimpijskim,
– ze Szkocji o tym, jak śnić na granatowo, 
– i o tym, jak najlepiej jechać do Francji na Euro.  

Komentarze wyłącznie pod właściwymi notkami.

Nie całkiem oczekiwane powroty

Igrzyska Paraolimpijskie wydają się być pomyślane głównie dla tych, którzy nie mogą dołączyć do rywalizacji sportowców pełnosprawnych (chociaż już na przykład Oscar Pistorius i Natalia Partyka czynią to założenie nieadekwatnym). Nic jednak przecież nie stoi na przeszkodzie, aby w sporcie niepełnosprawnych kontynuować karierę, która z uwagi na stan zdrowia jest wykluczona wśród „zdrowych”. 

Na tegorocznych Igrzyskach w Londynie pojawiło się co najmniej (nie śledziłem szczegółowo list ze zgłoszeniami) dwoje zawodników, którzy swoje kariery w „normalnym” cyklu już zakończyli, a dziś spełniają warunki do startu w zawodach paraolimpijskich. Więc najpierw wspomnijmy o Ilke Wyludda, niemieckiej dyskobolce i (po trosze) kulomiotce, mistrzyni olimpijskiej z Sydney; jeszcze w roku 2000 była olimpijką w Sydney, lecz 10 lat później musiała poddać się amputacji nogi. Z kolei włoski kierowca Alex Zanardi startował w różnych seriach wyścigowych, włącznie z Formułą 1 (acz bez większego powodzenia), póki w roku 2001 nie uczestniczył w poważnym wypadku na torze, po którym uratował życie, ale nóg już nie; mimo niepełnosprawności przez kilka sezonów startował w zawodach samochodów turystycznych, wygrywając cztery wyścigi, po czym podjął rywalizację w wyścigach handbike (podobno nie ma dobrej polskiej nazwy na rowery napędzane rękami, najczęściej trójkołowe).

Ilke Wyludda na razie nie jest tak silna jak w swoich najlepszych czasach, ani bezpośrednią odległością, ani liczbą punktów (z uwagi na nierówność stopnia niepełnosprawności, nawet w obrębie danej kategorii nieraz przelicza się wynik na punkty przy użyciu indywidualnych przeliczników), paraolimpijskie zawody w rzucie dyskiem zakończyła na 9 miejscu, może z kulą pójdzie jej lepiej. Alex Zanardi został właśnie mistrzem w jeździe indywidualnej na czas (w swojej kategorii, w innej tytuł akurat zdobył nasz zawodnik Rafał Wilk), rozegranej na dobrze mu znanym torze wyścigowym Brands Hatch.

PS (bo nie pasuje mi do myśli notki, lecz nie chce się odczepić) W zawodach rzutu dyskiem udział wzięła – obok bohaterki notki – między innymi reprezentantka Konga. Odległości miała bardzo słabe, wynik punktowy wręcz przerażająco słaby (11 pkt przy 319 pkt następnej zawodniczki i 1004 pkt zwyciężczyni), może lepiej jej pójdzie za parę dni w biegu na 100 metrów. Jak widać w Igrzyskach Paraolimpijskich też wciąż udział się liczy.

Rydwanem

Karolinie, żeby nigdy nie traciła wiary w siebie

Nietrudno uwielbiać ten utwór. Gdy się w niego wczuć, opowiada nam całą historię biegu. Nerwowe oczekiwanie przed startem. Równy rytm kroków rozpędzającego się biegacza. Uczucie lekkości towarzyszące pełnemu rozpędowi. Euforię poczucia dobrego biegu. Siłę w walce na wirażu. Dobywanie ostatnich rezerw w zaciekle wybijanych krokach na finiszu. Triumfalne wyrzucanie w górę rąk na mecie. Łzy niedowierzania, że udało się spełnić marzenie. 

Gdyby spojrzeć na czas tak opowiedzianego biegu – pamiętając, że utwór napisano na potrzeby opowieści o Igrzyskach w Paryżu w 1924 roku – to musiałby to być bieg na 800 metrów, choć i to niezbyt szybki; z takim czasem (mniej więcej 2 minuty 5 sekund) nie udałoby się wejść do półfinału (jako ciekawostkę podajmy, że Stefan Kostrzewski pobiegł wtedy o parę sekund szybciej, a Stefan Ołdak – o parę sekund wolniej). Film opowiadał jednak o sprinterach – na klasyczny bieg Harolda Abrahamsa to jednak zdecydowanie za dużo, natomiast niemal idealnie pasuje to do rekordowego biegu Erica Liddella na 400 metrów. Dwa razy dłużej – to mieści się w granicach licentia poetica.

I nieważne, czy ten utwór faktycznie był wmontowany w scenę biegu. To wizja Vangelisa.

Ułamki sekund

Na koniec mistrzostw świata, polska męska sztafeta stumetrowców pobiegła w biegu eliminacyjnym w czasie zaledwie o cztery setne sekundy wolniejszym od rekordu Polski (wiekowym już, wkrótce może kandydować na prezydenta). Rezultat ten wystarczył do zajęcia w tym biegu drugiego, premiowanego awansem do finału miejsca, raptem o cztery setne sekundy przed Włochami (którym czas zresztą wystarczył na awans do finału z trzeciego miejsca). 

W finale, polska sztafeta zajęła czwarte miejsce, z czasem gorszym od trzeciej na mety sztafety zaledwie o jedną setną sekundy. Gdyby powtórzyli wynik z eliminacji, mieliby medal. Fuks nie fuks (Amerykanie i Brytyjczycy nie dobiegli), zawsze szkoda takiej szansy, która była tuż-tuż.

Jak wiele zależy od tak krótkiego czasu. Ale i tak wielkie gratulacje dla sprinterów, poprawili swój najlepszy tegoroczny wynik o pół sekundy.

I jeszcze mała uwaga na koniec – na wieść o tym, z kim przegraliśmy ten medal, większość narodu zapewne zaczęłaby się drapać w głowę zastanawiając się „ki czort”? Dwa lata temu wspominałem, jak lubię na czempionatach zawodników z państw z pozoru egzotycznych, i wymieniłem wtedy także nazwę St. Kitts&Nevis. Dziś zdobyli medal, i mieli o tyle łatwiej, że mieli w składzie medalistę na 100 metrów, Kima Collinsa. Gdyby przegrali, to mogliby się też zastanawiać: Jamajka, USA, W.Brytania, Trynidad, Bahamy, to by zrozumieli – ale jakaś egzotyczna Polska?

Wikt olimpijski

Słyszę ostatnio w radio kampanię reklamową pewnej sieci paliwowej. Opiera się ona na polskich lekkoatletach (mistrzostwa świata coraz bliżej), którzy mają się pdoobno zachwycać.. oferowanymi przez stacje tej sieci hot-dogami czy kanapkami, siegając dzięki nim (!) po sukcesy.

Pamiętam z zamierzchłych czasów opowieści olimpijczyków, jak to na zgrupowaniach czy na zawodach, karmili się bułkami z jajecznicą. Pewnie i dziś tak można, ale czołowi lekkoatleci, jak cała czołówka sportowców profesjonalnych, jednak dba solidnie o swoją dietę, i nie jada – z szacunkiem dla stacyjnych przekąsek – byle czego. Ale laicy być może się dadzą nabrać.