Rekordy lekkoatletyczne w wielu konkurencjach są wyśrubowane tak mocno, że trudno je dziś pobić. Przyczyny tego mogą być przeróżne: czasem rekordy były ustanawiane w szczególnie sprzyjających warunkach, jak w przypadku legendarnego skoku Boba Beamona w Meksyku; czasem były ustanawiane przez niepowtarzalne talenty, takie jak Michael Johnson, Jan Żelezny czy Siergiej Bubka; czasem zaś – trudno ukrywać – autorzy rekordów byli beneficjentami systemów niedozwolonego wspomagania, tutaj uprzejmie nazwiska pominiemy (nawet tych, którzy dziś już publicznie zostali uznani za nieuczciwych).
Jako że w wielu konkurencjach rekordy zostały ustanowione w ubiegłym stuleciu i mimo wysiłków wielu atletów trzymają się mocno (choć niejeden raz wiele już nie brakowało), trudno jest odnotować coś nowego w tabelach. Oglądamy więc wiele informacji o pobiciu przez zawodnika najlepszego wyniku, sezonu, rekordu życiowego, czy o osiągnięciu najlepszego wyniku w sezonie (bo nawet rekordy mistrzostw świata czy olimpijskie bywają nazbyt wyśrubowane), co jednak wydaje się niedostateczne dla podkreślenia osiągnięć spektakularnych.
Takie refleksje nachodziły mnie dziś przy oglądaniu transmisji z moskiewskiego konkursu trójskoku mężczyzn. Francuz Tamgho jako trzeci w historii przekroczył granicę 18 metrów, wynik niewidziany od czasów wielkiego Jonathana Edwardsa, a i to raczej sprzed roku 2000 niż później. Kalendarz pozwala jednak na określenie tego w sposób dość pompatyczny, jako najlepszego wyniku w tym stuleciu, a nawet (bo czemu mamy żałować) tysiącleciu, zobaczymy ile jeszcze zaczekamy na dzień, w którym rekord stulecia stanie się zwyczajnie rekordem świata. Bohdan Bondarenko po ustanowieniu rekordu tysiąclecia w skoku wzwyż (na mistrzostwach go wyrównał) atakował już dwudziestoletni rekord Sotomayora, na razie jeszcze to ponad jego możliwości, ale już widać światło.
Przedwczoraj rosyjski skoczek w dal Aleksandr Mienkow osiągnął jedynie najlepszy wynik dekady, ale ten rekord akurat może się długo nie ostać.