Wyładowujemy się z pikardyjskiego lotniska, rozglądając się za dalszym środkiem lokomocji do Paryża. Po odstaniu w kolejce, zmierzamy do autokarów czekających wyłącznie na to, żeby spełnić marzenia takich jak my (a zwłaszcza tych naiwnych, którym się wydawało, że tanimi liniami wylądują tuż przy Luwrze, a co najmniej przy Disneylandzie). Pierwszy zapełniony odjeżdża nam tuż przed nosem, drugi zaraz otwiera drzwi. Wsiadamy i podajemy bilety grubemu kierowcy.
Kiedy mówimy „gruby Francuz”, przychodzi nam na myśl ktoś pokroju Rene Artois. Kiedy mówimy „gruby Włoch”, widzimy jakiegoś Pavarottiego czy innego Corleone. Kiedy widzimy Vinga Rhamesa, pomyślimy raczej „gruby Murzyn”.
Kierowca wyglądał niemal jak wzorcowy gruby Murzyn z amerykańskiego Południa (obrazu dopełniał kapelusik jak z delty Missisipi). A mimo to zadałem sobie pytanie, czy tego rodzaju określenie jest adekwatne (na ile jest opisowe, a na ile leci stereotypem), i czy sam kierowca powiedziałby o sobie per Francuz czy per Murzyn. Może po prostu spojrzałby na mnie jak na idiotę, nie wiem.